Bardzo sobie cenię tę naszą kameralną, ciepłą, empatyczną i wypełnioną po brzegi zwykłą ludzką życzliwością blogową drużynę. Kibicuję gorąco i tym wciąż walczącym, i tym, które wygrały, a także tym, które znalazły sobie inny sposób na macierzyńskie spełnienie.
Każda z nas, piszących kobiet, niesie z sobą swoją historię, lęki, próby, rozczarowania, nadzieje... Każda z nas przelewa na strony tych wirtualnych pamiętników niezliczone ilości najprawdziwszych, najskrytszych i najszczerszych myśli.
Szukamy wsparcia, ale też wzajemnie je sobie dajemy.
Telepatycznie przekazując ciepłe myśli, bezinteresownie życząc komuś dobrze, podtrzymując na duchu czy też zwyczajnie dzieląc cudzą radość - we własnych wpisach oraz komentarzach. Na własnym blogowym poletku oraz odwiedzając na wirtualnej kawce blogi zaprzyjaźnione.
Wylewamy z siebie najgłębsze, najbardziej autentyczne emocje.
Dzielimy się tym, co nas boli, ale też tym, co cieszy pomnażając w ten sposób doświadczane dobro.
Jesteśmy wobec siebie uczciwe.
Bardzo to cenne.
Bardzo poruszające.
Mnie osobiście daje niesamowite wsparcie, poczucie niezaprzeczalnej wspólnoty i zrozumienie, o które nieco trudniej w realnym świecie...
Dlatego krew mnie zalewa, gdy przychodzi mi zmierzyć się z ordynarną chałą.
Z fałszem.
Czyjąś nieuczciwością.
Bo ktoś w tej blogowej społeczności nie tylko bez wahania kradnie cudze emocje ubrane w konkretne słowa, ale też w zamian za swą "szczerość", zupełnie niezasłużenie, od nieświadomych tego łajdactwa kobiet doświadcza wsparcia i ich ogromnej życzliwości.
Ile z Was zabłądziło przypadkiem, bądź też po linkowej nitce z innego miejsca na blogowe wynurzenia niejakiej nn (alias J. - bo i pod takim pseudo reklamowała się owa dama ze swoim złodziejskim blogiem wrzucając iście spamerskie teksty o identycznej treści pod notkami wielu z Was)..?
Rzuciłam raz okiem. Ot, kolejna nieszczęsna, dotknięta niepłodnością kobieta.
Rzuciłam okiem po raz drugi. Hmm... Jakbym już to gdzieś czytała...
Wrażenie słuszne, bo faktyczną autorką tych słów była Promesa:
Trzeci rzut oka wyłowił inne literackie dzieło pani nn:
Jak się okazało, nękana przeróżnymi potransferowymi obawami nn uznała, że warto podłubać w internetowych dawniejszych wpisach i tak oto wydłubała sobie właściwy, pasujący jej fragment tu:
Czwarty rzut oka upewnił mnie w przekonaniu, że nn naprawdę nie stroni od grzebania w cudzych archiwach:
Tu oryginalny tekst, z którego pomysłowa nn zerżnęła wybrane fragmenty (tekst dzisiaj usunęła, jednak zdążyłam zrobić printscreen zanim owa literatka dorwała się do komputera):
No i piąty rzut oka, któremu towarzyszyło znane mi już uczucie "gdzieś widziałam już to samo...":
Pewnie, że widziałam, bo o tym strachu tak naprawdę pisała przecież ThePinkThink:
Wiecie co? Zabawiłam się w Sherlocka w spódnicy i czuję się, jakbym się po szyję utaplała w gównie. Domorosłe śledztwo ujawniłoby pewnie jeszcze parę innych grzechów "niepłodnej", ale żeby bawić się dalej gównem, należałoby mieć laboratoryjną maskę, skafander i klamerkę na nosie.
Bo złodziej śmierdzi jak skunks.
Kreatywna nn została przeze mnie zapytana w komentarzu pod dzisiaj skasowanym wpisem, czy słyszała o takim pojęciu jak plagiat i czy wie, że słowo to pochodzi z łacińskiego plagium, co oznacza kradzież.
