czwartek, 23 stycznia 2014

Zaiste, drogi Watsonie, rzecz to ohydna...

Bardzo sobie cenię tę naszą kameralną, ciepłą, empatyczną i wypełnioną po brzegi zwykłą ludzką życzliwością blogową drużynę. Kibicuję gorąco i tym wciąż walczącym, i tym, które wygrały, a także tym, które znalazły sobie inny sposób na macierzyńskie spełnienie.
Każda z nas, piszących kobiet, niesie z sobą swoją historię, lęki, próby, rozczarowania, nadzieje... Każda z nas przelewa na strony tych wirtualnych pamiętników niezliczone ilości najprawdziwszych, najskrytszych i najszczerszych myśli.
Szukamy wsparcia, ale też wzajemnie je sobie dajemy.
Telepatycznie przekazując ciepłe myśli, bezinteresownie życząc komuś dobrze, podtrzymując na duchu czy też zwyczajnie dzieląc cudzą radość - we własnych wpisach oraz komentarzach. Na własnym blogowym poletku oraz odwiedzając na wirtualnej kawce blogi zaprzyjaźnione.

Wylewamy z siebie najgłębsze, najbardziej autentyczne emocje.
Dzielimy się tym, co nas boli, ale też tym, co cieszy pomnażając w ten sposób doświadczane dobro.

Jesteśmy wobec siebie uczciwe.

Bardzo to cenne.
Bardzo poruszające.
Mnie osobiście daje niesamowite wsparcie, poczucie niezaprzeczalnej wspólnoty i zrozumienie, o które nieco trudniej w realnym świecie...


Dlatego krew mnie zalewa, gdy przychodzi mi zmierzyć się z ordynarną chałą.
Z fałszem.
Czyjąś nieuczciwością.
Bo ktoś w tej blogowej społeczności nie tylko bez wahania kradnie cudze emocje ubrane w konkretne słowa, ale też w zamian za swą "szczerość", zupełnie niezasłużenie, od nieświadomych tego łajdactwa kobiet doświadcza wsparcia i ich ogromnej życzliwości.

Ile z Was zabłądziło przypadkiem, bądź też po linkowej nitce z innego miejsca na blogowe wynurzenia niejakiej nn (alias J. - bo i pod takim pseudo reklamowała się owa dama ze swoim złodziejskim blogiem wrzucając iście spamerskie teksty o identycznej treści pod notkami wielu z Was)..?
Rzuciłam raz okiem. Ot, kolejna nieszczęsna, dotknięta niepłodnością kobieta.
Rzuciłam okiem po raz drugi. Hmm... Jakbym już to gdzieś czytała...






Wrażenie słuszne, bo faktyczną autorką tych słów była Promesa:







Trzeci rzut oka wyłowił inne literackie dzieło pani nn:







Jak się okazało, nękana przeróżnymi potransferowymi obawami nn uznała, że warto podłubać w internetowych dawniejszych wpisach i tak oto wydłubała sobie właściwy, pasujący jej fragment tu:







Czwarty rzut oka upewnił mnie w przekonaniu, że nn naprawdę nie stroni od grzebania w cudzych archiwach:






Tu oryginalny tekst, z którego pomysłowa nn zerżnęła wybrane fragmenty (tekst dzisiaj usunęła, jednak zdążyłam zrobić printscreen zanim owa literatka dorwała się do komputera):





No i piąty rzut oka, któremu towarzyszyło znane mi już uczucie "gdzieś widziałam już to samo...":





Pewnie, że widziałam, bo o tym strachu tak naprawdę pisała przecież ThePinkThink:







Wiecie co? Zabawiłam się w Sherlocka w spódnicy i czuję się, jakbym się po szyję utaplała w gównie. Domorosłe śledztwo ujawniłoby pewnie jeszcze parę innych grzechów "niepłodnej", ale żeby bawić się dalej gównem, należałoby mieć laboratoryjną maskę, skafander i klamerkę na nosie.
Bo złodziej śmierdzi jak skunks.

