piątek, 16 lutego 2018

1326

Dokładnie tysiąc trzysta dwadzieścia sześć dni bezustannie pełniłam matczyny dyżur. 
Do dzisiejszego popołudnia nie spędziłam bez Duni ani jednego dnia. 
Ani jednej nocy. 
Dziś jednak kostium matki na dwie doby odłożyłam do szafy, klucz do niej na dwie doby odwiesiłam na kołek.

Gdy zamknęłam za nimi drzwi, uderzyła mnie cisza dzwoniąca w czterech ścianach.
W gardle urosła mi klucha, oko się lekko spociło.
A potem uprzątnęłam klocki, którymi w swej łaskawości ma córka uprzejmie zezwoliła mi się pobawić podczas jej nieobecności, zjadłam jak człowiek [czyt. bez małoletniego sępa wiszącego nad mym talerzem], zmyłam pół tony garów po uskutecznianiu produkcji serduszkowych placków i… złapałam się na planowaniu serii porządkowo-sprzątaniowych działań domowych [wiecie, te okna do wypucowania, te podłogi do wyfroterowania, kocie kłaki do wymiecenia..]

To był ten moment, by mentalnie się spoliczkować.

Ech, matka na dwudniowych wakacjach…





Całe szczęście, że na pociechę matce latorośl pozostawiła wypindrzonego Romana.