Komentarze na jej blogu są oczywiście moderowane, zatem moje pytanie uleciało w internetowy kosmos.
nn w naprędce skleconej notce, wklejonej w miejsce skasowanej poprzedniej, poskarżyła się światu, że ów wypełniony jest zawistnymi ludźmi, którzy oceniają, oczerniają i w ogóle są złośliwymi mendami...
(miejmy nadzieję, że zdołała ułożyć te bolesne zdania bez konieczności przeklejania cudzych..)
...nn zaś to biedna, skrzywdzona przez los owieczka.
Owieczka, która nawet jeśli faktycznie przeżywa trudy życia z niepłodnością, to cynicznie i z pełnym wyrachowaniem zżyna cudze słowa, zdania, teksty i umieszcza je na "swoim" blogu.
Żal mi tych życzliwych, Bogu ducha winnych i nieświadomych tego ogromnego cynizmu Komentujących.
Żal mi okradzionych ze swojej intelektualnej własności blogerek.
I jedno tylko pozostaje.
Niesmak.
czwartek, 23 stycznia 2014
środa, 22 stycznia 2014
Pełne zanurzenie
Zaczynam to wreszcie czuć.
Mdłości, wymioty,
odpadająca z bólu głowa, brak comiesięcznego krwawienia, wydostanie się z
zaklętego kręgu miesięcznego kołowrotka okres-owulacja-nadzieja-uporczywie
pojedyncza kreska-dół-okres – nic z tego jak dotąd nie zdołało wygenerować
we mnie tego wewnętrznego poczucia, że oto wreszcie koniec z tym bezustannym
próbowaniem, bo jestem w ciąży i czuję to każdą swoją komórką.
Wiedza a czucie - dwie zupełnie różne kwestie, do tej pory kompletnie z sobą niezsynchronizowane...
Wiedza a czucie - dwie zupełnie różne kwestie, do tej pory kompletnie z sobą niezsynchronizowane...
Wraz z pewnym (już w tej chwili z wielkim sentymentem wspominanym przeze mnie) październikowym dniem w moim życiu nastała nowa rzeczywistość - czas
przeróżnych ograniczeń i dolegliwości, to prawda, ale jednak były one dla mnie
mniej więcej tym, czym dla kogoś zdrowego staje się nagłe zachorowanie, gdy
trzeba zacząć łykać prochy popijane syropem, gdy leci z nosa, drapie w gardle,
człowiek na zwolnieniu w wyrze gnije i odseparowuje się od życia, w którym
praca, korki, gotowanie, sprzątanie, tu załatwić, tam dopilnować, szybciej, szybciej, szybciej!... W końcu
jednak choroba mija, powraca utracone samopoczucie człowieka, któremu nic nie dolega, wszystko wraca do ustalonego porządku, nabiera z powrotem stałego,
dobrze znanego starego rytmu.
Dwie kreski, w które nie
można było uwierzyć, rozmazana zjawa na monitorze (jakim cudem ten lekarz dostrzega, do ciężkiej cholery, te wszystkie szczegóły? Ja tam widzę tylko
szarą pikselozę…), adnotacja ciąża wczesna w ginekologicznej
dokumentacji – wszystko to jakoś poza mną, jak za jakimś szkłem – niby w
obrębie mojej znajomości faktów, ale zdecydowanie daleko poza możliwością czucia.
Owszem, doświadczyłam wielu wzruszeń, niezapomnianych emocji – przecież w zaciszu lekarskiego gabinetu patrzyłam na monitorze na kruchy, maleńki owoc naszych uporczywych starań, ale byłam jak widz. Obserwator zaglądający przez okno.
Człowiek z zewnątrz.
Owszem, doświadczyłam wielu wzruszeń, niezapomnianych emocji – przecież w zaciszu lekarskiego gabinetu patrzyłam na monitorze na kruchy, maleńki owoc naszych uporczywych starań, ale byłam jak widz. Obserwator zaglądający przez okno.
Człowiek z zewnątrz.
