wtorek, 23 grudnia 2014

I znów zrobi się cicho...


Mój dom – ten z czasów gdy nosiłam tornister na plecach, rysowałam kredkami z żółtego kartonika z misiem, gumę Wrigley’s znałam z wystawki w Pewexie a na granatowym fartuszku z nylonu agrafką przyczepiałam szkolną tarczę – ten dom świątecznie pachniał żywicą i świeżo mieloną kawą w elektrycznym młynku rodem z ZSRR. 
I świeżymi pomarańczami – trzema, góra czterema sztukami wystanymi cierpliwie w wielogodzinnych kolejkach na gdyńskim bazarze. 
[ot, cytrusowy luksusowy akcent na tle PRLowskiej przaśności]

Mój dom w późniejszych latach stracił zapach kawy z młynka zastępując go aromatem kawy parzonej w ekspresie, dodatkowo zyskał woń kardamonu oraz suszonych cytryn i pomarańczy.

Niezależnie od ustroju, nastroju, zasobności portfela, nazw miast, ludzi odchodzących, ludzi pojawiających się – niezależnie od tego wszystkiego Święta zawsze miały dla mnie niesamowity, bogaty zapach.
Jednak w pewnym momencie zdałam sobie sprawę, że brakuje mi w nim jednego akcentu.

Zapachu małego dziecka.

Czasem trzeba czekać, by odnaleźć jakiś zapach.
Uczyłam się zatem czekania.
.
.
.
.
.

Aż wreszcie.
W tym roku świąteczna aromatyczna kompozycja roztaczająca się w moim domu jest kompletna.
Idealna.
Niepowtarzalna dla innego miejsca i innej rodziny.
Z ciepłym, mlecznym zapachem niemowlęcej skóry i miękkością jedwabistych włosków.

Tego unikalnego zestawu, pełnego w swoim bukiecie aromatów, doznań i emocji, tego właśnie życzę tym z Was, które wciąż odczuwają brak któregoś ze składników swojego małego prywatnego Szczęścia.

Tym, którym Święta pachną już tak, jak to sobie wymarzyły, życzę, by ów zapach roztaczał się stale. 

Do tego, tak jak w poprzednim roku w słoiczku, tak w tym roku w skrzynce [przybyło Was tutaj, dobre dusze,  słoiczek okazał się zbyt mały!] dobre życzenia i życzliwe myśli leżakują już w formie małych, zapisanych karteczek pośród ususzonych cytrusowych krążków, orzechów i błyskotek.
Dobre słowa.
Dobre myśli.
Dobra energia.


Dla tych z dziećmi w sercu, by ziściły im się marzenia i poczuły ciepło dotyku małej rączki.

Dla tych  z dziećmi większymi i tymi mniejszymi; tych z niemowlętami i tymi dopiero kandydatami na niemowlęta, które obecnie bujają sobie nóżką wśród motyli w maminych brzuchach, by im te większe i mniejsze Szczęścia rosły zdrowo i mądrze.

I przede wszystkim [wiem, że zrozumiecie to wyróżnienie w tej chwili] dla tej, która z Jednym w domu, a z Drugim w szpitalu, by nadzieja jej nie gasła na to, że przyjdzie lepsze.


Niech te Święta rozleją się wam ciepłem w sercach.


piątek, 12 grudnia 2014

Leśnym mlecznym duktem


Moja droga mleczna…
Droga?
Oh dear… ścieżka raczej. A jeszcze lepiej – ścieżynka. Ścieżysieniunieczka.

Zaczęło się w szpitalu.
Nie, wróóóóć. W ciąży jeszcze.
Pokapywało mi od jej 19. tygodnia.
Ależ byłam z siebie dumna! Ależ pełna nadziei, że skoro tak, to na pewno oznacza, że po porodzie trysnę fontanną, dzieć spęcznieje od pożywienia, a ja spuchnę w zasłużonym poczuciu dumy, że oto taka supermatkapolka ze mnie.
Że wykarmiłam.
Że dałam radę.

A potem był poród-nie poród.
Przykre to, żałosne chyba nawet, [przepraszam w tym miejscu wszystkie cesarskie Mamy, ale to, co zaraz napiszę dotyczy tylko i wyłącznie moich odczuć związanych ze mną samą, niech żadna z Was nie bierze sobie tego w ogóle do siebie] ale ja do dziś nie umiem powiedzieć „Urodziłam Dunię”
Do dziś nie potrafię pozbyć się tego parszywego poczucia, że ciało mnie zawiodło.
Ergo ja zawiodłam.
Poczułam się wtedy niedowartościowana jako kobieta. Niepełna.
W mojej zrytej tym doświadczeniem głowie panuje niepodzielnie myśl: Ja nie urodziłam Duni, ona się urodziła. Wyjęli ją ze mnie. Ot co.

Jakie to smutne…

Jakie cholernie prawdziwe – podpowiada mi moje wymoczone w emocjonalnej kąpieli  ja.
Jakie nieprawdziwe – odpowiada na to moje zdroworzsądkowe japrzecież próbowałaś, starałaś się z całych sił.

I tak się wciąż czuję, w szpagacie między jednym i drugim ja; mimo zdroworozsądkowych myśli w stylu „gdyby nie ta cesarka, Duni mogłoby tu nie być” ani ciosania mi kołków na głowie przez O., który z uporem powtarza, że dla niego nieważne, jak jego córka wydostała się na ten świat.

