Dokładnie tysiąc trzysta dwadzieścia sześć dni bezustannie pełniłam matczyny dyżur.
Do dzisiejszego popołudnia nie spędziłam bez Duni
ani jednego dnia.
Ani jednej nocy.
Dziś jednak kostium matki na dwie doby odłożyłam do
szafy, klucz do niej na dwie doby odwiesiłam na kołek.
Gdy zamknęłam za nimi drzwi, uderzyła mnie cisza dzwoniąca w
czterech ścianach.
W gardle urosła mi klucha, oko się lekko spociło.
A potem uprzątnęłam klocki, którymi w swej łaskawości ma
córka uprzejmie zezwoliła mi się pobawić podczas
jej nieobecności, zjadłam jak człowiek [czyt. bez małoletniego sępa wiszącego
nad mym talerzem], zmyłam pół tony garów po uskutecznianiu produkcji
serduszkowych placków i… złapałam się na planowaniu serii
porządkowo-sprzątaniowych działań domowych [wiecie, te okna do wypucowania, te
podłogi do wyfroterowania, kocie kłaki do wymiecenia..]
To był ten moment, by mentalnie się spoliczkować.
Ech, matka na dwudniowych wakacjach…
Całe szczęście, że na pociechę matce latorośl pozostawiła
wypindrzonego Romana.