czwartek, 22 grudnia 2016

W pierwszych słowach mego listu

"Miła moja,

(…) u nas choinki też jeszcze brak, pierników w tym roku nie piekłam
 (wałkowała i z namaszczeniem wycinała piernikowe cuda foremkami Dunia wraz z babcią w zeszłą sobotę),
na razie dziecko me dzielnie mi asystowało przy produkcji bigosu, wigilijnej kapusty i uszek do barszczu.



Na każde zaś sugestywne i pełne niewygasłej nadziei zapytanie, czy tego lub owego spróbuje, słyszałam jedynie:

-Yyyyy... innym razem..?

He, he, he...

Jedyna rzecz, której propozycja spróbowania

[czyt.: pożarcia jednym kłapnięciem paszczy]

spotyka się ze szczerym entuzjazmem to… czekolada. 
W każdej postaci.

[…i po kim to?, pytam, ja – niereformowalna antyfanka kakao, ergo: wyrobów ściśle czekoladowych]

Gdybym, cudem jakimś nieziemskim, zechciała żywić swoje dziecko li i jedynie czekoladą, nosiłabym już dawno koronę supermatki dzierżąc w dłoni szczerozłote berło. 
Nad głową zaś zawisłaby by mi perłowa aureola.

[niedoczekanie….]

Przygotowania do Świąt wrą i bulgoczą generując bąble z powietrza w garnkach, przypalenia na kantach, upychane kolanem w szafie prezenty odbierane w pośpiechu od zmęczonego kuriera 
[dzięki ci, dobry boże, za internety i wirtualne sklepy, inaczej byłabym w czarnej el dojpie…]

Wiesz, jutro pojedziemy po chojałkę, którą Duńka zapewne własnoręcznie sobie wymaca
(maca, dziołcha, wszystkie napotkane w mieście świerki z nabożnym wzruszeniem :P)
i - daj panie - udekoruje.
Udekoruje między innymi wyprodukowanym (z niewielką pomocą matki rodzonej)  łańcuchem z wycinanek (!).


Oraz maleńkimi aniołkami, śnieżynkami i choinkami wyciętymi w masie porcelanowej wybarwionej na biel i zieleń
[dwa wieczory spędzone przy tej porcelanowej działalności!]


Zatem.
Pierniki, jak napisałam, z babcią wykonane.
Lustra wypolerowane (już są świeże ślady dziecięcych łap na ich
powierzchniach, tak że można przesadnie nie zazdraszczać).

Okna umyte.

- Aaale łaaaadnie... - skomentowało moje dziecko widok świeżo upranych
białych firanek na tle wypucowanych okien w naszym apartamą.

Nie powiem, rozmaślania się serce zmarszczonej od przepracowania housewife na tak niespodziane acz przemiłe słowa.

Do rzeczy, do rzeczy jednak...

Bigos upakowany w słoje, ćwikła gotowa i wypala nozdrza, postna
kapusta pyrkocze i okrutnie pośmiarduje kiszonką z kuchennego gara; kapcie lepią mi się od zamokłej mąki użytej do produkcji uszek, podłoga niemiłosiernie przykleja mi się do kapciowej podeszwy błagając o jej umycie. 
Obu tak naprawdę - i tej podeszwy, i podłogi.

Przede mną jeszcze dwa dni z hakiem kuchennego zapieprzu - pasztety,
barszcze, mięsa, ciasta, a po tym wielkie odgruzowywanie mieszkania w
ramach tzw. porządków, inaczej zwał: zacierania śladów...

Ale... dobrze jest:)

Z Dunią coraz bardziej kumającą świąteczne klimaty te przygotowania stają się coraz przyjemniejsze.
Cieszy mnie jej ekscytacja małym Mikołajkiem noszonym na spince do włosów, jej entuzjazm do wykrawania we wszelkich możliwych ciastach kształtów aniołków i choinek, hojne smarowanie klejem pasków kolorowych wycinanek
[palców, nosa i czoła też]



Cóż…
wracam do roboty choć pora późna i witki ze zmęczenia do kolan mi opadają,
a gęba ma usmarowana rozdyźdaną kapustą.
Na potęgę śmierdzącą.

Mimo tego ceramicznego kominka z wanilią, pomarańczą i cynamonem.
Mimo goździków i kardamonu prosto z rozgrzanego gara.

Buzi.”

………………………………………………………………………………………………


No właśnie.

Buzi, moje miłe:*


W zależności od potrzeb i  marzeń życzę:

- odpoczynku
- świętego spokoju
- świątecznego rozpiździaju,
- śladów dziecięcych rączek na świeżo wymytych powierzchniach
- histerii przy stanowisku ze szczekającym pieskiem prosto z chińskiego taśmociągu produkcyjnego gadżetów z lajftajmem obliczonym ściśle na żywotność równie chińskich baterii,
- bezustannego „mama! pomóż!” i „mama! chodź!” gdy ty właśnie z rękoma unurzanymi w mące, wodzie i oleju, tudzież z nożem w siekanej na drobno kapuście, bądź też dłońmi w mięsie na pasztet nie masz nawet jak podrapać się w swędzący pośladek, o potrzebującym dziecku nawet nie wspominajmy…,

… i wreszcie:

- Mama p(rz)ytuli! – dla zaakcentowania powagi sytuacji komunikat okraszony zostaje kiwaniem małej, płowej łepetyny, następnie bezceremonialnym wepchnięciem się w ramiona.


P(rz)ytulam Was zatem.

Mocno.
:*

wtorek, 29 listopada 2016

Luz, co nie?

-... a na kiedy macie termin z tym waszym artystą..? – pyta O. patrząc na obłość pod swetrem swojej siostry.
- Początek marca..? Chyba koniec jednak… A tam, nie wiem. Jak się gówniarz pojawi, tak będzie. - odpowiada mu mało przejęty tematem szwagier.

Wymieniamy porozumiewawczo spojrzenia. 
Niewypowiedziane myśli skrzą niczym zwarte kable.

- No, to na kiedy? – nie ustaje w dociekaniach O., tym razem kierując pytanie do właścicielki obłości.
- Jakoś tak w połowie marca, wiesz. Nie wiem, luz z tą z ciążą, wiesz. Ja to nawet nie wiem, w którym dokładnie tygodniu jestem.