Moja dróżka zatem zaczęła się w ciąży, a ciąg dalszy znalazła na szpitalnym oddziale następnego dnia po cięciu.
Ścieżynka znaczona była bezceremonialnym ugniataniem sutków, chowaniem (naturalnego przecież) zawstydzenia wobec licznej w sali gawiedzi, ukrywaniem mlecznego biustu w odmętach koszuli, wyłuskiwaniem piersi, gdy tylko nowo narodzony ssak domagał się pożywienia.

Skutecznego profesjonalnego wsparcia brak.
Publiczności nadmiar.
I tej w szpitalu, i tej we własnych czterech ścianach.
[dziś, po blisko pół roku, mam żal sama do siebie, że nie określiłam jasno granic, że nie postawiłam zapory, że pokornie przyjmowałam bezustannie hordy gości, tolerowałam wysiadywanie godzinami i wpatrywanie mi się w dekolt, przy którym uwieszona była  ssąca Dunia… czułam się z tym fatalnie, ale milczałam w poczuciu, że moje protesty będą uznane przez owych gości za obcesowe…błąd to był ogromny…]

Niepewnością wypchany był cały mój dzień pełen nowych, macierzyńskich zmagań. Czy dobrze przystawiam, czy ona aby  na pewno łyka, czy się najada, czy nie robię czegoś nie tak, jak należy..? Jedna konsultantka, druga, pediatra… ugniatania ciąg dalszy, „pani dziecko jest leniwe”, „proszę dokarmiać, „no tak się czasem zdarza, niechże pani nie płacze”…
Brakowało pokarmu.
Brakowało pomocy.
A dziecko krzyczało z głodu.

Zaparłam się.
Zdołałam wywalczyć laktację na tyle, że coś mi tam powoli kapało. 10, 15, w porywach 20 mililitrów.
Wciąż uwiązana przy laktatorze, szlochająca na widok marnych odciągniętych ilości.
Plan dnia wytyczony zgodnie z porami odciągnięć. Pięć- sześć w ciągu dnia, by uzbierać wieczorną jedną porcję na nakarmienie mojego dziecka.
Między seansami z laktatorem – próby przystawienia na choć nieco dłużej niż minutę.
Czasem nasze dni utkane były z nitek absurdu i poczucia, że jeszcze chwila i oszaleję.  W ciągłym niedoczasie i z marzeniami o magicznie rozciągającej się dobie, bo ledwie kończyłam karmić, już trzeba było siadać do lakatora, a tu zaraz następne karmienie i głodne dziecko do obsłużenia.

Obłęd, obłęd, obłęd.

Nie byłam nafaszerowana teoriami o wyjątkowości kobiecego pokarmu, nie kierowałam się statystykami, naukowymi opracowaniami wykazującymi dobroczynność matczynego mleka.
Ja po prostu chciałam karmić swoje dziecko. Czuć je przy sobie.  Czuć, że daję mu część siebie.
Bo taką mnie matka natura stworzyła. Bo powinnam to umieć, tak jak umieją to miliony kobiet.
Ale matka natura to parszywa zołza.
Rozdziela nierówno, wedle własnego uznania.
[„Temu dała na miseczce, temu dała na łyżeczce, temu nic nie dała…”]

Po jakimś czasie znalazłam sposób. Siadałam z Dunią do karmienia, dawałam jej butelkę, chwilę jadła, butelkę wtedy zabierałam i przystawiałam do piersi. I karmiłam. Ze świecącym jak latarnia morska nosem i wilgotnymi oczami ze wzruszenia, że oto karmię! Potrafię. Dunia zjada ode mnie.

Trwało to dwa tygodnie.

I znów wróciło stare. Dunia odwracająca ode mnie głowę, Dunia krzycząca, Dunia zachłystująca się szlochem, który przechodził jak ręką odjął, gdy dziecina widziała, że nareszcie dają jej butelkę.
Ojciec Duni przejmował ją do karmienia, a ja wychodziłam pospiesznie z pokoju, żeby rozbeczeć się dopiero w łazience, gdzie puszczona z kranu woda zagłuszy kolejny szloch.
Tym razem mój.

Kołowrotek z bezustannym odciąganiem i skutecznym jedynie okazjonalnie przystawianiem znów kręcił się jak durny.


Aż wreszcie… dojrzałam do zejścia z tej mlecznej ścieżki. 
Zapadła decyzja - wygaszam laktację.
Nie wyszło mi tak, jak chciałam.
Ten żal pewnie jeszcze jakiś czas będzie ciągnął się za mną jak ogon.


Ale dziś patrzę sobie w lustrze w twarz i mówię: Dałaś z siebie wszystko.

A Dunia uśmiecha się do mnie szelmowsko.


sobota, 22 listopada 2014

Dyrdymały


Od matki dzieciom, które swe niemowlęce debiuty zaliczały lat dwadzieścia temu z groszami dostaję fachową literaturę.

"Niewiele rzeczy w kwestii wychowywania dzieci zmieniło się do tej pory. Bierz, na pewno ci się przyda."

Cóż, darowanemu koniowi...
Czytam.

 [„Dziecko - pielęgnowanie i wychowanie” 1992, B. Spock, M.B. Rothenberg]
„Pranie pieluszek:
Będzie wam potrzebne wiadro z pokrywą, które należy napełnić do połowy wodą i tam wrzucać zużyte pieluszki zaraz po przewinięciu dziecka. Dodanie do wody mydła lub proszku ułatwi później spranie plam. Mydło powinno być dobrze rozpuszczone w wodzie, żeby się później do końca spłukało. Stolec można zeskrobywać nożem z zabrudzonej pieluszki prosto do miski klozetowej.”

O, boska cywilizacjo pieluch jednorazowych!
Dzięki bogom, że noża mogę użyć do zeskrobania co najwyżej skórki z marchewki…


……………………………………………………………………………………………….