A teraz zaglądając w głąb
siebie i analizując swoje własne emocje odkrywam, że oto powoli, stopniowo i
coraz wyraźniej rodzi się we mnie specyficzna świadomość.
Wieczorami O. czyta na
głos książkę, co drugi akapit przerywa i rozmawiamy o tym, co w danym fragmencie
porusza nas najmocniej. Leżę na wznak starając się ignorować drętwienie nogi i trzymam obie
ręce na brzuchu. Gdy lekko go uciskam, wyraźnie czuję mocno powiększoną macicę –
lokum z powodzeniem zasiedlone przez maleńkiego Człowieczka. Lokum milimetr po
milimetrze rozrastające się i sprawiające, że przed własną szafą coraz częściej
staję już z prawdziwym dylematem i litanią do garderoby.
(narażać się na
śmieszność i próbować wbić się w tę sukienkę, czy jednak oszczędzić ludzkości
tych strasznych doznań estetycznych..? święci pańscy, przecież ja NAPRAWDĘ nie
mam co na siebie włożyć!)
Lokum na miarę
prawdziwego apartamentu, z cateringiem pod nos, regularną dostawą drinków i
kołysaniem na zawołanie.
(O. bezlitośnie
mnie uświadamia, iż mimo względnie wczesnego etapu nabieram powoli kaczego
chodu. O, bogowie!...)
Lokum z czysto teoretycznie określonym czasem
wynajmu, co napawa mnie niejakim przerażeniem i sprawia, że od czasu do czasu w
oczach mignie mi błysk paniki.
Budzę się rano i oto okazuje się, że mój brzuch jest osobnym
bytem wystając ponad pejzaż zmiętej pościeli i przyciągając ręce niczym
tajemniczy magnes. O. przesuwa ręką po wypukłości i uśmiecha się pod nosem – „Ależ on okrąglutki…”
Tak. Zaczynam to czuć. To
rzeczywiście stan odmienny. Teraz
dopiero czuję, że – nie tylko fizycznie – to stan absolutnie wyjątkowy.
Dotąd w ciąży było
jedynie moje ciało, teraz powoli dołącza do niego także moja psychika.
Co się stało? Czy moja psyche zaliczyła falstart? Zatkała uszy
i nie dosłyszała wystrzału sędziowskiego pistoletu? Potknęła się na starcie i
dopiero po kilkudziesięciu metrach dogoniła zawodnika z hasłem soma na koszulce?
Nie, nie odczuwam jeszcze
fikołków małego Człowieka, nie odbieram żadnych sygnałów, nikt nie puka
nieśmiało z drugiej strony. Wciąż czekam, nasłuchuję, kładę ręce na brzuchu i
zastygam strzygąc uszami, spłycając oddech i apelując do własnego serca „moje drogie, zwolnij na chwilę, nie tłucz
tak, bo nic nie czuję, nic nie słyszę gdy tak hałasujesz…”.
Czekam.
Czekam już jednak jakoś inaczej.
Pełniej.
Z ciężarną głową na
ciężarnym karku.
Jestem zanurzona w tej
ciąży całkowicie.
Od stóp do głów.
środa, 15 stycznia 2014
Pokłosie
Zaprząta mi to głowę.
Zaglądam na blogi – Wasze
i te, na których wydaje się, że nie bywacie lub bywają nieliczni z tego
wzajemnie już nieźle znającego się grona; czytam też wpisy komentujących, nie
mniej wymowne i dające do myślenia niż same notki, które stanowią powód zabrania
głosu.
Co widzę?
Tu nietajony strach, tam
ostrożna radość, powściągliwość z „nie zapeszajmy…” i „pożyjemy, zobaczymy”, nieśmiały uśmiech – taki bez odsłaniania
zębów, bez nieokiełznanej radości.
Emocje na wodzy, ściągnięte
cugle, zaklinanie rzeczywistości i kurczowe zaciskanie kciuków.
Bez ekscytacji.
Bez wywoływania złego
wilka z lasu.
Ostrożnie, po cichu i na
palcach.
Bez infantylnych
uniesień.