Kreatywna nn została przeze mnie zapytana w komentarzu pod dzisiaj skasowanym wpisem, czy słyszała o takim pojęciu jak plagiat i czy wie, że słowo to pochodzi z łacińskiego plagium, co oznacza kradzież.
Komentarze na jej blogu są oczywiście moderowane, zatem moje pytanie uleciało w internetowy kosmos.
nn w naprędce skleconej notce, wklejonej w miejsce skasowanej poprzedniej, poskarżyła się światu, że ów wypełniony jest zawistnymi ludźmi, którzy oceniają, oczerniają i w ogóle są złośliwymi mendami...
(miejmy nadzieję, że zdołała ułożyć te bolesne zdania bez konieczności przeklejania cudzych..)
...nn zaś to biedna, skrzywdzona przez los owieczka.
Owieczka, która nawet jeśli faktycznie przeżywa trudy życia z niepłodnością, to cynicznie i z  pełnym wyrachowaniem zżyna cudze słowa, zdania, teksty i umieszcza je na "swoim" blogu.

Żal mi tych życzliwych, Bogu ducha winnych i nieświadomych tego ogromnego cynizmu Komentujących.
Żal mi okradzionych ze swojej intelektualnej własności blogerek.

I jedno tylko pozostaje.

Niesmak.







środa, 22 stycznia 2014

Pełne zanurzenie


Zaczynam to wreszcie czuć.

Mdłości, wymioty, odpadająca z bólu głowa, brak comiesięcznego krwawienia, wydostanie się z zaklętego kręgu miesięcznego kołowrotka okres-owulacja-nadzieja-uporczywie pojedyncza kreska-dół-okres – nic z tego jak dotąd nie zdołało wygenerować we mnie tego wewnętrznego poczucia, że oto wreszcie koniec z tym bezustannym próbowaniem, bo jestem w ciąży i czuję to każdą swoją komórką.

Wiedza a czucie - dwie zupełnie różne kwestie, do tej pory kompletnie z sobą niezsynchronizowane...

Wraz z pewnym (już w tej chwili z wielkim sentymentem wspominanym przeze mnie) październikowym dniem w moim życiu nastała nowa rzeczywistość - czas przeróżnych ograniczeń i dolegliwości, to prawda, ale jednak były one dla mnie mniej więcej tym, czym dla kogoś zdrowego staje się nagłe zachorowanie, gdy trzeba zacząć łykać prochy popijane syropem, gdy leci z nosa, drapie w gardle, człowiek na zwolnieniu w wyrze gnije i odseparowuje się od życia, w którym praca, korki, gotowanie, sprzątanie, tu załatwić, tam dopilnować, szybciej, szybciej, szybciej!... W końcu jednak choroba mija, powraca utracone samopoczucie człowieka, któremu nic nie dolega, wszystko wraca do ustalonego porządku, nabiera z powrotem stałego, dobrze znanego starego rytmu.

Muszę przyznać, że moja ciąża do tej pory była dla mnie abstrakcją. 





Dwie kreski, w które nie można było uwierzyć, rozmazana zjawa na monitorze (jakim cudem ten lekarz dostrzega, do ciężkiej cholery, te wszystkie szczegóły? Ja tam widzę tylko szarą pikselozę…), adnotacja ciąża wczesna w ginekologicznej dokumentacji – wszystko to jakoś poza mną, jak za jakimś szkłem – niby w obrębie mojej znajomości faktów, ale zdecydowanie daleko poza możliwością czucia.
Owszem, doświadczyłam wielu wzruszeń, niezapomnianych emocji –  przecież w zaciszu lekarskiego gabinetu patrzyłam na monitorze na kruchy, maleńki owoc naszych uporczywych starań, ale byłam jak widz. Obserwator zaglądający przez okno.
Człowiek z zewnątrz.