O. wraca z pracy, staje w drzwiach.


O. - Proszę, to dla ciebie.
ja – Jakie ładne… Dziękuję.
O. – Należą ci się jak psu zupa.



Romantyk pełną paszczą.


……………………………………………………………………………………………….


Biedak nie zdążył czmychnąć, gdy Dunia postanowiła podzielić się z nim częścią porannej porcji mleka. Dodajmy, lekko już przetrawionego.



Nowa pozycja do encyklopedii medycznej: zespół zwisu po-ulaniowego.


……………………………………………………………………………………………….


Czyżby tu leżała  przyczyna szumów i trzasków w mych uszach..?


……………………………………………………………………………………………….


Uraz do wózkowego lansowania się po trotuarach coś jakby osłabł.
Niebagatelną rzeczą, która wydatnie wpłynęła po poprawę nastroju nieletniej siłą powożonej było ustawienie pod skosem dna gondoli, dzięki czemu dziecina zaczęła wreszcie widzieć coś więcej niż jeno chmurki na niebie.
Nowe widoki znacząco osłabiły dobywające się z dna wózka wokalizy o (zbyt) wysokim natężeniu dźwięków, dzięki czemu Dunia wyspacerowuje się w ciszy i skupieniu, a jej matka szczęściu swemu nie dowierzając nabożnie sunie noga za nogą i ową ciszą się delektuje.

Z trwogą tylko myślę o dniu, w którym wredny deszcz czy inszy śnieg postanowi popsuć nam szyki zmuszając mnie do postawienia budy i odizolowania młodocianej pasażerki od świata folią przeciwdeszczową.
Co, jak się domyślam, skutecznie zasłoni atrakcyjne widoki najbardziej nimi zainteresowanej.

Kto żyw, niech szturmuje apteki celem nabycia zatyczek do uszu.


……………………………………………………………………………………………….

…żebym wiedziała wcześniej, że sprawi mu to tyle radości, bujaczek kupiłabym już dawno temu.





Cóż, Duniu, ucz się od najwcześniejszych lat, że nie ma w życiu nic za darmo.
Nawet bujaczek trzeba sobie wywalczyć.


piątek, 31 października 2014

Leśna, do odpowiedzi!


Wywołały mnie.
I znów, jak za szkolnych czasów, rumienię się skubiąc palcami spódnicę.
Tymczasem pierwszy, a nawet drugi kurz ekscytacji już opadł, zwierzenia szanownych nominowanych już dawno ujrzały światło dzienne, na zdecydowaną ich większość nie zdążyłam zareagować choćby ćwiercią komentarza [wiecie: Dunia, skok rozwojowy, nerwowa atmosfera, marzenia o sprzedaniu dziecka jakiemuś handlarzowi z Zanzibaru lub wykupieniu biletu w jedną stronę do Peru…] i teraz być może te moje ekshibicjonistyczne wypociny przemkną jakoś boczkiem niezauważone. 
W każdym razie.
Zapytały, to odpowiadam.
Same chciały;)

Mela

Twoje ulubione miejsce na Ziemi.
Każde, w którym zatyka mnie ze szczęścia, w którym gdzieś z samego środeczka mojego jestestwa wypełza mi myśl „rety, ale fajnie…”. Takim miejscem może być zarówno mój obecny dom, jak i tatrzański szczyt, na który właśnie się wdrapałam i łapię oddech; obłędnie ukwiecony balkon w pewnej kamienicy w środku Berlina, na którym jadłam śniadanie i piłam kawę tak dobrą, że jej smak z rozrzewnieniem wspominam do dzisiaj; jezioro, na które wypływałam z moją przyjaciółką dorabiając się zakwasów od machania wiosłami; uliczki gdańskiej starówki, na których wydeptywałam kocie łby każdego lata; pewna nadbałtycka plaża, na której piachu zapewne do dziś widnieje odcisk mojego zacnego tyłka…
Każde z tych miejsc i każde z tych, w których dopiero będę i które z jakiegoś względu zapadną mi w pamięć.

Z jakiego swojego osiągnięcia jesteś najbardziej dumna?
Jeśli osiągnięciem może być pozbieranie się do kupy po różnych trudach, wykrzesanie z siebie odwagi do zaprowadzenia istotnych zmian w swoim życiu, tak by je w pełni przeżywać, a nie tylko egzystować, to właśnie to będzie tym, co bezsprzecznie napawa mnie dumą.

Co jest tą glinką, która scala Wasz związek?
Przyjaźń - fenomenalne porozumienie podlane gęstym sosem poczucia humoru.

Czego nauczyła Cię niepłodność?
Szybkiego zbierania się w garść i nieroztkliwiania nad sobą.

Co Ci daje blogowanie?
Przyjemność poznawania innych punktów widzenia – podobnych i tych odmiennych od moich. To także mój psychiczny wentyl bezpieczeństwa, sposób na zatrzymanie pewnych zdarzeń oraz emocji, a także możliwość poukładania tego całego burdelu myśli,  które kłębią mi się w głowie.