[swoje tygodnie, kiedyś tam, dawno temu,  liczyłam niemal z kalkulatorem w dłoni. Wyrwana w środku nocy ze snu mogłabym bez problemu wyrecytować spodziewaną datę porodu Duni]

Spotkaliśmy się.          
Wreszcie.
Dwa tygodnie wcześniej, doświadczając swoistego rozdwojenia jaźni, potakiwałam O. z równie nacechowanym dwoistością entuzjazmem odwołującemu telefonicznie zapowiadaną z wyprzedzeniem wizytę tłumacząc się poszpitalną infekcją.

[oraz nadchodzącym wielkimi krokami okresem, jako że czułam dziada całym ciałem. jeszcze tego brakowało, żebym cierpiąc od łuszczącej się bezdomnej macicy zmuszona była oglądać rosnący cudzy brzuch]

Jak bum cyk cyk, jak raz się przydały szpitalne wirusy, choć przykro było patrzeć na umordowaną nimi Dunię.
[to były przyczyny oficjalne z gatunku „twardych”]

Okres też, niby nie w porę, a jednak pozwolił mi na ogarnięcie się przed nieuniknionym.
[to były przyczyny nieoficjalne z gatunku „miękkich”]

Potem pooglądałam sobie własną córkę bezskutecznie wyciągającą ramiona ku kuzynce.

[„Emi, no chodź, no chodź” – kusiła Dunia, rozkładając ramiona w ufnym, zapraszającym geście, na co rzeczona Emi wklejała się w brzuchatą matkę i raportowała, iż „ja nie chcę się z nią bawić, mamo”
Serce rozpadało mi się na kawalątka.
KA-WA-LĄT-KA.]

Ale przecież luz.
Wdech,
wydech,
wdech,
wydech…

Uświadomiłam sobie, jak emocjonalnie szczodrą, jak ciepłą, jak empatyczną [mama, dzidzia p(ł)acze! – donosiła mi przejęta Dunia, z marsem na czole], jak wrażliwą mam córkę.

- Mama jest s(m)utna. (D)Unia p(rz)ytuli. – usłyszałam wczoraj.

I słysząc to poczułam wtulającego się we mnie niemal dwuipółrocznego Krasnoludka.


W drodze powrotnej, cierpliwie znoszącego inwazję kochliwych pluszaków.

Melancholijnie wpatrzonego w zaokienne wiatraki.



Moja zadumana estetka.


czwartek, 3 listopada 2016

(Nie) bój się

Nie bój się.
Nie ma czego się bać.

Ile razy w życiu zdarzyło mi się wałkować ten uspokajający w zamierzeniu tekst?
Z ust cudzych pod adresem własnym i z własnych pod adresem innych  - bliższych i tych dalszych..?

Czasem w tym imperatywie oraz bliskich mu semantycznie uspokajaczach zawarta jest najczystsza w swej postaci troska o czyjeś tzw. dobro. O czyjeś dobre samopoczucie.
To ta chęć wyrwania z kogoś chwastów rodem z botanicznego atlasu przypadków mniej lub silniej trujących, toksycznych, wywołujących alergiczną pokrzywkę.

Ale kiedy indziej to wyraz dość obcesowej w swym lekceważeniu "troski".
Czasami to sprowadzone do parteru żenującego banału pseudopocieszenie.
Zwykły wycierus.
Wyświechtaniec.

- Ej, no... No nie bój się. Na pewno będzie dobrze.

Znają to państwo?
Bo ja owszem.
......................................................................................................

A to państwo znają:

włos wydłubany z tej zupy


?
......................................................................................................
Przeczytałam raz. 
Potem drugi. 
... i ósmy.

I się zamyśliłam.
......................................................................................................

A potem obiecałam sobie, że - niczym wytrawny nałogowiec - najpierw znacząco ograniczę.
Następnie definitywnie porzucę.
Porzucę tę arogancką pozę pocieszyciela-znawcy kategorii wiem_lepiej_zaufaj_mi.
Wcale nie wiem lepiej, wcale lepiej się nie znam. Mierzę przecież własną miarką, a ta w końcu skrojona jest wyłącznie pod moje osobiste doświadczenia.

Nie mnie oceniać, czego należy się bać, a o których strachach można zapomnieć i bezceremonialnie zwijać je w kłębek, by następnie wcisnąć ów pod dywan.
I przydeptać.

......................................................................................................

Duniu, córeczko, mądra w swej ostrożności i bojaźni, dziewczynko.
Właśnie że lękaj się.
Nie daj sobie wmówić, że bojaźń jest czymś złym,  zbędnym, obciążającym.

Niemniej,
ucz się ten lęk pokonywać.



Żyj na przekór niemu.

......................................................................................................

Za niespełna tydzień przed Dunią i nami kolejne badanie.
Znajomy scenariusz.
Znajoma sceneria.
Znajomy strach.

Boję się.
Przyznaję to hardo zadzierając podbródek.





wtorek, 25 października 2016

Wielkie małe

Małe rzeczy.

Bywa, że plączą się pod nogami, człowiek się o nie potknie raz lub dwa, przeklnie pod nosem szpetnie spiesząc się do czegoś większego.

[galop, zadyszka, zmęczenie, wyprucie z resztek energii, nerwy...]

Małe rzeczy giną w pospiesznym koktajlu.

[...on znów dziś wieczorem pracuje, ty znów dziś cały dzień sama, dziecięcym świergotem wypełniona pod korek]

Małe rzeczy niechybnie czekałaby perspektywa utopienia w bajorze większych gdyby nie…

…drobiazgi.
!

- Co będziemy robić? – pytam po raz osiemtysięcysześćsetsiedemdziesiątydziewiąty wczuwając się w rolę ukochanej przez Dunię Kici Koci - kociej dziewczynki.
- Tulić! – odpowiada, moim głosem, jej brat, kotek Nunuś.

- Tat jat Unia! – dopowiada Dunia kiwając energicznie łepetyną, odpowiednio ilustrując komunikat pospiesznym cofnięciem się na kanapę, padnięciem mi w objęcia i mocnym wtuleniem się w me żebra.

Zaiste, tak jak Dunia. 

Dokładnie tak samo.

[powieka drga]

_________________________________________________________________

Małe rzeczy mają wielką moc.

Nie tylko NIE toną w morzu tych (niby) większych, ale wręcz wypływają na powierzchnię, dryfując ku piaszczystemu brzegowi.