A teraz zaglądając w głąb siebie i analizując swoje własne emocje odkrywam, że oto powoli, stopniowo i coraz wyraźniej rodzi się we mnie specyficzna świadomość.

Wieczorami O. czyta na głos książkę, co drugi akapit przerywa i rozmawiamy o tym, co w danym fragmencie porusza nas najmocniej. Leżę na wznak starając się ignorować drętwienie nogi i trzymam obie ręce na brzuchu. Gdy lekko go uciskam, wyraźnie czuję mocno powiększoną macicę – lokum z powodzeniem zasiedlone przez maleńkiego Człowieczka. Lokum milimetr po milimetrze rozrastające się i sprawiające, że przed własną szafą coraz częściej staję już z prawdziwym dylematem i litanią do garderoby. 
(narażać się na śmieszność i próbować wbić się w tę sukienkę, czy jednak oszczędzić ludzkości tych strasznych doznań estetycznych..? święci pańscy, przecież ja NAPRAWDĘ nie mam co na siebie włożyć!)
Lokum na miarę prawdziwego apartamentu, z cateringiem pod nos, regularną dostawą drinków i kołysaniem na zawołanie.
(O. bezlitośnie mnie uświadamia, iż mimo względnie wczesnego etapu nabieram powoli kaczego chodu. O, bogowie!...)
Lokum z czysto teoretycznie określonym czasem wynajmu, co napawa mnie niejakim przerażeniem i sprawia, że od czasu do czasu w oczach mignie mi błysk paniki.

Budzę się rano i oto okazuje się, że mój brzuch jest osobnym bytem wystając ponad pejzaż zmiętej pościeli i przyciągając ręce niczym tajemniczy magnes. O. przesuwa ręką po wypukłości i uśmiecha się pod nosem – „Ależ on okrąglutki…”

Tak. Zaczynam to czuć. To rzeczywiście stan odmienny. Teraz dopiero czuję, że – nie tylko fizycznie – to stan absolutnie wyjątkowy. 
Dotąd w ciąży było jedynie moje ciało, teraz powoli dołącza do niego także moja psychika.
Co się stało? Czy moja psyche zaliczyła falstart? Zatkała uszy i nie dosłyszała wystrzału sędziowskiego pistoletu? Potknęła się na starcie i dopiero po kilkudziesięciu metrach dogoniła zawodnika z hasłem soma na koszulce?


Nie, nie odczuwam jeszcze fikołków małego Człowieka, nie odbieram żadnych sygnałów, nikt nie puka nieśmiało z drugiej strony. Wciąż czekam, nasłuchuję, kładę ręce na brzuchu i zastygam strzygąc uszami, spłycając oddech i apelując do własnego serca „moje drogie, zwolnij na chwilę, nie tłucz tak, bo nic nie czuję, nic nie słyszę gdy tak hałasujesz…”.

Czekam.
Czekam już jednak jakoś inaczej.
Pełniej.
Z ciężarną głową na ciężarnym karku.
Jestem zanurzona w tej ciąży całkowicie.
Od stóp do głów.








środa, 15 stycznia 2014

Pokłosie


Zaprząta mi to głowę.
Zaglądam na blogi – Wasze i te, na których wydaje się, że nie bywacie lub bywają nieliczni z tego wzajemnie już nieźle znającego się grona; czytam też wpisy komentujących, nie mniej wymowne i dające do myślenia niż same notki, które stanowią powód zabrania głosu. 
Co widzę?
Tu nietajony strach, tam ostrożna radość, powściągliwość  z „nie zapeszajmy…” i „pożyjemy, zobaczymy”, nieśmiały uśmiech – taki bez odsłaniania zębów, bez nieokiełznanej radości.
Emocje na wodzy, ściągnięte cugle, zaklinanie rzeczywistości i kurczowe zaciskanie kciuków.