Z czego ostatnio śmiałaś się na głos?
Z tego: 


…i z tego:

…a na tym kwiczałam jak młode prosię;)))

Czego musisz spróbować / chcesz przeżyć / doświadczyć zanim upłynie dni życia Twego kres?
Nie uniknę niestety odrobiny patosu - chcę żyć tak, żebym zawsze mogła spojrzeć sobie w lustrze w twarz, mrugnąć okiem, podnieść kciuk i rzec: Dobra robota, Leśna!
Nie marzę o doświadczeniu czegoś szczególnego, chcę tylko móc widzieć swoją córkę najpierw jako szczęśliwe dziecko, potem jako szczęśliwą dorosłą kobietę. Chcę iść z moim O. ramię w ramię, tak jak teraz, a za ileś tam lat trzymając się za ręce pójść na spacer jako para siwych dziadków. I chcę nadal widzieć te jego chochliki w oczach.
Chcę móc myśleć każdego dnia – ale mam fajne życie:)



Juti

Jakich pięć książek jest najważniejszych w Twoim życiu?
Nie chcę tworzyć rankingu, pozwolę sobie je wymienić z zastrzeżeniem, że kolejność nie ma tu żadnego znaczenia. W tej piątce zatem znajdą się:
Album Iwana Ajwazowskiego - mojego absolutnie ukochanego malarza-marynisty, „Udręka i ekstaza” Irvinga Stone’a  (moja fascynacja Michałem Aniołem zaczęła się właśnie od tej książki), cała bibliografia Robina Cooka (tak, dla odmiany po nasyceniu się wielką Sztuką uwielbiam taplać się w medycznych thrillerach;)), „Zapachy miast” Dawida Rosenbauma (jak ten facet pisze, jak on pisze..!)i „Całe zdanie nieboszczyka”  Joanny Chmielewskiej.
Misz-masz, czyż nie? Ale jak się prosi o wybranie zaledwie pięciu, to tak to potem wychodzi..;)

A jaka jest Twoja popisowa potrawa (nie bądź taka, daj przepis! :)
Ach... chyba szparagi w sosie beszamelowym.
Świeże, obrane szparagi wrzucić do osolonej i lekko posłodzonej wody – od momentu zagotowania gotować je 10-12 minut. Po odcedzeniu wziąć 2-3 szparagi i owinąć w plaster dobrej szynki konserwowej (takiej uczciwej, a nie w składzie której będzie 5% mięsa a reszta to trociny i pocięta gazeta;))
Na patelni podsmażyć cebulę na oliwie, do niej dodać posiekany szpinak (z puszki, mrożony, świeży gotowany – wszystko jedno jaki). Doprawić wg uznania - głównie chyba czosnkiem, można też dodać trochę „pogniecionej” widelcem fety to nie trzeba będzie solić.
Pora na sos beszamelowy: trzeba roztopić w rondlu ok. 50 gramów masła, sypnąć do tego łyżkę mąki, wlać trochę mleka (pi razy drzwi, nie umiem podać dokładnej ilości, w każdym razie powinno to mieć potem konsystencję gęstego sosu a nie zupy:)), dodać sól, zetrzeć trochę gałki muszkatołowej, zagotować.
Podsmażony szpinak wraz z sosem ląduje w naczyniu żaroodpornym, którego nie smaruje się tłuszczem. Na szpinakowym posłaniu układamy pozawijane w szynkę pęczki szparagów. Na wierzch można sypnąć startym żółtym serem i posiekaną pietruszką. Zapiekać jakieś 10 minut w 180 stopniach (z termoobiegiem w 160).
Zjeść i się oblizać;)))

Motto życiowe?
 Nie kieruję się żadnym, ale bezsprzecznie do moich ulubionych złotych myśli należy ta:

„Im więcej mówisz, tym mniej ludzie z tego pamiętają.” (François Fénelon)

Upodobanie do tej mądrości wynika pewnie z mojej małomówności. Możliwe, że tym sposobem próbuję sobie udowodnić, iż nawet borsucza natura może błysnąć jakąś zaletą;)



Czupurkowa Mama

Czy kiedykolwiek zrobiłaś coś szalonego lub niebezpiecznego w swoim życiu? Jeśli tak, to co to było?
Do popełniania rzeczy niebezpiecznych nie mam ciągotek, a do kategorii „szalone” mogłabym za to co najwyżej zaliczyć swoją małą zagraniczną przygodę, z początku lat 90. 
Niepełnoletnią siksą będąc udałam się na wojaże z moją niemiecką koleżanką do… Szwecji. Był kwiecień, rok szkolny w pełni, a myśmy omotały swoje rodziny błagalnym miaukoleniem i wyłamzałyśmy pozwolenie na tygodniowe wagary. Spieszyło nam się do tej Szwecji, bo zakochane wówczas po uszy w szwedzkim duecie Roxette [o mój Boże, czy ktoś jeszcze pamięta te dwa dinozaury…?] wymyśliłyśmy sobie obejrzenie ich studia nagrań, pospacerowanie tymi samymi ścieżkami, co nasze bożyszcza i – o rety, rety! – być może zobaczenie ich na własne oczy gdzieś z niedaleka.
[o, nastoletnia naiwności i przyprawiający o palące uszy guście muzyczny…;)]

Termin wycieczki był ściśle związany z zapowiadanym wydaniem nowej płyty i naszym dedukowaniem, że skoro zapowiedziano premierę płyty, nasi idole na pewno, NA PEWNO będą wtedy w Sztokholmie.
No to właśnie do Sztokholmu się udałyśmy.
Studio obejrzałyśmy po sto razy, bez mała cegły muru go okalającego ponadgryzałam. Ścieżkami także się wyspacerowałyśmy do wypęku. Jedno nam tylko wyjść nie chciało – zobaczenie na żywo naszych idoli, choć cuda wyczyniałyśmy nie z tej ziemi, by to się udało.
Cóż, rekompensując sobie rozczarowanie, postanowiłyśmy któregoś dnia obłowić się w płyty w sztokholmskim sklepiku muzycznym. A tam kompletnym zbiegiem okoliczności poznałyśmy kilku szwedzkich dziennikarzy, którzy ubawieni naszą determinacją, zaprosili nas na… prasową imprezę z okazji premiery nowej płyty naszych ulubieńców (!).
I tak właśnie wieczorem tego samego dnia z płonącymi z emocji policzkami i radością parującą mi z uszu dwie godziny spędziłam gawędząc z dziennikarską śmietanką Sztokholmu oraz… moimi ówczesnymi idolami;)