I siedzi potem, człowiek, przy dziecięcym łóżeczku, niby ziewa ze zmęczenia wyłamując sobie  mimowolnie żuchwę, trze poczerwieniałe z niedospania oko, ale patrzy przy tym na te rozrzucone ku górze ramiona, chłonie akustyczny spokój miarowego oddechu, wspomina rejestrowane za dnia przytulaski, spontaniczne buziaki, wpatrywanie się tymi czarnymi ślepiami we własne i małą rączkę wciśniętą w swoją, dorosłą.

I myśli ów człowiek :

„Mała chwilo, trwaj.

Nie zacieraj się wśród trybików codzienności.

Wyryj mi się w meandrach pamięci."
_________________________________________________________________

Na tych małych bowiem 
buduje się duże.


wtorek, 11 października 2016

Wyznania pod ciśnieniem (atmosferycznym)

Jesień?

Lubię, to za mało. Zbyt wątło. Banalnie.
Jesień bowiem uwielbiam, ubóstwiam, kocham bez granic.

Pomyślicie, „Ocho, wielka mi leśna estetka. Też mi wysiłek, kochać/lubić/szanować tę rdzawo-brązowo-zieloną feerię barw, te opadające z miłym szelestem pod nogi liście, te ostatnie cieplejsze muśnięcia słonecznych promieni po plecach okrytych swetrem o grubszym splocie; te gliniane kubki w grochy z herbatą wspomaganą dryfującym plastrem cytryny bądź niemal parzącą w palce szklanicą po brzegi wypełnioną świeżo zrobionym, domowym grzańcem z gwoździkami goździków wpadającymi  wprost w diastemę [o ile ktoś taką dysponuje:P]”…

O, nie.
Nic z tych rzeczy.
Jak się bowiem od lat wielu przekonuję, jestem dziwadłem. 
Cyrkowcem z jedną ręką, dwiema głowami i trzema parami uszu przytwierdzonymi do kostek.

Kocham tę szarą pluchę i melancholię.
Ten brud pod kaloszami utaplanymi w kałużach, że aż skarpety nasiąkają brudną cieczą.
Ten ostry podmuch wichru wyciskający łzę z oka.

[ze zniecierpliwieniem wyczekuję wychłostanego porywistymi smagnięciami listopada, załzawionego od bezustannego chlapania deszczem. dziwadło, a nie uprzedzałam dopiero co lojalnie..?]

Tak, kocham ten wyjący potępieńczo wiatr, niebo ciężkie od naporu posępnych, stalowo-szarych chmur; jesienną nostalgię wystającą spod kołdry sinymi z zimna nogami, malinowe zziębnięte po spacerze policzki i koniuszki uszu.

Lubię ten jesienny smutek.
Zamyślenie.
Zastygłą pozę patrzącej w dal obejmującej się własnymi rękoma w talii.

Miłością darzę chłód wyczuwany spod przeżartych przez kota uszczelek, zgrabiałe z zimna palce O., karminowy od jesiennych pięciu_stopni_na_plusie czubek noska Duni i jej czerstwe od wiatru pyzy.

Oboje to kochamy.

Oboje też wstając w sobotni bądź też niedzielny posępny i ciężki od deszczu oraz chmur poranek, przeciągamy się leniwie przed oknem mrugając do siebie okiem.

- Ale fajnie, nie..? – pyta rozmarzony O.

Całkowicie retorycznie.
Stoję bowiem wówczas obok, czule przez niego objęta, i kiwam głową.
……………………………………………………………………………………………………..

Oboje?
Chyba jednak troje.

Dunia.
Nieodrodna pierworodna.




Mówcie jej:
Jesienna Melancholio.

Melancholio w rozmiarze XXS z wielobarwną pogiętą przez wicher umbrellą.


 ……………………………………………………………………………………………………..

- Idymy tup-tup-tup? - pyta Melancholia.



Deszcz z dzikim szałem tłucze o szyby.

Kalosze, kurtka, parasol. 

Idziemy, córko.

piątek, 7 października 2016

Się toczy

Kołem.

Historia.

Wtedy też był październik. Też wiało. Liście leciały hurtowo z drzew, deszcz lał bez opamiętania.
Wtedy też gapiłam się bez słowa w telefon przełykając pospiesznie ślinę.

[tylko się nie rozbeczeć…tylko się nie rozbeczeć…tylko się nie…. masz, babo… szloch…]
__________________________________________________

Dziś O. wszedł ciężkim krokiem do domu.

- Też dostałaś? – zapytał.
- Nieee… ?- odparłam pytająco, choć już czułam pod skórą, że to nie będzie nic miłego.
- Przyszło do mnie niedawno, jak byłem w pracy – kontynuował O. włączając telefon i wrzucając właściwą wiadomość do odczytu.

Patrzę drętwo.
Szara pikseloza.
Od razu zrozumiałam.
Pośród szarości zarys małego ciałka.
I podpis.
Że to już „ponad 60 milimetrów życia, najpewniej mały chłopczyk”.

Gapię się.
Nie chcę, ale się gapię.
Aż wokół oczu dostaję czerwonych obwódek.
I z nosa mi coś leci.
__________________________________________________

Jego siostra.  
Jej drugie dziecko w drodze.
Znów to samo.
Kołem się toczy…
Parszywa historia.

[jedyna różnica, że wówczas odczytałam radosne „czekamy na dziewczynkę!”]

Cóż.
Cóż to niby za wielka różnica, myślę.
__________________________________________________

Uciekam bez słowa do kuchni.
O. drobi za mną.
Przytula.
Jejku, jak mocno. Gnaty mi chrupią.
Czuję jego zapach i łomot jego serca.

- W końcu nam się uda – mówi, ale tak szczerze to nie wiem, czy sam w to jeszcze wierzy.
- Wszystko musimy sobie wywalczyć, nie..? – pyta retorycznie na chwilę odsuwając mnie od siebie, by móc spojrzeć mi w oczy.

Kiwam tylko głową.
I szybko łykam pierwszą łzę.
Tę mokrą oznakę rozczarowania, że to znowu nie my; tę oznakę paskudnej, zabarwionej żółcią zazdrości; to ukłucie żalu i ściśnięcie w żołądku.


Nie sądziłam, że znów wrócę do tej bajki.
Tej samej historii.




Co to kołem się toczy…



__________________________________________________

(wtręt aktualizujący;))

Ciśnienie schodzi.

