Moja droga mleczna…
Droga?
Oh dear… ścieżka
raczej. A jeszcze lepiej – ścieżynka. Ścieżysieniunieczka.
Zaczęło się w szpitalu.
Nie, wróóóóć. W ciąży
jeszcze.
Pokapywało mi od jej 19. tygodnia.
Ależ byłam z siebie
dumna! Ależ pełna nadziei, że skoro tak, to na pewno oznacza, że po porodzie
trysnę fontanną, dzieć spęcznieje od pożywienia, a ja spuchnę w zasłużonym
poczuciu dumy, że oto taka supermatkapolka
ze mnie.
Że wykarmiłam.
Że dałam radę.
A potem był poród-nie
poród.
Przykre to, żałosne chyba
nawet, [przepraszam w tym miejscu
wszystkie cesarskie Mamy, ale to, co zaraz napiszę dotyczy tylko i wyłącznie
moich odczuć związanych ze mną samą, niech żadna z Was nie bierze sobie tego w
ogóle do siebie] ale ja do dziś
nie umiem powiedzieć „Urodziłam Dunię”.
Do dziś nie potrafię
pozbyć się tego parszywego poczucia, że ciało mnie zawiodło.
Ergo ja zawiodłam.
Poczułam się wtedy
niedowartościowana jako kobieta. Niepełna.
W mojej zrytej tym
doświadczeniem głowie panuje niepodzielnie myśl: Ja nie urodziłam Duni, ona się urodziła.
Wyjęli ją ze mnie. Ot co.
Jakie to smutne…
Jakie cholernie prawdziwe – podpowiada mi moje wymoczone w emocjonalnej kąpieli
ja.
Jakie nieprawdziwe – odpowiada na to moje zdroworzsądkowe ja – przecież
próbowałaś, starałaś się z całych sił.
I tak się wciąż czuję, w szpagacie
między jednym i drugim ja; mimo
zdroworozsądkowych myśli w stylu „gdyby nie ta cesarka, Duni mogłoby tu nie
być” ani ciosania mi kołków na głowie przez O., który z uporem powtarza, że dla niego nieważne, jak jego córka wydostała się na ten świat.
Moja dróżka zatem zaczęła
się w ciąży, a ciąg dalszy znalazła na szpitalnym oddziale następnego dnia po
cięciu.
Ścieżynka znaczona była bezceremonialnym
ugniataniem sutków, chowaniem (naturalnego przecież) zawstydzenia wobec licznej w
sali gawiedzi, ukrywaniem mlecznego biustu w odmętach koszuli, wyłuskiwaniem piersi,
gdy tylko nowo narodzony ssak domagał się pożywienia.
Skutecznego
profesjonalnego wsparcia brak.
Publiczności nadmiar.
I tej w szpitalu, i tej we
własnych czterech ścianach.
[dziś, po blisko
pół roku, mam żal sama do siebie, że nie określiłam jasno granic, że nie
postawiłam zapory, że pokornie przyjmowałam bezustannie hordy gości, tolerowałam
wysiadywanie godzinami i wpatrywanie mi się w dekolt, przy którym uwieszona
była ssąca Dunia… czułam się z tym
fatalnie, ale milczałam w poczuciu, że moje protesty będą uznane przez owych gości
za obcesowe…błąd to był ogromny…]
Niepewnością wypchany był
cały mój dzień pełen nowych, macierzyńskich zmagań. Czy dobrze przystawiam, czy ona
aby na pewno łyka, czy się najada, czy
nie robię czegoś nie tak, jak należy..? Jedna konsultantka, druga, pediatra…
ugniatania ciąg dalszy, „pani dziecko jest
leniwe”, „proszę dokarmiać, „no tak się czasem zdarza, niechże pani nie
płacze”…
Brakowało pokarmu.
Brakowało pomocy.
A dziecko krzyczało z
głodu.
Zaparłam się.
Zdołałam wywalczyć
laktację na tyle, że coś mi tam powoli kapało. 10, 15, w porywach 20
mililitrów.
Wciąż uwiązana przy
laktatorze, szlochająca na widok marnych odciągniętych ilości.
Plan dnia wytyczony zgodnie z porami odciągnięć. Pięć- sześć w ciągu dnia,
by uzbierać wieczorną jedną porcję na nakarmienie mojego dziecka.
Między seansami z laktatorem – próby przystawienia na choć nieco dłużej niż
minutę.
Czasem nasze dni utkane były z nitek absurdu i poczucia, że jeszcze chwila
i oszaleję. W ciągłym niedoczasie i z
marzeniami o magicznie rozciągającej się dobie, bo ledwie kończyłam karmić, już
trzeba było siadać do lakatora, a tu zaraz następne karmienie i głodne dziecko
do obsłużenia.
Obłęd, obłęd, obłęd.
Nie byłam nafaszerowana teoriami o wyjątkowości kobiecego pokarmu, nie
kierowałam się statystykami, naukowymi opracowaniami wykazującymi dobroczynność
matczynego mleka.
Ja po prostu chciałam karmić swoje dziecko. Czuć je przy sobie. Czuć, że daję mu część siebie.
Bo taką mnie matka natura stworzyła. Bo powinnam to umieć, tak jak umieją
to miliony kobiet.
Ale matka natura to parszywa zołza.
Rozdziela nierówno, wedle własnego uznania.
[„Temu
dała na miseczce, temu dała na łyżeczce, temu nic nie dała…”]
Po jakimś czasie znalazłam sposób. Siadałam z Dunią do karmienia, dawałam
jej butelkę, chwilę jadła, butelkę wtedy zabierałam i przystawiałam do piersi.
I karmiłam. Ze świecącym jak latarnia morska nosem i wilgotnymi oczami ze
wzruszenia, że oto karmię! Potrafię. Dunia zjada ode mnie.
Trwało to dwa tygodnie.
I znów wróciło stare. Dunia odwracająca ode mnie głowę, Dunia krzycząca,
Dunia zachłystująca się szlochem, który przechodził jak ręką odjął, gdy dziecina
widziała, że nareszcie dają jej butelkę.
Ojciec Duni przejmował ją do karmienia, a ja wychodziłam pospiesznie z
pokoju, żeby rozbeczeć się dopiero w łazience, gdzie puszczona z kranu woda
zagłuszy kolejny szloch.
Tym razem mój.
Kołowrotek z bezustannym odciąganiem i skutecznym jedynie okazjonalnie
przystawianiem znów kręcił się jak durny.
Aż wreszcie… dojrzałam do zejścia z tej mlecznej ścieżki.
Zapadła decyzja - wygaszam laktację.
Nie wyszło mi tak, jak chciałam.
Ten żal pewnie jeszcze jakiś czas będzie ciągnął
się za mną jak ogon.
Ale dziś patrzę sobie w lustrze w twarz i mówię: Dałaś z siebie wszystko.
A Dunia uśmiecha się do mnie szelmowsko.