Jaką radę (lub jakie rady) dałabyś dziewczynom, które oczekują na swoje pierwsze dziecko? (wiem, że dobrymi radami piekło wybrukowane, ale ja tam lubię posłuchać nawet szatańskich wersetów ;-) ).
Nie uraczę na pewno radą zaskakującą ani wybitnie odkrywczą:
Trzeba słuchać przede wszystkim siebie.
Sobie ufać. Swojej matczynej intuicji.
A co do reszty to odrobina pocieszenia: to się naprawdę wszystko poukłada do kupy. Te lęki o to, czy będzie się dobrą matką, to poporodowe zagubienie, frustracje, zmęczenie – wszystko z czasem elegancko się porządkuje, harmonizuje i dostraja.


Jakie są Twoje 3 największe zalety i 3 największe wady w byciu mamą?
Odpowiedzialna, uważna, troskliwa.
Choleryczna, choleryczna, choleryczna.
;)



Isa

Co sądzisz o przenoszeniu, a raczej rozszerzaniu znajomości blogowych na tzw. świat realny?
Że to bywa świetna rzecz. Ja patrzę na to tak: świat wirtualny pozwala na zawarcie tych znajomości, których być może w tym realnym nie byłoby nam dane doświadczyć (bo np. mieszka się w kompletnie różnych miejscach bez szans na wpadnięcie na siebie gdzieś na ulicy i przypadkowe zawarcie znajomości). Jeżeli się czuje jakąś więź, wspólnotę myśli i doznań, taka wirtualna znajomość ma wielką szansę zaistnieć poza ekranem komputera. I czasem naprawdę warto się o to przeniesienie do świata realnego postarać.

Dlaczego czytasz "j'espere"
Bo lubię zwięzłość, konkret, poczucie humoru i uczciwość, które tam znajduję w wersach i między nimi także. No i ładną polszczyznę, którą bardzo cenię. Poza tym, traf chciał, że zostałyśmy mamami niemal w tym samym czasie, razem nabywamy macierzyńskiego doświadczenia, co tu gadać więcej - czuję swoistą więź, Sista;)

...   ...   ...   ...   ...   ...   ...   ...   ...   ...   ...   ...   ...   ...   ...   ...   ...   ...   ...   ...   ...   ...   ...   ...   ...   ...   

Uff.
I to już wszystko. 
Kto wytrwał do końca, temu order na klatę i talon na balon!

Nie posyłam dalej żadnych pytań, bo zdaje się, że już wszystkie z Was zmagały się z udzielaniem blogowych wywiadów, zatem pora na chwilę odpoczynku:)

Buźka w czółko.

czwartek, 16 października 2014

...a jakby wczoraj to było

To była środa.
Popołudnie.
Byłam męczona liczeniem dni cyklu, liczeniem kolejnego cyklu, czekaniem na niedoczekane.
Zmęczona zmęczeniem.
W pewnym momencie, w oparach przeróżnych myśli, przeczucia, pragnień, wyczekiwania, niezmordowanej nadziei podjęłam decyzję.
Zdyscyplinowałam strumień moczu i - ku własnemu niedowierzaniu podpartemu tłuczeniem się serca w rozgorączkowanej klatce piersiowej - wysikałam drugą kreskę.
W którą nie mogłam, no po prostu nie mogłam uwierzyć.

A teraz moja Druga Kreska głęboko śpi rozkosznie posapując.

Dziewczyny, wy dzielne kobietki, które wciąż czekacie - nie traćcie nadziei.

Nie traćcie.



czwartek, 9 października 2014

Macht Spaß spazieren zu gehen


„Spacer dla dzieci to zdrowie i przyjemność. (…)malutkie dziecko podczas spacerów najczęściej śpi, ukołysane ruchem wózka. 

(…) spacer służy też matce, bo to ona zwykle opiekuje się niemowlęciem. Sama może wtedy odpocząć i odetchnąć świeżym powietrzem.”

______________________________________________________________________

No, kończ to żarcie, córko. Idziemy na spacer.
Posiedź chwilę w bujaczku, matka twa wrzuci coś na grzbiet, zgoni kota z niemowlęcej karocy i zapakuje ze dwie pieluchy, gdybyś się czasem miała osikać po pachy.

A czemuż już skwierczysz..? Nie chcesz wychodzić? Dziecko, oślepniesz mi i zdziczejesz w tych czterech ścianach. Nie dziwacz, wychodzimy.

Czekaj, rzucę okiem na termometr. Ile to dziś nam nagrzało..? 25 stopni? No, nie zmarzniemy.
Dawaj, Duńka, do środka. Leż i ładnie wyglądaj. Tu masz tetrówkę, możesz sobie przytulic do policzka. Oj, córko, nie rycz, no błagam, przecież już wychodzimy.

[#@&***!!! Czy ta cholerna winda jedzie z sąsiedniego bloku..? szybciej, na bogów!, bo mi tu ryk dziecięcia mury obali lada moment…]

- O, dzień dobry, sąsiadko. Na spacerek, co? Ojej, ale tak bez czapeczki?

- Bez. Nie przesadzajmy, na zewnątrz jest 25 stopni.

- Ale wiaterek powiewa…

[Rozumiem, że w mieście wieje na miarę tajfunu Bopha czy też innej Katriny..?]

- Wiaterki nam niestraszne. Dziękujemy za troskę.