Trudno, by nie zeszło gdy:

1) córuś wokalnie demonstruje "syndrom odstawienia" towarzyszący akcji pozbawiania jej smoczka. Klękajcie narody... Przeklinam chwilę gdym po raz pierwszy zatknęła dziada w jej paszczy...

2) O. za mymi plecami naprędce zorganizował swej pierworodnej zastępcze ramiona do dźwigania jej trzynastu kilogramów, do tego zorganizował knajpę z dorosłymi ludźmi (!), dorosłym żarciem (!!) i - jak sądzę - leniwie sączącą się w tle miłą muzyką (!!!), której nikt (czyt. Dunia) nie każe mi wyłączać po pierwszych trzech taktach.

Jednym słowem.
Będę się odchamiać.
I nawet rzęsy umaluję, by trzepotać grudkami zeschniętego ze starości i nieużywania tuszu;)

niedziela, 18 września 2016

Dialogi (roz)ważne

- Powiedz „lampa”- zarządzam.
- Bampa – odpowiada Dunia.
- Nie. Lam-pa – sylabizuję dobitnie, trzymając dziecię kciukiem pod brodą.

Dunia patrzy na mnie, przekrzywia głowę, podnosi jedną brew i mówi:

- La-la-la...
- No?... - sekunduję jej z nadzieją w głosie.
- ...la-la-la-bampa! - triumfalnie kończy Dunia.

- Przechera z ciebie, co? – rzucam do córki rozbawiona.

Ta zanosi się kwikiem.

…………………………………………………………………………………………………

- Duniu, co robi ten miś? – pyta terapeutka, pani G.
- Pi! – rzecze dziecina.

I chrumka pokazowo niczym konkursowy wieprzek dla dźwiękowego zilustrowania swego komunikatu.
Widzicie, gdy się (ś)pi, okazuje się, że charczy się niczym dorodna świnia.

…………………………………………………………………………………………………..

- A ten? Co robi ten drugi miś? – nie ustaje w dociekaniach terapeutka.
- …??? – patrzy pytająco nań Dunia.
- Śpi?...- pomaga sugestią pani G.
- Njee…- kręci głową Dunia nie dając się złowić w pułapkę.
- Jest smutny? Płacze? – drąży terapeutka.

Taaa. Dunia kiwa głową. Zgadza się, miś płacze.

- Widzisz, Duniu, misie czasem są smutne, czasem płaczą. Dzieci też. - wyjaśnia dalej G.

- Mama tesz – uzupełnia Dunia znienacka.

Łzy błyskawicznie stają mi w oczach.
Ostatni dzwonek, by zacząć się pilnować.

[…alboteż za późno już na to…]

………………………………………………………………………………………………….

- Du-ja, no oć, oć, ne bój śe – przemawia me dziecko do misia trzymanego na swych podrapanych kolanach siedząc w kucki na balkonie, papugując wielokrotnie do niej uskuteczniane komunikaty.

Kolejny raz dociera do mnie, że wszystko, WSZYSTKO,  co wygłaszam pod jej adresem, trafia do tajemnego schowka, małej skrytki gdzieś w głębi splątanych neuronów.
By potem znaleźć ujście w jej dziecięcych komunikatach produkowanych względem ukochanych przytulanek.


………………………………………………………………………………………………….

- Tata ajtem? – dopytuje Dunia z rana, wierzgając beztrosko odnóżami.
- Tak, króliku, tata pojechał autem – potwierdzam.
- Do pacy? – docieka Dunia.
- Zgadza się, do pracy – kiwam głową.
- Brrum, brrum – podbija Dunia, nie pozostawiając miejsca dla wątpliwości.

I zachodzę w głowę, jak to jest, że jeszcze parę miesięcy temu nadawałam komunikaty bezzwrotne, odbierając jedynie uśmiechy, odgłosy paszczą tudzież oklaski czynione małymi rączynami, teraz zaś ROZMAWIAM  ze swoją córką, poruszając przy tym ważkie tematy.

………………………………………………………………………………………………….

- Wiesz, że cię kocham? – rzucam jej przy śniadaniu gładząc palcem po policzku. - Bardzo.

Dunia kiwa głową odstawiając kubek z herbatą.

- Tooo-tam – mówi moja mała papuga. - To-tam-te! – dopowiada.

………………………………………………………………………………………………….


Ja ciebie bardziej.


wtorek, 6 września 2016

Lato mija, wszystko mija

Rośnie mi Dunia.
Wzrasta.
Dorasta.

Zmienia się.

To niby już trzecie lato z nią, a jednak tyle w nim pierwszego.

[nie ma już małego Pulpeta siedzącego mi na kolanach i spijającego mleko z butelki na śniadanie; nie ma malucha powożonego na spacery czterokołową karocą; nie ma kaszki aplikowanej w ramach "kolacji"; nie ma bodziaków zapinanych na napy w kroku; zniknął gdzieś spokój, że "gdzie ją posadzę, tam będzie", albowiem JEST WSZĘDZIE (!) gdziekolwiek ją pozostawię]

Poniewczasie dostrzegam te zmiany, koduję je w pamięci, porównuję z poprzednim stanem rzeczy, analizuję.

...................................................................................................................................

Niegdysiejszy Pulpet stawia żądania.

- Chleb czy bułka na śniadanie, Duniu? - pytam.
- Buła! - odpowiada dziewczę. - Z keczupem. - dodaje kiwając głową dla podbicia siły wyrazu komunikatu.

By następnie bezwstydnie zlizywać ów keczup hojnie wykładany na rzeczoną bułę.

Wciąż domagając się dokładki.
Keczupu.
W nieskończoność.

- Idemy tu-tu-tup? - pyta Dunia wskazując na szafę, w której trzymamy jej obuwie.
- Bde chała wódet? - uzupełnia pytanie moja mała sklepowa pomocnica, która faktycznie wzorowo pcha wózek i wrzuca wszelkie podawane jej produkty z impetem godnym rzucania odbezpieczonym granatem o zbity grunt.

[... a nie daj bóg dać jej do rąk dziesiątkę jaj...]

- Miś dany! [miś zostanie w domu - przyp. tłum. :P] - obwieszcza Dunia dowiedziawszy się, że - faktycznie - wybieramy się na spacer, i jednym z jego punktów kontrolnych będzie wizyta w pobliskim sklepie.

Romek zatem bez szemrania zostaje na stanowisku, na osłodę bezspacerowej niedźwiedziej egzystencji  zestrojony w zgrabny damski kapelusik.