Czy to na pewno tylko kwestia osobowości danego człowieka?
Tylko?
Czekamy, aż się okaże, że… Powiemy wtedy, gdy…
Wyczekamy jeszcze do…
To wciąż echo
niepłodności? Starej znajomej, która wywróciła życie do góry nogami i
doświadczyła tylu ludzi..?.
Czy to może efekt stoczonych bitew i zmian, jakie w ich wyniku zachodzą w człowieku?
Swoisty syndrom Człowieka Po Przejściach z zespołem ROD?
R jak rezerwa.
O jak ostrożność.
D jak dojrzałość.
?
Nikt nie uprzedza, że za niepłodnością snują się jej wierni asystenci – Strach, Niepewność,
Zwątpienie, Niedowierzanie i Dystans…
Że jeśli radość, to taka skulona w kącie
i czekająca potulnie na sygnał, kiedy wreszcie będzie mogła wyjść i rozprostować kości.
Może nawet podskoczy raz czy dwa.
Że jeśli ulga, to taka odczuwana stopniowo i powoli, z wewnętrznym zakazem głębokiego odetchnięcia.
Nikt nie uprzedza, że tej
radości trzeba się uczyć, tak jak małe dziecko uczy się pisać.
Że radar już zawsze będzie nastawiony na tę specyficzną częstotliwość, a na plecach już zawsze czuć się
będzie oddech nielubianych Asystentów.
No właśnie – zawsze..?
piątek, 10 stycznia 2014
Wizjoner
Analiza będących istnym pocieszeniem i wirtualnym wsparciem wpisów od blogowego babińca
(cmok, cmok ladies!)
pod moim poprzednim, rozmemłanym i nasączonym prolaktyną i progesteronem tekstem plus wstrząsający ramionami szloch w mankiet męskiej
koszuli równoznaczny z wysmarkiwaniem w poliestrowo-bawełnianą tkaninę
wszelkich strachów, dylematów i bolączek zaowocowały upuszczeniem pary,
dorobieniem się nosa à la lśniąca potężnie latarnia morska i zapuchniętej
fizjonomii (kontrolny rzut oka w lustro każe mi powątpiewać w pochodzenie europejskie, chyba
jednak miałam za przodków jakichś podpuchniętych Azjatów ze skośnymi szparkami zamiast oczu…).
Przy okazji wyszło szydło
z wora – mam ci ja w domu istnego Nostradamusa, Jackowskiego z Człuchowa i
legendarnego Wernyhorę w jednym.
On wie, on przeczuwa, on wybiega myślą w (odległą
o sześć miesięcy) przyszłość i może z
pełnym przekonaniem już teraz stwierdzić, że będzie dobrze.
Dobrze będzie.
Dobrze.
A nawet jeszcze lepiej!
Malinowa
matka porodzi malinowe dziecię i na dodatek dokona tego bez najmniejszego
uszczerbku na ciele i umyśle.
Oraz z zachowaniem wszelkich zasad BHP nie uszkadzając zbytnio szpitalnego personelu.
Oraz z zachowaniem wszelkich zasad BHP nie uszkadzając zbytnio szpitalnego personelu.
(zaiste, budująca jest ta męska wiara w moje nadzwyczajne siły i możliwości)
On wie, on przeczuwa, on wybiega
myślą w (odległą o wiele kolejnych miesięcy) przyszłość
i może z nie mniejszym przekonaniem już teraz stwierdzić, że z pewnością
nie będziemy przesadnie się wysypiać, ale
nie pożałujemy tego, co nam się przytrafiło.
On wie, on przeczuwa, on
wybiega myślą w (odległą o wiele lat) przyszłość i może mnie zapewnić, że tak
czy inaczej wysmażymy fajnego potomka, który wyrośnie na równie fajnego
człowieka o sztywnym kręgosłupie moralnym, jasnych zasadach etycznych i z
niezaprzeczalnym poczuciem humoru.
