wtorek, 23 grudnia 2014

I znów zrobi się cicho...


Mój dom – ten z czasów gdy nosiłam tornister na plecach, rysowałam kredkami z żółtego kartonika z misiem, gumę Wrigley’s znałam z wystawki w Pewexie a na granatowym fartuszku z nylonu agrafką przyczepiałam szkolną tarczę – ten dom świątecznie pachniał żywicą i świeżo mieloną kawą w elektrycznym młynku rodem z ZSRR. 
I świeżymi pomarańczami – trzema, góra czterema sztukami wystanymi cierpliwie w wielogodzinnych kolejkach na gdyńskim bazarze. 
[ot, cytrusowy luksusowy akcent na tle PRLowskiej przaśności]

Mój dom w późniejszych latach stracił zapach kawy z młynka zastępując go aromatem kawy parzonej w ekspresie, dodatkowo zyskał woń kardamonu oraz suszonych cytryn i pomarańczy.

Niezależnie od ustroju, nastroju, zasobności portfela, nazw miast, ludzi odchodzących, ludzi pojawiających się – niezależnie od tego wszystkiego Święta zawsze miały dla mnie niesamowity, bogaty zapach.
Jednak w pewnym momencie zdałam sobie sprawę, że brakuje mi w nim jednego akcentu.

Zapachu małego dziecka.

Czasem trzeba czekać, by odnaleźć jakiś zapach.
Uczyłam się zatem czekania.
.
.
.
.
.

Aż wreszcie.
W tym roku świąteczna aromatyczna kompozycja roztaczająca się w moim domu jest kompletna.
Idealna.
Niepowtarzalna dla innego miejsca i innej rodziny.
Z ciepłym, mlecznym zapachem niemowlęcej skóry i miękkością jedwabistych włosków.

Tego unikalnego zestawu, pełnego w swoim bukiecie aromatów, doznań i emocji, tego właśnie życzę tym z Was, które wciąż odczuwają brak któregoś ze składników swojego małego prywatnego Szczęścia.

Tym, którym Święta pachną już tak, jak to sobie wymarzyły, życzę, by ów zapach roztaczał się stale. 

Do tego, tak jak w poprzednim roku w słoiczku, tak w tym roku w skrzynce [przybyło Was tutaj, dobre dusze,  słoiczek okazał się zbyt mały!] dobre życzenia i życzliwe myśli leżakują już w formie małych, zapisanych karteczek pośród ususzonych cytrusowych krążków, orzechów i błyskotek.
Dobre słowa.
Dobre myśli.
Dobra energia.


Dla tych z dziećmi w sercu, by ziściły im się marzenia i poczuły ciepło dotyku małej rączki.

Dla tych  z dziećmi większymi i tymi mniejszymi; tych z niemowlętami i tymi dopiero kandydatami na niemowlęta, które obecnie bujają sobie nóżką wśród motyli w maminych brzuchach, by im te większe i mniejsze Szczęścia rosły zdrowo i mądrze.

I przede wszystkim [wiem, że zrozumiecie to wyróżnienie w tej chwili] dla tej, która z Jednym w domu, a z Drugim w szpitalu, by nadzieja jej nie gasła na to, że przyjdzie lepsze.


Niech te Święta rozleją się wam ciepłem w sercach.


piątek, 12 grudnia 2014

Leśnym mlecznym duktem


Moja droga mleczna…
Droga?
Oh dear… ścieżka raczej. A jeszcze lepiej – ścieżynka. Ścieżysieniunieczka.

Zaczęło się w szpitalu.
Nie, wróóóóć. W ciąży jeszcze.
Pokapywało mi od jej 19. tygodnia.
Ależ byłam z siebie dumna! Ależ pełna nadziei, że skoro tak, to na pewno oznacza, że po porodzie trysnę fontanną, dzieć spęcznieje od pożywienia, a ja spuchnę w zasłużonym poczuciu dumy, że oto taka supermatkapolka ze mnie.
Że wykarmiłam.
Że dałam radę.

A potem był poród-nie poród.
Przykre to, żałosne chyba nawet, [przepraszam w tym miejscu wszystkie cesarskie Mamy, ale to, co zaraz napiszę dotyczy tylko i wyłącznie moich odczuć związanych ze mną samą, niech żadna z Was nie bierze sobie tego w ogóle do siebie] ale ja do dziś nie umiem powiedzieć „Urodziłam Dunię”
Do dziś nie potrafię pozbyć się tego parszywego poczucia, że ciało mnie zawiodło.
Ergo ja zawiodłam.
Poczułam się wtedy niedowartościowana jako kobieta. Niepełna.
W mojej zrytej tym doświadczeniem głowie panuje niepodzielnie myśl: Ja nie urodziłam Duni, ona się urodziła. Wyjęli ją ze mnie. Ot co.

Jakie to smutne…

Jakie cholernie prawdziwe – podpowiada mi moje wymoczone w emocjonalnej kąpieli  ja.
Jakie nieprawdziwe – odpowiada na to moje zdroworzsądkowe japrzecież próbowałaś, starałaś się z całych sił.