- Takie małe dzieciątko… Powinno mieć czapeczkę…

[czy słychać było szczęk gwałtownie otwierającego się noża sprężynowego w mojej kieszeni..? odejdź, kobieto i nie zmuszaj mnie do przemocy]

- Jeśli będzie taka potrzeba, na pewno ubiorę córkę cieplej. Do widzenia, pani sąsiadko.

(...)
Rany boskie… Szlag by trafił te wszystkie schody, po których muszę cię wytaszczyć na świat. Ty wiesz, co ja bym zrobiła temu dżentelmenowi, który zaprojektował tę klatkę schodową? Ja bym, rozumiesz, coś mu urwała. 
A najpierw zgniotła kombinerkami.
Z całej siły.

No dobra, dałyśmy radę. Poszły konie po betonie, dziecino. W drogę.

- Dzień dobry, dzień dobry, co ja widzę, na spacer idziemy?
- Ano, idziemy. Trzeba się dotlenić.

- Ale dzidzia bez czapki..?

[bez czapki, bez skarpet, w ogóle cała goła jak święty turecki]

Chodźmy, córko. Uwolnijmy się od społeczeństwa zanim twoja matka osiwieje od jego troski o twoją gołą łepetynę.

(…)
No żesz, a teraz znowu czemu kwękasz, co? Bo co, drzewa gałązkami nie majtają ci nad głową? A skąd ci na tej miejskiej wybetonowanej pustyni mam wytrzasnąć drzewa wszędzie dookoła?
Zlituj się. Przecież jeszcze chwila, a przez te twoje wokalizy wylegitymuje mnie jakiś umundurowany patrol albo co gorsza – dopadnie para leciwych emerytek i nie dość, że będę musiała się tłumaczyć z twojego beku, to jeszcze pewnie z braku czapki.
No nie wyj… o, proszę, już się jakaś za tobą obraca.

- Oj, oj, jak to płacze. Pewnie głodne…

[tak jest, zagłodzone. nie dajemy dziecku żreć nic a nic, taki eksperyment, wie pani]

(…)
Uch… córko…bicepsy sobie niezgorsze wyrobię od dźwigania tych twoich kilogramów…
I co, lepiej na duszy jak matka cię wzięła na ręce? Jeśli masz pomysł, jak przy tym prowadzić twój pusty wózek skoro nie dysponuję ponadstandardową ilością rąk, wal śmiało, jestem otwarta na wszelkie propozycje…

(…)
Dziecko kochane, no przecież muszę cię odłożyć do wózka jeśli mamy się wtarabanić z tym całym nabojem po schodach do windy.
Nie wyj, proszę, bo mi się zaraz pół bloku zleci.

(…)
Matko bosko kochano… nerki sobie odbiję od tej nowej metody otwierania drzwi windy, by się z niej wydostać. Projektanta tej jeżdżącej klatki dla ludzi też bym chętnie jakimś ciężkim narzędziem potraktowała…

(…)
O! Teraz to się zasnęło, co? Po półtorej godzinie wycia w plenerach i gorączkowego wyszukiwania kiwających się nad łepetyną gałęzi, co by wizualnej rozrywki dziecku dostarczyć?
Po taszczeniu cię w tę i nazad po pierdyliardach barier architektonicznych - progach, krawężnikach, schodach? 
Po całym tym maratonie po dziurach eufemistycznie zwanych chodnikami?
Po powrocie do domu?
Teraz cię sen zmógł?!


______________________________________________________________________

Spacery z moją córką.
Uwielbiam.

Jak cholera.

______________________________________________________________________ 

Duniu, obiecaj mi, że następnym razem odbędziemy spacer bez tych wszystkich cyrków. Obiecaj.



środa, 24 września 2014

Macierzyństwo w powijakach


Nie mam bladego pojęcia o zielonym wyobrażeniu na temat macierzyństwa wieloletniego. 
Ba. Ja guzik jeszcze wiem o sposobach na swędzące dziąsła, przełamanie niechęci do pietruszki w zupie, stłuczone kolano, pokazy histerii i skuteczną naukę wiązania sznurowadeł.

Nie wiem, jak to jest być matką z dużym stażem. Doświadczoną.
Taką przyzwyczajoną od lat do swojego dziecka i powiązanej z nim rzeczywistości. Taką obdarowywaną laurką z koślawym motylem, przeżywającą szkolną inicjację swojego dziecka, chodzącą na rodzicielskie zebrania, a parę lat później utyskującą na użeranie się ze sfochowaną nastolatką, podpisującą w dzienniczku uwagi zarzucające jej krnąbrność i zżymającą się na to, że notorycznie mi podkrada ulubione perfumy.

Tego  wszystkiego nie wiem. Nie znam.
Jeszcze nie.

Ale doskonale wiem, czym jest trzymiesięczne matkowanie mojemu dziecku.
Mojej Duni.

Jest mozaiką emocji, czymś bezustannie postępującym, mozolnie obrastającym w nowe doświadczenia.
Macierzyństwo pierwszych godzin, a potem tygodni jest szokiem i niedowierzaniem (jaka ona malutka! to naprawdę MOJE dziecko???!).
Jest zachłyśnięciem się nową rolą. Jest rodzącą się świadomością nabywania nowej tożsamości.
Jest strachem (nic nie umiem, niczego nie wiem, na pewno zrobię jej krzywdę).
Jest nieporadnością (przewijanie trwające 20 minut, ubieranie jeszcze dłużej, a dziecko i tak finalnie wygląda tak, jakbym ubierała je po ciemku wciskając nogawki na uszy, a rękawy na stopy).
Jest  frustracją (czemu ona ciągle płacze..?), ulgą (gdy dziecko po dwóch godzinach usiłowań wreszcie zasypia i kit z tym, że jedynie na 20 minut), permanentnym zmęczeniem (czy to dziecko nigdy się nie męczy? nie potrzebuje snu?!!! Ja już nie mogęęęę…) i zrezygnowaniem (to się nigdy nie skończy, ona już zawsze będzie wyłącznie wyć i spozierać na nas jak zbój).