A jak się młode będzie za bardzo rzucać, machniemy dziecinie przed nosem pęczkiem rachunków (psia krew... trzeba było nie wyrzucać do śmieci kwitów z apteki za wagon testów ciążowych i cztery tony duphastonu ...) dokumentujących WSZYSTKIE wydatki na pacholę poczynione z intencją urządzenia mu landrynkowego życia w naszym towarzystwie i zażądamy natychmiastowego zwrotu poniesionych kosztów (plus odszkodowanie za nieprzespane noce, po stówie od każdej godziny) przelewem na konto.
I jeszcze pogrozimy palcem, że niech nam nie podskakuje, bo jak nam nadepnie za mocno na odcisk, to się w akcie zemsty każemy na emeryturze wozić na Barbados.
Bynajmniej nie za nasze wypaśne emeryturki.
A jak się młode będzie za bardzo rzucać, machniemy dziecinie przed nosem pęczkiem rachunków (psia krew... trzeba było nie wyrzucać do śmieci kwitów z apteki za wagon testów ciążowych i cztery tony duphastonu ...) dokumentujących WSZYSTKIE wydatki na pacholę poczynione z intencją urządzenia mu landrynkowego życia w naszym towarzystwie i zażądamy natychmiastowego zwrotu poniesionych kosztów (plus odszkodowanie za nieprzespane noce, po stówie od każdej godziny) przelewem na konto.
I jeszcze pogrozimy palcem, że niech nam nie podskakuje, bo jak nam nadepnie za mocno na odcisk, to się w akcie zemsty każemy na emeryturze wozić na Barbados.
Bynajmniej nie za nasze wypaśne emeryturki.
Wykonując profesjonalną wokalizę do żywego obrazu (czyt. Leśna wczepiona w blondwłosy metr dziewięćdziesiąt i wycierająca nos w męski łokieć) usłyszałam bowiem argument ostateczny i zdaje się bezdyskusyjny:
O.: Jak miałoby być
inaczej skoro jesteś w ciąży z najfajniejszym facetem pod słońcem, a nasze
dziecko będzie miało najrówniejszego ojca z możliwych?
(ach, mój ty skromnością po dziurki w nosie wypchany mężczyzno!)
Wobec takiej retoryki nie
szło się nie ugiąć. W kanalikach łzowych zakręcono kran, niekontrolowany rechot
spowodował czkawkę i bulgotanie w nosie, a czarne chmury na prywatnym niebie
rozpierzchły się jak po zmyciu.
Mityczne hormony ciążowe to nie przelewki - czuję się nimi naćpana do wypęku.
Czynią ze mnie
niepoczytalną, płaksiwą babę o zbyt szerokiej amplitudzie nastrojów, by nie móc
od tego oszaleć.
A od tego szaleństwa... naprawdę idzie zwariować.
środa, 8 stycznia 2014
Strachy na Lachy?
Czasem trzeba by chyba stanąć
przed lustrem i spoliczkować samą siebie…
Przecież doświadczam cudu.
Mam udział w niewytłumaczalnym. Bezpośrednio uczestniczę w wielkiej tajemnicy –
rozwija się we mnie nowe życie.
Wzrasta mały Człowiek.
Ja to wszystko wiem. Nie
straciłam nagle pamięci – wciąż mam świadomość tego, że nie wystarczy sobie ot, tak pstryknąć palcami, że potrzeba morza cierpliwości, pokory, zagryzania warg, prób aż po zwątpienie.
Wciąż mam żywo w pamięci, ile rozczarowań musiałam
przeżyć, żeby doświadczyć tego absolutnego braku tchu, gdy pierwszy raz w życiu
patrzyłam na monitorze na szary, rozmazany obraz maleńkiej istoty.
Obraz mojego dziecka.
(!)
Jednocześnie, przy całej tej
swojej świadomości, mam ostatnio ewidentnie gorsze dni.
Pal licho fizyczne
aspekty ciąży, jej trudy, niedogodności i ograniczenia.
To tymczasowe, kiedyś w
końcu przecież minie – mogę sobie pomarudzić, mogę chwilowo pogwiazdorzyć, postękać,
że tu boli, tam ciśnie… - przecież i tak doskonale wiem, że wszystko
to będę znosić jeszcze najwyżej przez kilka miesięcy.