Bez ekscytacji.
Bez wywoływania złego wilka z lasu.
Ostrożnie, po cichu i na palcach.
Bez infantylnych uniesień.

Czy to na pewno tylko kwestia osobowości danego człowieka? 
Tylko?

Czekamy, aż się okaże, że… Powiemy wtedy, gdy… Wyczekamy jeszcze do… 

To wciąż echo niepłodności? Starej znajomej, która wywróciła życie do góry nogami i doświadczyła tylu ludzi..?.
Czy to może efekt stoczonych bitew i zmian, jakie w ich wyniku zachodzą w człowieku?
Swoisty syndrom Człowieka Po Przejściach z zespołem ROD?
R jak rezerwa.
O jak ostrożność.
D jak dojrzałość.
?

Nikt nie uprzedza, że za niepłodnością snują się jej wierni asystenci  – Strach, Niepewność, Zwątpienie, Niedowierzanie i Dystans…
Że jeśli radość, to taka skulona w kącie i czekająca potulnie na sygnał, kiedy wreszcie będzie mogła wyjść i rozprostować kości. 
Może nawet podskoczy raz czy dwa.
Że jeśli ulga, to taka odczuwana stopniowo i powoli,  z wewnętrznym zakazem głębokiego odetchnięcia.

Nikt nie uprzedza, że tej radości trzeba się uczyć, tak jak małe dziecko uczy się pisać.
Że radar już zawsze będzie nastawiony na tę specyficzną częstotliwość, a na plecach już zawsze czuć się będzie oddech nielubianych Asystentów.  

No właśnie – zawsze..?

piątek, 10 stycznia 2014

Wizjoner


Analiza będących istnym pocieszeniem i wirtualnym wsparciem wpisów od blogowego babińca (cmok, cmok ladies!) pod moim poprzednim, rozmemłanym i nasączonym prolaktyną i progesteronem tekstem plus wstrząsający ramionami szloch w mankiet męskiej koszuli równoznaczny z wysmarkiwaniem w poliestrowo-bawełnianą tkaninę wszelkich strachów, dylematów i bolączek zaowocowały upuszczeniem pary, dorobieniem się nosa à la lśniąca potężnie latarnia morska i zapuchniętej fizjonomii (kontrolny rzut oka w lustro każe mi  powątpiewać w pochodzenie europejskie, chyba jednak miałam za przodków jakichś podpuchniętych Azjatów ze skośnymi  szparkami zamiast oczu…).

Przy okazji wyszło szydło z wora – mam ci ja w domu istnego Nostradamusa, Jackowskiego z Człuchowa i legendarnego Wernyhorę w jednym.
On wie, on przeczuwa, on wybiega myślą w (odległą o sześć miesięcy) przyszłość  i może z pełnym przekonaniem już teraz stwierdzić, że będzie dobrze.
Dobrze będzie.
Dobrze.
A nawet jeszcze lepiej!
Malinowa matka porodzi malinowe dziecię i na dodatek dokona tego bez najmniejszego uszczerbku na ciele i umyśle.
Oraz z zachowaniem wszelkich zasad BHP nie uszkadzając zbytnio szpitalnego personelu.
(zaiste, budująca jest ta męska wiara w moje nadzwyczajne siły i możliwości)


On wie, on przeczuwa, on wybiega myślą w (odległą o wiele kolejnych miesięcy) przyszłość  i może z nie mniejszym przekonaniem już teraz stwierdzić, że z pewnością nie będziemy przesadnie się wysypiać, ale nie pożałujemy tego, co nam się przytrafiło.