Macierzyństwo wraz z upływem kolejnych tygodni, które powoli składają się na pełne miesiące ewoluuje ku czemuś, czemu bliżej do wyczekiwanego spokoju i stanu otrzaskania się z rzeczywistością wreszcie dobrze oswojoną.
Zapanowuje stały rytm, względna harmonia, Ordnung, za którym tym mocniej się tęskni im bardziej chaotyczne były początki.

Trzymiesięczne macierzyństwo nadal jest zmęczeniem i bywa, że niestety irytacją i frustracją, przemijającą, ale jednak… Nadal bywa niedowierzaniem. Od czasu do czasu jest melancholią. 
Zlepkiem trudnych emocji.
Ale.
Trzymiesięczne macierzyństwo jest również potężnym wzruszeniem i radością z rzeczy pozornie banalnych –  bo dziecina pokazała bezzębne dziąsełka w szeeeerokim uśmiechu, bo trzyma sama zabawkę w łapce, bo zagaduje głużąc rozkosznie, bo patrzy głęboko w oczy i ściska matczyny palec w swoich paluszkach niczym w imadle…

Macierzyństwo w pieluchach i ze smoczkiem w ryjku bywa też kłuciem w serce i pieczeniem pod powieką. [bo taka malutka, bo taka kruchutka, bo nie chcę, żeby spotkała ją krzywda a wiem przecież , że prawdziwe życie nakopie jej w dupkę, że niejeden ją zawiedzie, sprawi przykrość, zasmuci…]

Trzymiesięczne macierzyństwo jest uporządkowaną egzystencją, w której wraz z rozwojem dziecka wciąż pojawia się coś nowego.
Jest mnogością nowych umiejętności  - weźmy choćby za przykład używanie jednej pary rąk do pięciu czynności jednocześnie (z powodzeniem!), oraz wspięciem się na absolutne wyżyny pod względem organizacyjnym [w erze „przeddzieciowej” człowiek nawet nie był w stanie sobie wyobrazić jak wiele da radę zrobić w zaledwie kwadransik].

Jest wyskakiwaniem po zakupy na jednej nodze i ogarnianiem tematu w siedem minut.
Jest łykaniem zimnego kotleta i odgrzewaniem zupy po raz ósmy w ramach obiadu zjadanego w porze skandalicznie późnej kolacji gdyż nie udało się "dzięki" nieocenionej dziecinie siąść do jedzenia o normalnej porze. 
Jest czytaniem „Lokomotywy” i „Ptasiego radia” dwunasty raz z rzędu tylko dlatego, że dziecięca micha od tego się cieszy.
Jest zablokowaniem się mózgu na „Aaa, kotki dwa” i bezustannym ryraniem utworu w głowie - zupełnie jak wtedy, gdy radiowy hicior, który raz wdarłszy się w głowę, nie chce nam z niej ulecieć. 
Jest tworzeniem blogowych wpisów na raty [w poniedziałek pierwsze trzy zdania, w środę szukamy utraconego wątku, w piątek – przy dobrych wiatrach – lecimy z pisaniem posuwając się o kolejne trzy zdania;)]

Jest niepowtarzalną kombinacją rzeczy trywialnych ze wzniosłymi.

...jak pranie stosów tetrowych pieluch udekorowanych ulanym mlekiem i wtulanie nosa w pięknie pachnący niemowlęcy karczek...

...jak przewijanie małego zasikańca z nozdrzami spuchniętymi od unoszącego się aromatu amoniaku i ból serca z nagła uświadomionego sobie szczęścia...




Mimo trudów, trosk, rozmaitych kłód…

Trzymiesięczne macierzyństwo jest zachwycające.





środa, 27 sierpnia 2014

Ach śpij, cholero…


Początki były… hmm… (oględnie nazywając) niełatwe.

Już pierwszej nocy w domu po wypisie z kołchozu zwanego szpitalem Duńka urządziła sobie 13-godzinny maraton wycia i tym samym zaserwowała swoim starym pierwszą próbę ogniową.

Wyszlim cało choć Jaśniepan Obłęd machał nam już upierścieniowaną dłonią w koronkowej rękawiczce i słał całuski.

Następnego dnia dziecina zdecydowała, że wystarczy jej tego wycia godzin pięć [może zdarła sobie gardło poprzedniej nocy i nie chciała ryzykować konieczności umawiania laryngologa zaraz w pierwszym tygodniu swojej ziemskiej egzystencji..?] jednak mimo swego rodzaju delikatnego poluzowania napięcia we wzajemnych towarzyskich kontaktach Jaśniepan Obłęd też zamajaczył nam na horyzoncie.

Kolejne dni przyniosły ogrom dalszych atrakcji, z czego na czoło peletonu wybiło się wieczorne usypianie dziecięcia.

Eufemizm ten skrywał dwuipółgodzinną mordęgę wydreptywania ścieżek w panelach z panną dziedziczką rozpartą w rodzicielskich ramionach, w godzinie pierwszej drącą się jakby jej skalp zdzierali, a w godzinie drugiej oraz połowie kimającą z nóżką dyndającą.