Kto wie, może kiedyś
zatęsknię za tym permanentnym zwisem w łazience (Śniadanie
– zwrot raz! Obiad – nie wydajemy!), za niemożnością dopięcia butów, bo łydki spuchnięte, za tępym ćmieniem w
kręgosłupie, odpadającą z bólu głową; sennością, która sprawia, że dotychczasowe
zniecierpliwione komentarze O. (Rany boskie, ty
masz chyba jakieś swoiste ADHD! Usądźże wreszcie na tyłku!) obecnie mają się do mnie jak pięść do nosa…
Może i kiedyś
wspomnę tęsknie ten czas, gdy uskuteczniwszy wyjście do sklepu, czuję się jak
sterany życiem emeryt, a zrobienie prania staje się wyczynem na miarę zdobycia
alpejskiego szczytu.
Sprintem na wierzchołek i
to bez śladu zadyszki.
Niewykluczone.
To, co mi ostatnio pęta
sznurami umysł, co obezwładnia, przyprawia o płytki oddech jest strach.
Strach, co ma ponoć
wielkie oczy (co ma podobno być informacją pocieszającą), ale z pewnością ma także równie wielkie łapska, którymi ściska mi szyję.
I poddusza.
I każe wątpić.
I wierzyć w swój brak rozsądku.
I myśleć, że.
Że porwałam się z motyką
na słońce.
Że doprawdy straszny
muszę mieć tupet jeśli mi się zdaje, że dam radę
wychować małego człowieczka na dobrego dorosłego, któremu zadrży ręka, gdy
zechce ją podnieść na kogoś w niecnych zamiarach.
Że się nadaję jak wół do
karocy.
Że trema mnie zeżre, że dobrymi chęciami piekło wybrukowane, że
tu zrobię źle, a tam jeszcze gorzej.
Że nie zrozumiem,
dlaczego płacze.
Że choćbym wyszła z siebie i stanęła obok - nic to nie da.
Że mi kiedyś w złości
wykrzyczy Ja się na ten świat nie
prosiłem!
No boję się, no.
wtorek, 7 stycznia 2014
Kwitnąca apatia
„Drugi trymestr ciąży. Senność została opanowana, Twoja skóra promienieje. W drugim trymestrze
większość kobiet rozkwita.”
Trzeba przyznać
zatem, że dosyć to męczące…
„Hormony pracują intensywnie i wpływają pozytywnie na wygląd i samopoczucie przyszłej mamy.”
Samopoczucie na poziomie
dobrze wyżętej ścierki do podłogi. Szara twarz, spuchnięte łydki, koncentracja
na poziomie minus osiemset.
Egzystencja spełza mi na usiłowaniach.
Usiłuję coś czytać – lektura raptem połowy strony wyżyma mi intelekt tak bardzo, że jedną książkę
męczę już trzeci tydzień z rzędu, podczas gdy dawniej łykałam trzy naraz w cztery dni.
Usiłuję coś oglądać – odpuszczam po kwadransie z oczopląsem, maksymalnym stanem
znudzenia i marzeniem o nieprzerwanej drzemce co najmniej do kwietnia.
Usiłuję coś ugotować – kulinarna inwencja ogranicza się do błyskotliwego pomysłu na
obranie kartofli.
I co dalej..? co teraz dalej..?
Śpiączka tak doskwierająca za dnia nocami
przeistacza się w upiorną bezsenność. Taką z leżeniem na wznak (dopóki, po
ośmiu sekundach, noga nie zdrętwieje na amen) i beznadziejnym wpatrywaniem się w
sufit. Tudzież w ścianę. (ożesz, w mordę jeża z tym drętwieniem kończyn!...) Tudzież w plecy O. miarowo oddychającego przez sen (szczęściarz!)
„Jak ręką odjął mijają poranne nudności i wymioty. Masz już też komfort psychiczny już zdążyłaś przyzwyczaić się do myśli, że będziesz mamą.”