On wie, on przeczuwa, on wybiega myślą w (odległą o wiele lat) przyszłość i może mnie zapewnić, że tak czy inaczej wysmażymy fajnego potomka, który wyrośnie na równie fajnego człowieka o sztywnym kręgosłupie moralnym, jasnych zasadach etycznych i z niezaprzeczalnym poczuciem humoru.
A jak się młode będzie za bardzo rzucać, machniemy dziecinie przed nosem pęczkiem rachunków (psia krew... trzeba było nie wyrzucać do śmieci kwitów z apteki za wagon testów ciążowych i cztery tony duphastonu ...) dokumentujących WSZYSTKIE wydatki na pacholę poczynione z intencją urządzenia mu landrynkowego życia w naszym towarzystwie i zażądamy natychmiastowego zwrotu poniesionych kosztów (plus odszkodowanie za nieprzespane noce, po stówie od każdej godziny) przelewem na konto.
I jeszcze pogrozimy palcem, że niech nam nie podskakuje, bo jak nam nadepnie za mocno na odcisk, to się w akcie zemsty  każemy na emeryturze wozić na Barbados. 
Bynajmniej nie za nasze wypaśne emeryturki.

Wykonując profesjonalną wokalizę do żywego obrazu (czyt. Leśna wczepiona w blondwłosy metr dziewięćdziesiąt i wycierająca nos w męski łokieć) usłyszałam bowiem argument ostateczny i zdaje się bezdyskusyjny:

O.: Jak miałoby być inaczej skoro jesteś w ciąży z najfajniejszym facetem pod słońcem, a nasze dziecko będzie miało najrówniejszego ojca z możliwych? 

(ach, mój ty skromnością po dziurki w nosie wypchany mężczyzno!)

Wobec takiej retoryki nie szło się nie ugiąć. W kanalikach łzowych zakręcono kran, niekontrolowany rechot spowodował czkawkę i bulgotanie w nosie, a czarne chmury na prywatnym niebie rozpierzchły się jak po zmyciu.

Mityczne hormony ciążowe to nie przelewki - czuję się nimi naćpana do wypęku. 
Czynią ze mnie niepoczytalną, płaksiwą babę o zbyt szerokiej amplitudzie nastrojów, by nie móc od tego oszaleć.
A od tego szaleństwa... naprawdę idzie zwariować.



środa, 8 stycznia 2014

Strachy na Lachy?


Czasem trzeba by chyba stanąć przed lustrem i spoliczkować samą siebie…

Przecież doświadczam cudu. Mam udział w niewytłumaczalnym. Bezpośrednio uczestniczę w wielkiej tajemnicy – rozwija się we mnie nowe życie.
Wzrasta mały Człowiek.
Ja to wszystko wiem. Nie straciłam nagle pamięci – wciąż mam świadomość tego, że nie wystarczy sobie ot, tak pstryknąć palcami, że potrzeba morza cierpliwości, pokory, zagryzania warg, prób aż po zwątpienie.

Wciąż mam żywo w pamięci, ile rozczarowań musiałam przeżyć, żeby doświadczyć tego absolutnego braku tchu, gdy pierwszy raz w życiu patrzyłam na monitorze na szary, rozmazany obraz maleńkiej istoty.
Obraz mojego dziecka.
(!)

Jednocześnie, przy całej tej swojej świadomości, mam ostatnio ewidentnie gorsze dni.

Pal licho fizyczne aspekty ciąży, jej trudy, niedogodności i ograniczenia.
To tymczasowe, kiedyś w końcu przecież minie – mogę sobie pomarudzić, mogę chwilowo pogwiazdorzyć, postękać, że tu boli, tam ciśnie… -  przecież i tak doskonale wiem, że wszystko to będę znosić jeszcze najwyżej przez kilka miesięcy.

Kto wie, może kiedyś zatęsknię za tym permanentnym zwisem w łazience (Śniadanie – zwrot raz! Obiad – nie wydajemy!), za niemożnością dopięcia butów, bo łydki spuchnięte, za tępym ćmieniem w kręgosłupie, odpadającą z bólu głową; sennością, która sprawia, że dotychczasowe zniecierpliwione komentarze O. (Rany boskie, ty masz chyba jakieś swoiste ADHD! Usądźże wreszcie na tyłku!) obecnie mają się do mnie jak pięść do nosa…

Może i kiedyś wspomnę tęsknie ten czas, gdy uskuteczniwszy wyjście do sklepu, czuję się jak sterany życiem emeryt, a zrobienie prania staje się wyczynem na miarę zdobycia alpejskiego szczytu. 
Sprintem na wierzchołek i to bez śladu zadyszki.