[i co z tego, że Roman jest facetem? - ma, dziewczyna, gust!]

...................................................................................................................................

"Titamy?" - pytanie-hasło, pytanie-wytrych, towarzyszy nam bezustannie.
Niezależnie od kontekstu.
Każde, powtarzam : KAŻDE  miejsce dobre do titania.

Własny przewijak też.



...................................................................................................................................


... a gdy nie tita?..



Wówczas wyżywa się artystycznie...




...przestrzennie, z lekceważeniem nawet najbardziej niesprzyjających warunków pogodowych...

[Gene Kelly z jego "Singing in the Rain" może się schować głęboko do piwnicy]




... sprząta w kuchni...



... tudzież nawadnia spragnioną wody roślinność.





Moja mała Pszczoła.

..................................................................................................................................

Kiedyś Pulpet, dziś detynka*, jak rzecze Dunia.  

[* dziewczynka].



Faktycznie.


Zastanawia mnie tylko, KIEDY to mija.

?

Cały czas wszak mam wytrzeszczone trzecie oko.
Obserwuję ją, gdy śpi.
A nawet gdy tylko zmruży oko.
Na milisekundę.

Niby rejestruję wszystko, a potem i tak okazuje się, że coś mi umknęło i Dunia znów doroślejsza o kolejne piętnaście sekund a na miarce z krasnoludkami do odznaczenia kolejne trzy centymetry.


Kiedy to się dzieje, pytam się...?


czwartek, 4 sierpnia 2016

Ciepło, chłodniej, zimno, mróz

Siedzimy na placu zabaw.
Albo też raczej: na zdezelowanym wspomnieniu takiegoż.
Dwie skrzypiące huśtawki, drewniana piaskownica, zapomniane szkielety eksdrabinek, rachityczna ławeczka.
Przychodzi matka z córką.
Ta pierwsza przysiada na rachitycznej, ta druga na obrzeżu drewnianej.
Trzyma w rękach lalę. Bobasa. Kauczukowego Kojaka zestrojonego w różane tiule z buzią w ciup pod pasujący, plastikowy smoczek.
Dunia wodzi wiernym spojrzeniem za nową koleżanką. Zachęcona przez nią podchodzi bliżej, gdy młodociana matka gumowego łysola sadza tegoż na huśtawce na popołudniową dawkę buju-buju.
Dziewczynka wyciąga rękę do Duni.
Ta, ośmielona, drepcze z zachwytem na rumianych pyzach z łapką w dłoni swojej zachwycającej koleżanki.
Dziewczynka podskakuje.
Dunia fika za nią jak mała małpka.
Gdy nowa koleżanka zaczyna śpiewać, Dunia w głos za nią wyśpiewuje pełną piersią swoje lalalala.
Dziewczynka bierze bobasa na ręce, przytula do chudej klatki piersiowej, Dunia patrzy jak urzeczona i wyciąga ręce na znak, że ona też.
Też tak chce.

Obserwuję je obie spod krzaka zdziczałego agrestu.
Serce mi pika od urywanych myśli, że moje dziecko podobnie zapewne wyglądałoby ze swoją siostrą.
Lub bratem.

Wracamy.
Nieco gorączkowo.
Mówię, że chyba zbiera się na deszcz.

Widzisz, Duniu, te ciemne chmury? Czujesz jak wieje wiatr?
Jeje jat - kiwa głową Dunia, patrząc mi w oczy. I zbiera posłusznie zabawki.

A w mojej głowie galop.
Tak ostatnio ciepło było. Ciepło, coraz cieplej...
A nuż..?

Dom.
- ...tak, Duniu, możesz jeszcze na chwilkę wyjść na balkon pobawić się misiem. Póki nie lunie.

Włączony komputer szumi, strona się ładuje, numer karty, hasło...
Są.
Są wyniki.
Wreszcie.


15 dni spóźnienia.
Cienie cieni.
Mdłości.
Nadzieja, co trzyma za mordę.

...chłodniej, zimno... 

Nerwy.


...mróz

beta HCG < 0,5 mlU/ml




piątek, 15 lipca 2016

Banalna codzienność?

Jest styczeń.
Dziesięć lat temu.
Przeglądam jakiś magazyn, a tam wywiad z (nieżyjącym już obecnie) Markiem Jackowskim.

[„nieżyjącym obecnie”- jakże absurdalnie to brzmi... czyż nie jest tak, że „umarłość” nie zwalnia ludzi z ich obecności w naszej codzienności..?]

I czytam:
„Bezsensem jest dążenie do tego, by wszystko było poukładane – książki na półkach, problemy z dziećmi, sprawy zawodowe.
Tak naprawdę nigdy się nie skończy układanie książek na półkach, nigdy nie skończy się bieganie, nigdy nie przestanie się mieć problemów z dziećmi.
Jedyne, co jest pewne w naszym życiu, to to, że świat się ciągle zmienia.
Niezmienna jest tylko prawdziwa miłość, choć wiele ma twarzy, odcieni i barw…”

Zapadają we mnie te słowa.
Zapadają tak intensywnie, że gryzmolę je sobie w swoim ukochanym kajecie z czerwonymi okładkami. 
Tym z ulubionymi myślami, sentencjami, spostrzeżeniami i wielokropkami niedomówień.
Jestem wówczas o tę dychę młodsza.
Nieświadoma tego, co mi się w życiu przytrafi.
Nieświadoma tego, że  będę wspominać te wyczytane gdzieś słowa, utkwione mi w duszy mentalnymi hakami, dziesięć lat później, będąc matką, życiową partnerką chłopa z deklaracjami, mającą kredyty na szyi, kota-furiata, bujną szeflerę w donicy i parę zmarszczek pod oczami.
Bynajmniej nie tych od śmiechu.

I myślę sobie, ta inna, dawna ja – Naprawdę tak jest?  A więc skazani jesteśmy na wieczną gonitwę, bałagan, rozrzucone skarpetki,  książki w stosikach na chybotliwym taborecie miast schludnych rządków na półkach w regale; jedne problemy zastępujące inne, kłopoty przyprawiające o bezustanne ćmienie czerepu..?”

Mija dekada.
Znów przeglądam czerwony kajet.
Przerzucam strony, wczytuję się w koślawe wersy.