„Jak ręką odjął”..? Do kogo więc z pismem reklamacyjnym? Chciałabym zaprzeczyć, stanowczo zaprotestować i… niechże ktoś mnie wyrwie z objęć porcelitowego mebla!!!
Co do komfortu zaś, na razie jedyny, jaki
odczuwam, to ten, gdy przyjmuję pozycję horyzontalną.
Pod kocem naciągniętym
pod nos.
Do żadnych myśli nie przywykłam, do żadnych mimo upływającego czasu się nie przyzwyczaiłam.
No, chyba że w definicji „komfortu” zawiera się także pogubienie,
spanikowanie i neurotyczne wizje.
Oraz ćmiący czerep z
regularnością (nie)godną podziwu.
Nie ogarniam.
Jak to możliwe, że kiedykolwiek mogło mi się wydawać, że dam temu radę..?
Fatalne perspektywy.
I konstatacja
równie fatalna wziąwszy pod uwagę istniejący stan rzeczy oraz jego
nieodwracalność...
„Minęło ciągłe uczucie zmęczenia, przeciwnie - możesz teraz czuć przypływ energii, dzięki któremu będziesz mogła bez problemu pracować, a nawet szykować powoli dom na przyjęcie maleństwa, które ma się pojawić na świecie już za kilka miesięcy.”
Już. Za. Kilka. Miesięcy!!!??!!
Jeśli mam być
bezgranicznie szczera, to nie mam najbledszego pojęcia od czego w ogóle zabrać
się do roboty.
Może jakaś lista? Spis
rzeczy na początek?
Niestety.
Zgubiłam notes. Zgubiłam
długopis. Zgubiłam głowę.
Prześladują mnie
koszmarne sny – rodzę, ale jakieś ćwoki nie chcą nawet pokazać mi mojego
własnego dziecka, o wydaniu mi go ze szpitala nawet nie wspominając.
Kot wyskakuje mi przez
balkon i ginie na wieki.
Dom mam pełen obcych,
ponurych typów o antypatycznych mordach.
Kłóci się ze mną rodzina
i zostawia mnie samą na pastwę losu.
Zaiste, landrynkowe sny.
Zaiste, kwitnąca matka in spe.
Zaiste, różane tiule, fiołki i koronki...
Szkoda tylko, że w tym całym
unurzaniu w pudrowym szczęściu i ciążowych oparach oczekiwania o drugiej w nocy stoję boso w ciemnej łazience.
Na lodowatej podłodze.
Zimno, ponuro, przygnębiająco.
Słone dróżki wyżłobione na policzkach. Bez
powodu. Albo i z całkiem jakiegoś konkretnego, ale aż strach drążyć głębiej i
dokopywać się przyczyn, lepiej przyklepać i zasypać ziemią.
Mityczne hormony?
Ciężko na żołądku? Niekorzystny biomet?
Niechże coś się odmieni,
bom gotowa udusić poduszką samą siebie.
piątek, 3 stycznia 2014
Brzemienna panierka
Zatem.
Żaden syndrom, zespół,
ni choćby wiejska kapela.
Żadne wklęsłe nosy,
dodatkowe pary uszu, ni czarci ogon.
Tak wróżbici w białych
fartuchach wyniuchali z sekretnej fiolki szkarłatnej zawiesiny o północy, z
czarnym kotem na kolanach, przy kryształowej kuli i tarocie.
- Jedyny czynnik
ryzyka to pani wiek…
- Jedyny? W
takim razie koniec z tymi towarzyskimi wizytami, tête-à-tête nad gumowym
wężykiem i strzykawką oraz celebryckim wywiadem z towarzyszeniem pierdyliarda
ankiet i zaglądaniem w zęby.
- To pani pisze:
„Nie wyrażam zgody na badania inwazyjne”.
- A z
przyjemnością.
Autograf.
Uścisk dłoni prezesa.
Płaszcz na grzbiet.
Torebka na ramię.
Żegnaj poradnio.
……………………………………………………………………………………………………………………………….
- Uuuu… nieładnie… mierzymy jeszcze raz.
(…)
- …i jeszcze raz. Nie podoba mi się ten pomiar.