Niewykluczone.

To, co mi ostatnio pęta sznurami umysł, co obezwładnia, przyprawia o płytki oddech jest strach.

Strach, co ma ponoć wielkie oczy (co ma podobno być informacją pocieszającą), ale z pewnością ma także równie wielkie łapska, którymi ściska mi szyję.
I poddusza.
I każe wątpić.
I wierzyć w swój brak rozsądku.
I myśleć, że.

Że porwałam się z motyką na słońce.
Że doprawdy straszny muszę mieć tupet jeśli mi się zdaje,  że dam radę wychować małego człowieczka na dobrego dorosłego, któremu zadrży ręka, gdy zechce ją podnieść na kogoś w niecnych zamiarach.
Że się nadaję jak wół do karocy.
Że trema mnie zeżre, że dobrymi chęciami piekło wybrukowane, że tu zrobię źle, a tam jeszcze gorzej.
Że nie zrozumiem, dlaczego płacze.
Że choćbym wyszła z siebie i stanęła obok - nic to nie da.

Że mi kiedyś w złości wykrzyczy Ja się na ten świat nie prosiłem!

No boję się, no.

wtorek, 7 stycznia 2014

Kwitnąca apatia


„Drugi trymestr ciąży. Senność została opanowana,  Twoja skóra promienieje. W drugim trymestrze większość kobiet rozkwita.”

Być może i któreś rozkwitają. Może trzeba być podlewaną jakimś specjalnym rodzajem płynnego nawozu..? „Senność została opanowana”? – ojej, naprawdę? Czyli to, co teraz przechodzę, to nic innego jak niezwykły przypływ energii, sił witalnych, chęci do życia i skoków z trampoliny..?
Trzeba przyznać zatem, że dosyć to męczące…




„Hormony pracują intensywnie i wpływają pozytywnie na wygląd i samopoczucie przyszłej mamy.”

Uhm... z pewnością.
Samopoczucie na poziomie dobrze wyżętej ścierki do podłogi. Szara twarz, spuchnięte łydki, koncentracja na poziomie minus osiemset.
Egzystencja spełza mi na usiłowaniach.
Usiłuję coś czytać – lektura raptem połowy strony wyżyma mi intelekt tak bardzo, że jedną książkę męczę już trzeci tydzień z rzędu, podczas gdy dawniej łykałam trzy naraz w cztery dni.
Usiłuję coś oglądać – odpuszczam po kwadransie z oczopląsem, maksymalnym stanem znudzenia i marzeniem o nieprzerwanej drzemce co najmniej do kwietnia.
Usiłuję coś ugotować – kulinarna inwencja ogranicza się do błyskotliwego pomysłu na obranie kartofli.
I co dalej..? co teraz dalej..?


Śpiączka tak doskwierająca za dnia nocami przeistacza się w upiorną bezsenność. Taką z leżeniem na wznak (dopóki, po ośmiu sekundach, noga nie zdrętwieje na amen) i beznadziejnym wpatrywaniem się w sufit. Tudzież w ścianę. (ożesz, w mordę jeża z tym drętwieniem kończyn!...) Tudzież w plecy O. miarowo oddychającego przez sen (szczęściarz!)

„Jak ręką odjął mijają poranne nudności i wymioty. Masz już też komfort psychiczny  już zdążyłaś przyzwyczaić się do myśli, że będziesz mamą.”