I tak się wciąż czuję, w szpagacie między jednym i drugim ja; mimo zdroworozsądkowych myśli w stylu „gdyby nie ta cesarka, Duni mogłoby tu nie być” ani ciosania mi kołków na głowie przez O., który z uporem powtarza, że dla niego nieważne, jak jego córka wydostała się na ten świat.

Moja dróżka zatem zaczęła się w ciąży, a ciąg dalszy znalazła na szpitalnym oddziale następnego dnia po cięciu.
Ścieżynka znaczona była bezceremonialnym ugniataniem sutków, chowaniem (naturalnego przecież) zawstydzenia wobec licznej w sali gawiedzi, ukrywaniem mlecznego biustu w odmętach koszuli, wyłuskiwaniem piersi, gdy tylko nowo narodzony ssak domagał się pożywienia.

Skutecznego profesjonalnego wsparcia brak.
Publiczności nadmiar.
I tej w szpitalu, i tej we własnych czterech ścianach.
[dziś, po blisko pół roku, mam żal sama do siebie, że nie określiłam jasno granic, że nie postawiłam zapory, że pokornie przyjmowałam bezustannie hordy gości, tolerowałam wysiadywanie godzinami i wpatrywanie mi się w dekolt, przy którym uwieszona była  ssąca Dunia… czułam się z tym fatalnie, ale milczałam w poczuciu, że moje protesty będą uznane przez owych gości za obcesowe…błąd to był ogromny…]

Niepewnością wypchany był cały mój dzień pełen nowych, macierzyńskich zmagań. Czy dobrze przystawiam, czy ona aby  na pewno łyka, czy się najada, czy nie robię czegoś nie tak, jak należy..? Jedna konsultantka, druga, pediatra… ugniatania ciąg dalszy, „pani dziecko jest leniwe”, „proszę dokarmiać, „no tak się czasem zdarza, niechże pani nie płacze”…
Brakowało pokarmu.
Brakowało pomocy.
A dziecko krzyczało z głodu.

Zaparłam się.
Zdołałam wywalczyć laktację na tyle, że coś mi tam powoli kapało. 10, 15, w porywach 20 mililitrów.
Wciąż uwiązana przy laktatorze, szlochająca na widok marnych odciągniętych ilości.
Plan dnia wytyczony zgodnie z porami odciągnięć. Pięć- sześć w ciągu dnia, by uzbierać wieczorną jedną porcję na nakarmienie mojego dziecka.
Między seansami z laktatorem – próby przystawienia na choć nieco dłużej niż minutę.
Czasem nasze dni utkane były z nitek absurdu i poczucia, że jeszcze chwila i oszaleję.  W ciągłym niedoczasie i z marzeniami o magicznie rozciągającej się dobie, bo ledwie kończyłam karmić, już trzeba było siadać do lakatora, a tu zaraz następne karmienie i głodne dziecko do obsłużenia.

Obłęd, obłęd, obłęd.

Nie byłam nafaszerowana teoriami o wyjątkowości kobiecego pokarmu, nie kierowałam się statystykami, naukowymi opracowaniami wykazującymi dobroczynność matczynego mleka.
Ja po prostu chciałam karmić swoje dziecko. Czuć je przy sobie.  Czuć, że daję mu część siebie.
Bo taką mnie matka natura stworzyła. Bo powinnam to umieć, tak jak umieją to miliony kobiet.
Ale matka natura to parszywa zołza.
Rozdziela nierówno, wedle własnego uznania.
[„Temu dała na miseczce, temu dała na łyżeczce, temu nic nie dała…”]

Po jakimś czasie znalazłam sposób. Siadałam z Dunią do karmienia, dawałam jej butelkę, chwilę jadła, butelkę wtedy zabierałam i przystawiałam do piersi. I karmiłam. Ze świecącym jak latarnia morska nosem i wilgotnymi oczami ze wzruszenia, że oto karmię! Potrafię. Dunia zjada ode mnie.

Trwało to dwa tygodnie.

I znów wróciło stare. Dunia odwracająca ode mnie głowę, Dunia krzycząca, Dunia zachłystująca się szlochem, który przechodził jak ręką odjął, gdy dziecina widziała, że nareszcie dają jej butelkę.
Ojciec Duni przejmował ją do karmienia, a ja wychodziłam pospiesznie z pokoju, żeby rozbeczeć się dopiero w łazience, gdzie puszczona z kranu woda zagłuszy kolejny szloch.
Tym razem mój.

Kołowrotek z bezustannym odciąganiem i skutecznym jedynie okazjonalnie przystawianiem znów kręcił się jak durny.


Aż wreszcie… dojrzałam do zejścia z tej mlecznej ścieżki. 
Zapadła decyzja - wygaszam laktację.
Nie wyszło mi tak, jak chciałam.
Ten żal pewnie jeszcze jakiś czas będzie ciągnął się za mną jak ogon.


Ale dziś patrzę sobie w lustrze w twarz i mówię: Dałaś z siebie wszystko.

A Dunia uśmiecha się do mnie szelmowsko.