(…)
- Pani się czymś zdenerwowała..? Nie? Hmm…
Rzut oka w kartę ciąży.
Szybka analiza wartości notowanych przez ostatnie tygodnie.
- Jak wyjdzie pani od lekarza, zmierzymy raz jeszcze.
(…)
- Hmm… no cóż…
Zatem od jutra pomiar dwa razy dziennie. Rano i wieczorem. Notować. Jakby co to
dzwonić, nie czekać. W przychodni na ul. Iksińskiej nie powinni robić problemów
z robieniem regularnych pomiarów.
Płaszcz na grzbiet.
Torebka na ramię.
Witaj poradnio.
……………………………………………………………………………………………………………………………….
(wieczór)
- Co jest? Spać nie możesz? Czym się martwisz?
- Bo się,
kurczę, boję wejść na wagę i spojrzeć na to, co mi wyświetli. Niech to szlag.
Na koniec tej ciąży słoń będzie przy mnie wyglądał jak baletnica, a ty prędzej
mnie przeskoczysz niż obejdziesz.
(następnego dnia
rano)
- Co jest? Już
nie śpisz? Czym się martwisz?
- A bo nic nie
przybrałam. Właśnie się zważyłam - ni grama. Niech to szlag. Może coś jest nie
tak? Może młode się nie rozwija..?
- Waga pewnie
oszukuje. Może przybyło ci z pół kilo a nasza waga jest za mało czuła. Nie
martw się, wszystko jest na pewno w idealnym porządku.
(wizyta,
wdrapuję się na wagę w gabinecie lekarskim)
położna: -
Kilogram na minusie.
ja: (banan na
pysku i ogólne zadowolenie z życia)
Za ciężarną nie nadążysz.
I nie dogodzisz.
Utyje – dramat. Nie
przybierze – też rozpacz. Schudnie – rozpacz do sześcianu, łzy jak grochy,
wyrywanie sobie włosów z głowy?
Skądże, szczęście absolutne.
Konsekwencjo, gdzieś
polazła, łajzo jedna..?
……………………………………………………………………………………………………………………………….
- W ciągu najbliższych dwóch-trzech tygodni powinna
pani poczuć pierwsze ruchy.
- Nie pomylą mi
się z trywialnym bulgotaniem w jelitach?
- Nie, każda
kobieta wie, że to właśnie to.
Taaa… jasne.
Każda kobieta, ale zapewne nie ja. Nie wierzę.
Nie zorientuję się pewnie nawet wtedy, gdy moje dziecko nada do mnie komunikat
alfabetem Morse’a.
I zastuka kołatką.
………………………………………………………………………………………………………………
(dziesięć minut
po północy, kuchnia)
O. (z pokoju): - Żbiku, co tam
robisz?
ja (odkrzykując): - Szukam czegoś
do żarcia. Żołądek z głodu przyrasta mi do kręgosłupa!
O.: - Jak fajnie, że
wreszcie jesz jak normalny człowiek, a nie: kolacja maksymalnie do 18.00, a
potem o suchym pysku aż do rana.
Kanapeczka staje mi kołkiem
w przełyku.
Mrugam rzęsami, nerwowo przełykam ostatnie kąski.
Różowe falbanki spuchniętej w talii primabaleriny trzepocą mi przed oczami…
………………………………………………………………………………………………………………
Podczas ostatniego
podglądania z użyciem noktowizora, lokalizatora oraz skanera, pod zgaszoną latarnią i z personelem garbiącym się w czarnych
prochowcach, odnotowano niezwykłą ruchliwość Podejrzanego.
Rzeczony wiercił się
niecierpliwie, wygrażał nam rękoma i drapał się po głowie.
Pewnie frasuje się, czy
matce ten panier z mózgu kiedyś wreszcie odpadnie.
Matka natomiast chciałaby
odzyskać swój dawny pęcherz.
Uprasza się o natychmiastowy
zwrot zagrabionego mienia.
W przeciwnym razie nasikam komuś do butów.
Subskrybuj:
Posty (Atom)