[leśna! i ty to nazywasz charakterem pisma!? toż to dramat i zgrzytanie zębami! – nie raz pastwił się nade mną O. – mistrz kaligrafii i uporządkowania]

Czytam ponownie to, co latami zapisywałam śliniąc czubek ołówka.
I stwierdzam, z przekonaniem kiwając głową - Jackowski miał rację.
Ten galop nigdy się nie kończy. Nie pauzuje. Nie zamiera.
Bezsensowny jest trud bezustannego porządkowania. 
Składania codzienności w kosteczkę i układania jej na półkach.
No dobra, przyznaję, bywa to hmm... wykańczające.

Ale ów codzienny bałagan podlany jest tak gęstym sosem miłości,

[niezależnie od jej „twarzy, odcieni i barw”]

że kładąc się spać niezmiennie myślę sobie po cichu:

„jak dobrze, że mogę być cząstką tego chaosu”.
……………………………………………………………………………………………….

Od niemal dziesięciu godzin nieprzerwanie leje deszcz.



Wiatr gwiżdże przez przeżarte przez kota uszczelki.
Dunia, ze świeżo nabytym guzem, startym naskórkiem i dziecięcymi łzami zrekompensowanymi dopiero_co_upieczonym_ciastem_ze_śliwkami wreszcie zapadła w krzepiący sen.
On siedzi i czyta.
W przerwach podchodzi  do mnie i przytula.
Całuje.
Córko – mruczy cicho, bynajmniej nie do mnie, dmuchając mi ciepłym powietrzem w ucho -  śpij mocno i głęboko. I nie budź się, broń Boże.

Jutro znów wstanę z głupawym uśmiechem na ustach.
Niedospana.
Szczęśliwa.

Mówią: doceniaj szczęście, jakie cię spotyka.
Odpowiadam więc:


Tak czynię!

czwartek, 7 lipca 2016

A du!

Czasami to po prostu człowiek ma dość.

Po samą kokardę.
Nic, tylko trzaskać ostentacyjnie drzwiami,  walić łbem o ścianę, drzeć posiwiały włos z głowy i pobierać czysty ruski spirytus wprost do krwioobiegu.

[marzenie…!]

Czasem brzemienna w dziecko rzeczywistość ni cholery nie chce przypominać obrazków ze słodkimi aniołkami generowanymi przez reklamowych czarodziejów.
Ni diabła nie przypomina tych ksylitolem dosłodzonych rumianych bobasków w czystych(!) przez cały boży dzień ałtfitach,  grzecznie zgarniających środki spożywcze z podsuwanych doń łyżeczek, równie grzecznie przeglądających poprawne w treści książeczki, bawiących się bez protestów autem/lalą/balonem/bączkiem czy innym kolorowym gadżetem.

Niedrących się. 
Nieskomlących niewiadomoczemu.
Niejojczących.
Niekopiących w ścianę tym intensywniej, im częściej im się powtarza głosem matowym od bezustannej i nieefektywnej repetycji „Nie kop, bo będzie ‘ała’”

[a potem zawsze jest to cholerne ‘ała’ i weź, matka, ratuj]        
                         
Czasem w tej macierzyńskiej rzeczywistości trafia się absolutne dno.

D.N.O.

I tak jeszcze z dziesięć metrów niżej.

Nic nie wychodzi.

No żeż, kuźwa, nic.

Dziecko [z właściwymi sobie atrakcjami akustycznymi] się dąsa, pod oknem z łoskotem zrzucają szklane odpadki, od decybeli czego uszy rozpadają się na drzazgi; sąsiad sufit nad nami z uporem wierci trzeci dzień z rzędu, a listonosz zawsze dzwoni nie w porę, i to wcale nie dwa, a osiemset razy co najmniej…
A jednak najczęściej to sama następczyni tronu + jej fochy wystarczają, by marzenie o kolejnych jej podobnych energicznie odsuwać na pięć metrów od siebie, chłopa dyszącego  zgubną żądzą przeganiać chochlą byle dalej, i to bez konieczności wdziewania wymyślnych antygwałtów zniechęcających do bodaj zapytania o prognozę pogody…

[zresztą, wyznam wam szczerze, dwulatka śpiąca tuż, tuż, niedaleko, stanowi wyborny środek antykoncepcyjny – działa bez pudła, 100% skuteczności]

Moja  chimeryczna księżniczka w wydaniu domowym [czyt. bez włości i aktów własności] miewa takie dni, takie humory, że klękajcie narody.

W takie dni odechciewa się bodaj oddychania.

- Niech no tylko skończy podstawówkę – rzecze O., cedząc przez zęby – wtedy natychmiast wyślemy ją do jakiejś angielskiej szkoły z internatem i tylko będziemy sprawdzać na stronie LOT-u, czy – nie daj Bóg – nie wraca do domu na weekend.

Taa..., kochany tatuś.

Zresztą, matka nie lepsza.

- Muszę wyjść . – Mówię robiąc zbolałą minę.

I uciekam na pół godziny z domu pod pretekstem konieczności dokonania zakupu pół kilo kartofli.
Na pojutrze.

Oddycham wówczas głęboko upajając się półgodzinną dawką wolności absolutnej.


Och.
Bywa naprawdę trudno.
Upierdliwie.
I nerwowo.

Trzaskam drzwiami, klnę pod nosem, alboliteż głośno, gdy dziecko usadzę na tzw. karnym jeżyku, a sama tkwię w bezpiecznej odległości od winowajczyni.
Sama nie wiem, ona ma wówczas szansę ochłonąć, czy może ja..?

W takie dni najchętniej zakopałabym się pod kołdrą nasłuchując:



By odpowiedzieć, tak jak Dunia przy tej okazji:


- A du! 

[hell, yeah, I do...]

Więc niech mnie kto otuli i zapakuje spać.

Aż się wyśpię z tego niewyspania, zmęczenia 
i... 

rodzicielskiej niekompetencji.

niedziela, 19 czerwca 2016

Druga nitka

W Duńczynej pajęczynie życia doplata się druga nitka.
Gruba niczym lina cumowa, bez wystrzępień, absolutnie nie do zerwania.
Utkana z pierwszych - na miarę możliwości Duni - wyraźnych słów, domowej codzienności, pozadomowej aktywności, terapii, która stała się naszą rutyną oraz z ludzi o dobrych sercach i otwartych umysłach. Życzliwych dusz, po prostu.*




Nitka utkana jest także  z Duńczynych sympatii i antypatii.
Z wykrzykiwanego ‘nje!’ i szeptanego ‘taak’.
Z ukochanego, codziennie całowanego w ucho/nogę/zadek miśka Romualda [przeżył ów wygotowywanie w rondlu i wciąż towarzyszy swej najwierniejszej małoletniej fance], piżamy w zające, pierwszych samodzielnych, wywalczonych kroków; rozdanych buziaków, galopowania w moje ramiona, by wpadać w nie z kwikiem radości, pierwszych kolegów i koleżanek w podobnym, lilipucim rozmiarze XXS.