Do czasu…
…do czasu gdy rodzic, któremu akurat przypadało wieczorne usypianie postanawiał odłożyć hrabiankę do łóżeczka. Wtedy jednakże dziecinie uruchamiał się żyroskop i ta bezbłędnie wyczuwając zmianę w położeniu zaczynała swoje concertino od początku. Jeżeli natomiast cudem jakimś niepojętym małolata w końcu usypiała, gwarantowana pobudka miała miejsce już godzinkę później. Bosko.

Doszło do tego, że po dwóch tygodniach regularnie już odczuwałam bolesny skręt jelit i kłucie w zwojach mózgowych na samą myśl, iż z wieczora trzeba będzie uskuteczniać usypianie Duni.

Któregoś razu, gdy opadłam z sił na kanapę po czterdziestominutowym seansie kołysania (jakoś mało sennej) córki w zdrętwiałych ramionach, dziecinę do bujania  przejął jej ojciec i tak nagle rzekł:

- Czytałem dziś w necie o jakimś amerykańskim lekarzu, co to wysnuł  jakąś ponoć skuteczną teorię w temacie uspokajania dzieci. Coś tam było m.in. o ciasnym zawijaniu i kołysaniu. Moglibyśmy spróbować, co..?

Odblokowało mi się wtedy coś w umyśle i zakrzyknęłam:

- Ależ ja wiem, o kim mówisz! To niejaki dr Karp. Mamy jego książkę, kupiłam ją kilkanaście tygodni temu.

I zaczęliśmy „czytać”, czyli O. wydreptywał kolejny kilometr w podłodze nosząc jaśnie pannę, a ja kartkowałam literackie dzieło dr. Karpa omijając co niektóre przydługie opisy tudzież przytoczone historie i na głos czytając wybrane fragmenty.

Na początku był dziki szał.
Próbowaliśmy używania rożków, kocyków, flanelowych pieluch… Drąca się wniebogłosy Duńka omotana ciasno materią milkła na kilkanaście (bądź kilkadziesiąt jeśli udało się przyfarcić) minut, ojciec rodzony hiperwentylował się szumiąc i charcząc dziecku nad uchem, od kołysania dziecięcia zaś własny błędnik wariował.

Jednakże.
Dunia i tak w końcu wygrzebywała się z tego, w co ją w pocie czoła motaliśmy (włączając w to własne odzienie).



Zakupienie otulacza z „rękawami” na rzepy także było pomysłem o kant dupy potłuc mało udanym.
Nie ma, powtarzam: NIE MA  takich rzepów, takich wiązań i rozwiązań i takich okowów, z których moja córka nie dałaby rady się oswobodzić.
Houdini mógłby jej buty czyścić.
Językiem.

A jednak w końcu los się nad nami ulitował.
Gdy już bliska byłam podjęcia decyzji, by dziecię nasze obwiązywać bandażami i wiązać szpagatem do pieczeni, znalazłam na internetowych bezdrożach stronę na temat pewnego [Baczność! Achtung! Lokowanie produktu!] wynalazku.
Czytając optymistyczne teksty i oglądając zdjęcia spokojnych (!) dzieci zaczęłam się ślinić, a duszy mojej wróciła nadzieja, że może jednak opieka społeczna nie stanie nam w progu, a wieczorne usypianie przestanie przypominać wyrafinowane tortury (pod względem wokalnym także).

Wyszukałam zatem.
Zamówiłam.
Gryząc paluchy ze zniecierpliwienia wyczekałam.
Odebrałam.
Trzęsącymi się łapami pakunek rozdarłam.
Uprałam.
Dziecinę zestroiłam.
Chwilę (chwilę, nie dwie i pół godziny do opadnięcia rąk z furkotem po same kostki) następczynię tronu pokołysałam i…

Ludzie!

Jak położyliśmy Duńkę o 21 lulu, tak zerwaliśmy się rozgorączkowani o szóstej ( o SZÓSTEJ!) dnia następnego, rzuciliśmy się do łóżeczka niepewni czy nam się dziecko wyprowadziło z chałupy, czy co, bo cisza aż dzwoni, dzieć nie wyje, bębenki uszne nie pękają… i oczom naszym ukazało się wielce zadowolone z życia niemowlę gotowe na poranne ablucje oraz załadunek żywności.

O, bogowie… Jaki piękny świat się nagle zrobił!

Pomijając nieliczne incydenty, gdy dziecina sama z siebie wybudzała się w okolicy trzeciej w nocy celem pobrania pożywienia, z ręką na sercu mogę przyznać – od tamtej pory przesypiamy noce.
Wszyscy.
Cała trójca przenajświętsza.

Woombie wraz z metodami dr. Karpa darzymy zatem uczuciem gorącym oraz dozgonnym i uznajemy za nasz patent#1.


_____________________________________________________________________

Żeby dziecinie nie poprzestawiał się dzień z nocą, nie praktykujemy pakowania Duni w woombie w ciągu dnia.
Jak zatem przekonaliśmy miłośniczkę aktywnego spędzania upiornie długich godzin do tego, że odrobina snu jeszcze nikomu nie zaszkodziła?
Ten patent – #2 – przytaszczył sam ojciec rodzony z pracy, na podstawie męskiej wymiany poglądów pozostałych, bardziej doświadczonych osobników dzieciatych.
Voila.



Kawał tetry na ślipia zaiste działa cuda.
Dziecina kima, Matka ma dzięki temu szansę zluzować własny pęcherz moczowy, łyknąć kanapeczkę bądź też otworzyć książkę, a nawet przeczytać kilka stron (!).

 
_____________________________________________________________________


Mam nieco ponaddwumiesięczne niemowlę.
I śpię nocami.

Można zazdraszczać i rzucać pomidorami.

Dobranoc:)