Jak ręką odjął”..? Do kogo więc z pismem reklamacyjnym? Chciałabym zaprzeczyć, stanowczo zaprotestować i… niechże ktoś mnie wyrwie z objęć porcelitowego mebla!!!
Co do komfortu zaś, na razie jedyny, jaki odczuwam, to ten, gdy przyjmuję pozycję horyzontalną.
Pod kocem naciągniętym pod nos.
Do żadnych myśli nie przywykłam, do żadnych mimo upływającego czasu się nie przyzwyczaiłam. No, chyba że w definicji „komfortu” zawiera się także pogubienie, spanikowanie i neurotyczne wizje.
Oraz ćmiący czerep z regularnością (nie)godną podziwu.
Nie ogarniam.
Jak to możliwe, że kiedykolwiek mogło mi się wydawać, że dam temu radę..?
Fatalne perspektywy.

I konstatacja równie fatalna wziąwszy pod uwagę istniejący stan rzeczy oraz jego nieodwracalność...



„Minęło ciągłe uczucie zmęczenia, przeciwnie - możesz teraz czuć przypływ energii, dzięki któremu będziesz mogła bez problemu pracować, a nawet szykować powoli dom na przyjęcie maleństwa, które ma się pojawić na świecie już za kilka miesięcy.”

Już. Za. Kilka. Miesięcy!!!??!!
Jeśli mam być bezgranicznie szczera, to nie mam najbledszego pojęcia od czego w ogóle zabrać się do roboty. 
Może jakaś lista? Spis rzeczy na początek?
Niestety.
Zgubiłam notes. Zgubiłam długopis. Zgubiłam głowę.

Prześladują mnie koszmarne sny – rodzę, ale jakieś ćwoki nie chcą nawet pokazać mi mojego własnego dziecka, o wydaniu mi go ze szpitala nawet nie wspominając.
Kot wyskakuje mi przez balkon i ginie na wieki.
Dom mam pełen obcych, ponurych typów o antypatycznych mordach.
Kłóci się ze mną rodzina i zostawia mnie samą na pastwę losu.

Zaiste, landrynkowe sny.
Zaiste, kwitnąca matka in spe.
Zaiste, różane tiule, fiołki i koronki...

Szkoda tylko, że w tym całym unurzaniu w pudrowym szczęściu i ciążowych oparach oczekiwania o drugiej w nocy stoję boso w ciemnej łazience. 
Na lodowatej podłodze.
Zimno, ponuro, przygnębiająco.
Słone dróżki wyżłobione na policzkach. Bez powodu. Albo i z całkiem jakiegoś konkretnego, ale aż strach drążyć głębiej i dokopywać się przyczyn, lepiej przyklepać i zasypać ziemią.

Mityczne hormony? Ciężko na żołądku? Niekorzystny biomet?

Niechże coś się odmieni, bom gotowa udusić poduszką samą siebie.





piątek, 3 stycznia 2014

Brzemienna panierka


Zatem.
Żaden syndrom, zespół, ni choćby wiejska kapela.
Żadne wklęsłe nosy, dodatkowe pary uszu, ni czarci ogon.
Tak wróżbici w białych fartuchach wyniuchali z sekretnej fiolki szkarłatnej zawiesiny o północy, z czarnym kotem na kolanach, przy kryształowej kuli i tarocie.

- Jedyny czynnik ryzyka to pani wiek…
- Jedyny? W takim razie koniec z tymi towarzyskimi wizytami, tête-à-tête nad gumowym wężykiem i strzykawką oraz celebryckim wywiadem z towarzyszeniem pierdyliarda ankiet i zaglądaniem w zęby.
- To pani pisze: „Nie wyrażam zgody na badania inwazyjne”.
- A z przyjemnością.

Autograf.  
Uścisk dłoni prezesa.
Płaszcz na grzbiet.
Torebka na ramię.
Żegnaj poradnio.

……………………………………………………………………………………………………………………………….