Z uwielbienia dla gofrów, niechęci do śpiewania, pierwszych prób rysowania, pierwszego plastra na ała na kolanie i bezgranicznej miłości do książek.


– Mama tita, taak? – kiwa łepetyną Dunia patrząc na mnie pytająco i celując palcem w moją szafę wypchaną literaturą.
Tata tita, taak? – powtarza pytanie dziecina tym razem wskazując książki O.
– Titamy? – pada na koniec z dziecięcych ust i tylko patrzeć, jak rozsiądzie się przy mnie moja mała czytelniczka z pierwszą wybraną przez siebie książką.

[a to jest ZAWSZE  ledwie maleńki wstęp do dłuuuugiego czytelniczego seansu]


Nitka utkana jest także miejscami ze złości, smarków, czerwonego od płaczu małego noska,  tupania dziecięcym odnóżem,  ocierania czoła z potu, dydaktycznej zadyszki, rodzicielskiego niewyspania, wątpliwości,  bezsilności, bukowania biletu na lot do Peru [w jedną stronę, bez opcji powrotu w tym, a także najbliższym stuleciu] oraz odliczania w myślach od 1 do 40.

[standardowe emocjonalne studzenie czerwonego z gorąca kotła matczynej cierpliwości z niebezpiecznie podskakującą nań pokrywą metodą „odlicz do dziesięciu” bywa nieskuteczne, w naszej komórce społecznej obowiązuje zatem metoda ulepszona o dodatkowe trzy dziesiątki oraz imaginowane tłuczenie głową w ścianę - swoją, nie dziecka]



Drugą  nitkę utkano zatem wysiłkiem zespołowym.
Dołożono przy tym maksymalną dawkę miłości.
Dokładnie: 366 łyżek.

Kopiastych.
……………………………………………………………………………………………………

Niech się plecie dalej.
Bez supłów.

I z dobrymi widokami na przyszłość.


……………………………………………………………………………………………………
* [Dziewczyny kochane, to także o Was! Dzię-ku-je-my!]


wtorek, 14 czerwca 2016

"Na głowie mam kaktusa i paproci kwiat"

[I myśli szum, szum, szum...]


A jeśli się niedosłyszy..?

Szum jest zmatowiały.
Szorstki jak stara, zasuszona, schodząca płatami farba z drewnianej ramy.
Stłumiony, jakby spod grubego koca zarzuconego na głowę.

Wiem, sprawdzałam.
I to nie raz.

Próbuję nadążyć za swoją dwuletnią córką.
Próbuję wciąż pamiętać, by mówić wyraźnie, zwracać jej uwagę na swoje usta.
Z tych bowiem spija mi każde słowo.
Bez słomki.

Ona powtarza.
Ja poprawiam.
Powtarza.
Poprawiam.
Powtarza.
Poprawiam.
Powtarza...

Niezmordowanie.

[...a w uchu świst, świst...]

Niekończąca się wymiana typu akcja-reakcja.

Próbuję się wczuć.
Nie daję rady.
Coś mi przeszkadza. Trąci fałszem. Zgrzyta.
Czy to dlatego, że ja tylko próbuję, ona zaś doświadcza tego naprawdę..?

[(...) we mnie pustynia..]

Doceniajcie dźwięki, które Was otaczają.
Są piękne
Wyraźne.
Nieprzytłumione.



Czyste.
......................................................................................................................................

[Czuję siłę, wiem, wiem, wiem,
Patrzę w górę, nie boję się...]

[I myśli szum, szum, szum]

piątek, 20 maja 2016

La dolce vita

- Czy Dunia jest zdrowa? Może się jutro pojawić na oddziale zgodnie z planem?
- Jasne. Nie ma problemu.
- Świetnie, w takim razie czekamy jutro z samego rana. Acha, i – jak zwykle – proszę najpierw zgłosić się na izbę przyjęć. One tam muszą założyć historię choroby.
- Założyć? Założyć historię choroby? Przecież bywamy tam od półtora roku! Za każdym razem mamy tworzyć historię od początku?
- Proszę pana, takie mamy procedury – jak zwykle w takiej sytuacji słyszy O.

No cóż.


Następny dzień, 7 rano, izba przyjęć, trzy stanowiska, pełne obłożenie.

- Data urodzenia córki?
- 19 czerwca 2014.
- Państwa adres to tu i tu, ulica taka śmaka, numer…
- Tak, bez zmian.
- Pani numer telefonu to 123456789?
- Zgadza się, taki sam jak i wcześniej.
- Numer do ojca dziecka to 987654321?
- Tak. Proszę pani, nic w tych danych nie uległo zmianie od naszej ostatniej wizyty w tym miejscu – rzucam lekko poirytowana - możemy skończyć z tym głośnym odczytem.
- Nigdy nie zaszkodzi sprawdzić – słyszę i dostrzegam foch.
- Owszem – potwierdzam – ale może słyszała pani o czymś takim, jak ustawa o ochronie danych osobowych? Właśnie ją pani wielokrotnie złamała wygłaszając mnóstwo moich i partnera danych pełnym głosem w zatłoczonej izbie.

Cisza.
Cisza aż dudni.
Ale odpytywanie pełną piersią nagle się kończy i już nie ma potrzeby recytowania wszelkich danych osobowych na maksymalnych decybelach.

Zapewne niniejszym otrzymuję bezgłośnie status „rodzica wysoce upierdliwego” i jestem przekonana, iż już mogę zacząć smarować sobie tyłek jakąś maścią kojącą. Ów tyłek, jestem pewna, do końca zmiany sfochowanej dziołchy w różanym fartuszku zostanie obsmarowany z podziwu godną dokładnością.



Oddział.
Szpital dziecięcy, nadmienię.

- Przepraszam, gdzie znajdę przewijak dla dzieci?[pytam głupio i naiwnie, bo przecież od półtora roku wiem, że tegoż tam nie znajdę, ale co mi szkodzi wciąż próbować, nie..?]
- Yyy, nie ma, no… Wiem, wiem, dziwne, nie..?
- No, dziwne – potwierdzam ponuro.

