czwartek, 1 listopada 2018

Migawki pomiędzy

Trochę ciepła rodem z lata, potem nieco chłodu zapożyczonego ze wstępu do długiej, wyczerpującej zimy.
Swoiste preludium do zimowego spektaklu z naprzemiennością szaroburej zgnilizny z jasnośnieżną bielą na niegdyś obutych w zieleń gałęziach.



[pstryk]

Summer's gone - jednoznacznie oznajmia Jimmy Kerr.

Pachnie mi to palonymi liśćmi, wilgotną od deszczu ziemią, suchą trawą, namokłym drewnem, zapowiedzią obłędnego aromatu pomarańczy z rozgrzanymi goździkami, suszonym w trzewiach kaloryfera parasolem, zapachem świeżo upranego grubego swetra...



[pstryk]

Włóczymy się po lesie uprawiając maniakalne wręcz zbieractwo.

- Musiu, a to się przyda..? - zapytowuje mnie Płowa pokazując a to szyszkę, a to liść bądź kamyk...

A jakże.

Rozgrzewamy wosk, rozgrzewamy klej, wymaczamy liście, wylepiamy home-made ozdóbki, cuda i insze wianki.



W tzw. międzyczasie na trasie przedszkole-dom regularnie i zgodnie z właściwym  o'clockiem prowadzam na autobusowy przystanek Dunię.

Dunię wraz z Luną. 
Psem absolutnie ukochanym.
Wypieszczonym.
Jedynym dostępującym zaszczytu sypiania wraz z jasnowłosą właścicielką w tym samym barłogu.

[kto by pomyślał, że raz zakupiony w lokalnym lumpeksie zwierz z ewidentnie przetrąconym karkiem i wywalonym na zewnątrz jęzorem okaże się bezgranicznie wielbionym futrzakiem…]

- Musiu, sprawdziłam, autobus będzie o szesnastej. - oznajmia mi córka, w nosie mając fakt, iż jest wpół do drugiej po południu raptem.




Ta sama córka nierzadko już o dziesiątej rano powiadamia mnie, iż wstała dziś o siedemnastej.

We’d wish… - zwykliśmy wówczas mawiać wraz z O.

Nie wiem, doprawdy, skąd w niej to upodobanie do późnych godzin popołudniowych.



[pstryk]

Zaczyna czytać.
Składa sama sylaby.

Pu, pa…, musiu, wiesz, że ja dzisiaj przeczytałam słowo ‘pupa’?! - chwali mi się po zajęciach.

Faktycznie. 
A obok marketu z biało-oranżowym logo mogłabym spokojnie przejeżdżać z zamkniętymi oczyma.

O-bi, musiu! - wykrzykuje z tylnego siedzenia bystra blondyna. - Jedziemy po roślinki? - dopytuje ze znawstwem małoletniej potomkini botanicznej maniaczki.

.................................................................................................................

Zaczęła sama pisywać swoje książki.

O, matko.

Lektury miewam... hmm... absorbujące.
...................................................................................................................

Tymczasem godzinami wysiaduję klnąc nad zabytkowym Singerem, w uszy sączy mi się muzyka, a ja szyję pościele, poszwy, pledy...

Zabezpieczam się ciepłowniczo na długi, zimny czas...?

Samotny i trudny.

wtorek, 19 czerwca 2018

Kipi kasza, kipi groch,

ukończony czwarty(!) rok.

- A ile ty masz lat? – dopytuje pani sąsiadka co jakiś czas wożąca się z nami windą na poziom parę pięter nad nami.
- Oj, z dziesięć… - odpowiada Dunia zadziwiając mnie swoją matematyczną fantazją.
- Ejże, coś mi się nie wydaje – rzecze na to nie dowierzając pani sąsiadka [i słusznie].
- Dziesięć, dziesięć. – brnie dzielnie moja mała blondie.
Kiwając energicznie łepetyną stara się dodać sobie pięć deka wiarygodności.

- Za lat paręnaście zacznie sobie odejmować. – Mruga do mnie okiem rozbawiona sąsiadka, gdy rozbrzmiewa wreszcie nasze ‘do widzenia! Duniu, pożegnaj się z panią”.

Póki co jednak, Mała – choć wcale nie taka mała, bo to w końcu metr dziesięć, a nawet ciut więcej – ochoczo sobie dodaje.