- Uuuu… nieładnie… mierzymy jeszcze raz.
(…)
- …i jeszcze raz. Nie podoba mi się ten pomiar.
(…)
- Pani się czymś zdenerwowała..? Nie? Hmm…

Rzut oka w kartę ciąży. Szybka analiza wartości notowanych przez ostatnie tygodnie.

- Jak wyjdzie pani od lekarza, zmierzymy raz jeszcze.
(…)
- Hmm… no cóż… Zatem od jutra pomiar dwa razy dziennie. Rano i wieczorem. Notować. Jakby co to dzwonić, nie czekać. W przychodni na ul. Iksińskiej nie powinni robić problemów z robieniem regularnych pomiarów.

Płaszcz na grzbiet.
Torebka na ramię.
Witaj poradnio.

……………………………………………………………………………………………………………………………….

(wieczór)
- Co jest? Spać nie możesz? Czym się martwisz?
- Bo się, kurczę, boję wejść na wagę i spojrzeć na to, co mi wyświetli. Niech to szlag. Na koniec tej ciąży słoń będzie przy mnie wyglądał jak baletnica, a ty prędzej mnie przeskoczysz niż obejdziesz.

(następnego dnia rano)
- Co jest? Już nie śpisz? Czym się martwisz?
- A bo nic nie przybrałam. Właśnie się zważyłam - ni grama. Niech to szlag. Może coś jest nie tak? Może młode się nie rozwija..?
- Waga pewnie oszukuje. Może przybyło ci z pół kilo a nasza waga jest za mało czuła. Nie martw się, wszystko jest na pewno w idealnym porządku.

(wizyta, wdrapuję się na wagę w gabinecie lekarskim)
położna: - Kilogram na minusie.
ja: (banan na pysku i ogólne zadowolenie z życia)

Za ciężarną nie nadążysz.
I nie dogodzisz.
Utyje – dramat. Nie przybierze – też rozpacz. Schudnie – rozpacz do sześcianu, łzy jak grochy, wyrywanie sobie włosów z głowy?
Skądże, szczęście absolutne.

Konsekwencjo, gdzieś polazła, łajzo jedna..?

……………………………………………………………………………………………………………………………….

- W ciągu najbliższych dwóch-trzech tygodni powinna pani poczuć pierwsze ruchy.
- Nie pomylą mi się z trywialnym bulgotaniem w jelitach?
- Nie, każda kobieta wie, że to właśnie to.

Taaa… jasne.
Każda kobieta, ale zapewne nie ja. Nie wierzę. 
Nie zorientuję się pewnie nawet wtedy, gdy moje dziecko nada do mnie komunikat alfabetem Morse’a. 
I zastuka kołatką.

………………………………………………………………………………………………………………
(dziesięć minut po północy, kuchnia)
O. (z pokoju): - Żbiku, co tam robisz?
ja (odkrzykując): - Szukam czegoś do żarcia. Żołądek z głodu przyrasta mi do kręgosłupa!



O.: - Jak fajnie, że wreszcie jesz jak normalny człowiek, a nie: kolacja maksymalnie do 18.00, a potem o suchym pysku aż do rana.

Kanapeczka staje mi kołkiem w przełyku.
Mrugam rzęsami, nerwowo przełykam ostatnie kąski.
Różowe falbanki spuchniętej w talii primabaleriny trzepocą mi przed oczami…





………………………………………………………………………………………………………………


Podczas ostatniego podglądania z użyciem noktowizora, lokalizatora oraz skanera, pod zgaszoną latarnią i z personelem  garbiącym się w czarnych prochowcach, odnotowano niezwykłą ruchliwość Podejrzanego.
Rzeczony wiercił się niecierpliwie, wygrażał nam rękoma i drapał się po głowie.
Pewnie frasuje się, czy matce ten panier z mózgu kiedyś wreszcie odpadnie.
Matka natomiast chciałaby odzyskać swój dawny pęcherz.

Uprasza się o natychmiastowy zwrot zagrabionego mienia.
W przeciwnym razie nasikam komuś do butów.