Obiad.
Przypomnijmy – wciąż jesteśmy na oddziale dziecięcym.
Firma cateringowa proponuje zrazika (jest tak zwarty i zbity, że stanie się jadalny dopiero wtedy, gdy sama go ze trzy razy przeżuję zanim podam go jakiemukolwiek dziecku, szczególnie własnemu), do tego surówka z kapusty z kukurydzą i groszkiem, na to wszystko dwie fury tłuczonych kartofli.
Weź, matko, nakarm tym dziecko.
I nie zgiń potem od wiatrów i zaparć.



Tym razem mam szczerą nadzieję nie nadziać się na spóźnionego rota-bonus-wirusa czy inszego gada, który powali na łopatki naszą mikrą komórkę społeczną niczym domino pełniąc honory szpitalnego suweniru.


Oby.

czwartek, 14 kwietnia 2016

Ach...

…a gdy nie trawi nas gorączka zwana buntem,

nie puchną nam uszy od ‘Ne! Ne! Ne-te-te!’,

nie biegam obłąkańczo po sklepie za swoją chimeryczną królewną rozbawioną do imentu faktem, że oto zdołała mi spierniczyć pod tamten stojak [hen dalekooooo] czy inszą półkę,  

nie zadaję pierdyliarda pytań prowokujących do jedynej, z pełną rezygnacją spodziewanej odpowiedzi o kategorycznej treści ‘Ne!’ [lub też ‘tak!’, które wszak i tak – jak się rychło okazuje - oznacza znienawidzone ‘ne!’],

nie usiłuję zniknąć magicznym sposobem z oczu wpatrzonej w nas publiki z niemymi potępieńczymi komentarzami kłębiącymi się pod jej zbiorczą kopułą na widok występów specjalnych panny Duńczysławy [ściąganej – na ten przykład - rodzicielską przemocą z huśtawki/zjeżdżalni/trawnika/ławki…  ech, whatever], i lejącej na tę okrutną okoliczność litry usmarkanych łez po rumianych licach,

nie próbuję doliczyć od 1 do 10 z lotosowym ‘ommm’ pomiędzy wersami, zerkając jednym okiem, czy może, cudem jakimś, już jej te histerie przeszły,

wtedy…


…topnieję.

Od  jej ‘ totam te’,
powtórzonego po moim spontanicznym ‘kocham cię’.

Od tych czarnych ślepiów wpatrzonych w moje.

Od niespodzianego pogłaskania mnie przez nią po głowie.

Od jej wycelowanego w coś palca i niecierpliwego ‘Co to? Co to?’ a potem spijania mi odpowiedzi wprost z ust.

Od buziaków składanych mi na plecach [gdy klęczę zmiatając kocie kłaki] lub na półdupku (!) [gdy tyłem do niej obrócona stoję i  zmywam].

Odwracam się wtedy, chwytam ją w objęcia i wdycham łapczywie jej zapach.

A ona zanosi się śmiechem.


Kocham to.

środa, 30 marca 2016

Ne! Ne! Ne-te-te! *

A niby kto powiedział, że bunt dwulatka nie może rozpocząć się w okolicy czternastego miesiąca, by trwać nieprzerwanie do końca dwudziestego pierwszego, i – jak mniemam – jeszcze tu u nas nieco zabawi..?

*Nie! Nie Nie chcę! – pada gromko w leśnej rezydencji w przeróżnych sytuacjach, kontekstach i sceneriach.
Bywa też, że z absolutnym brakiem wszelkiej konsekwencji.

- Duniu, wstajemy? Ubiorę cię i zjemy razem śniadanie, co? – kuszę dziecinę o poranku.
- Ne! – dobywa się z łóżeczka.
- No coś ty, będziesz tak gniła w wyrze?
- Ne! – odpowiada mi córuś.
- To może jednak wstaniesz? – podejmuję próbę raz jeszcze.
- Ne!

Acha.

………………………………………………………………………………………

Stanowczo odmawia współpracy z wózkiem. 
Z właściwą sobie oprawą dźwiękową.
Gorzej, że podczas spacerów, [gdy matka ugiąwszy się pod presją dziecka sztywniejącego na kawał drewna przy najmniejszej próbie zainstalowania tegoż w wózku porzuca wreszcie myśl o owym wózku w tzw. piździec] odmawia też czasami korzystania z własnych nóg.

- Mama, opa! – i w bek dla wzmocnienia siły przekazu. [publicznie! cóż za rozkosz stanowić wizualną pożywkę dla tłumów]

Jedenaście kilo winduję zatem w górę i pękam kręgosłupem.
Pomyśleć, że kiedyś mi się wydawało, iż 6-kilogramowe niemowlę stanowi spory ciężar i że "o matko, ja juuuż nie daję raaady..."
Durna baba.

………………………………………………………………………………………

Bogowie, miejcie w opiece jej przyszłego chłopa…

W jednej chwili komitywa, płomienne uczucia i dzielenie się frykasami z Romkiem,


by już za sekundę upichcić biedaka w rondlu.



Doprawdy, nie wiem, czym jej podpadł, ale sprawa wygląda na beznadziejną.

………………………………………………………………………………………

W nielicznych antraktach wieloaktowej sztuki zwanej Buntem Kurdupla, chadza między ludzi.
Ludzi w rozmiarze mini.
Cel: integracja, socjalizacja, publiczny poklask i podwędzanie zakazanych fantów innym mikrusom.
Jako kursantka w pobliskim Klubie Liliputa ma już także na koncie pierwsze zdobyte męskie serce.
Zdobyte, przeżute i rzucone w zakurzony kąt.
Organ ów należy do niejakiego Karolka, zaś klubowy romans kwitł przez całe dwa poniedziałki.
Upajająca się Karolkową atencją Dunia zdecydowanie i głośno odmawiała udawania się na klubowe spotkania bez uprzedniego udekorowania się solidną porcją precjozów.

Sroka.
Zdecydowanie.





………………………………………………………………………………………

Precjoza precjozami, Karolki Karolkami, a jakąś ciągłość w spektaklach buntu człowiek przecież musi zachować.
Zatem.

- Duńka, wygodnie ci  tak na tej podłodze?

- Ne!


- To wstawaj, dziewczyno.

- Ne! 


Śmy se pogadały.