Mimo wszystko matczyny licznik bije i sumiennie odlicza.

Cztery.
…?!
CZTERY????????????????!!!!!!!

Powielę banały, jakie można usłyszeć z ust niejednego rodzica: Nie wierzę.
Nie wiem, kiedy te cztery przemknęły. Gdzie dokładnie wsiąkły. Gdzie się rozpuściły.
Nie no,  niby dobrze wiem, ale jednak, jak to?! Gdzie?! Kiedy?? Czemu tak szybko???!

Kolejny rok składam niniejszym w kosteczkę, doprasowuję dłonią i układam w malowanej skrzyni.
Dokładam do trzech poprzednich.
Zdmuchuję wyimaginowany pyłek.
Wygładzam zmarszczki pamięci.

Moja córka...
Przymiotniki lgną do niej jak trzmiele do naszych wspólnie posadzonych kwiatów.
Trudna.
Bystra.
Wymagająca.
Chimeryczna.
Nostalgiczna.



Jedyna.

Jedna jedyna na zylion.


Moja. Czteroletnia. Córka.

To brzmi dumnie.


niedziela, 27 maja 2018

Omnia tempore arte

- ...a dalej są oczy, uszy i nos. Jak serducho. [no faktycznie] - opisuje swe (arcy)dzieło małoletnia Autorka.
- A to tutaj? To mocno czerwone? - dociekam.
- To? To jest serce. - odpowiada mi artystka.

............................................................................................


- Ty, a widziałeś, że jestem anatomicznym dziwadłem? Serce mam NAD biustem! - zauważam.
[jako że moje dziecko nie omieszkało umieścić i tego anatomicznego szczegółu na swym dnio-matczynym arcydziele]. - No, chyba że to nie biust a jakaś - bo ja wiem? - apaszka..?...- dywaguję.
- Nie, nie - odpowiada ojciec artystki - dobrze widzisz, dziecko mnie informowało w trakcie odbębniania procesu twórczego, że najpierw odrysowuje ci biust, a dopiero potem leci reszta.

Co za szczęście, że Dunia nie widziała jeszcze "Lekcji anatomii doktora Tulpa"...

Nie daj bóg zechciałaby sporządzić autorską kopię tegoż.


.............................................................................................

- No dobra, a co ja tu w ogóle robię? - dopytuję niezmordowanie.
- Tańczysz. Mama tańczy. - odpowiada mi córka.

- Acha...- kiwam głową boleśnie świadoma swych tanecznych talentów.

[bowiem kij od mopa wygrałby ze mną na wyprzódki i męczy mnie myśl, iż oto wydałam na świat dziecko, które niespełna czteroletnim talentem zdolne jest oddać czerwoną kredką mą taneczną niezborność]

Do tego przeokrutnie usiłuję nie skupiać się na tych trzech (TRZECH!) lichych włosach wyrastających mi z czaszki.







wtorek, 3 kwietnia 2018

Dr Jekyll & Miss Hyde

- Oj, mamuśu, mamuśu… [cmok w policzek, chwilę potem ciach, pierdzioszek w szyję], mój ty nochalku mały, ojej!, ale masz zimne łapki… -szczebiocze Dunia, hojnie rozdając swoją dziecięcą, zmałpowaną od dorosłych czułość, którą spokojnie moglibyśmy w kostkach po 250 g sprzedawać.

- Potszebuje się p(rz)ytulić – oznajmia innym razem z buzią wygiętą w podkówkę, po czym silnie przywiera mi do żeber. – Juuuż. – stwierdza i ulega odklejeniu od mego ciała.

Zgrzana jej ciepłem, nadtopiona jej emocjonalnością niechętnie wypuszczam swoją (niemal już) czterolatkę z objęć.

- Boli cie? Gdzie cie boli? – docieka razu pewnego, gdy uchlastawszy się świeżo naostrzonym nożem wyrysowuję sobie na kciuku krwawą krechę. – Zaczekaj, zaraz przyniosę ci plastejek.

I leci do swego kufra z pierdyliardem dziecięcych przydasiów, po czym ze zmarszczonym czołem, uważnie przytwierdza mi (najczęściej kompletnie wyimaginowany) plastejek we właściwym miejscu.
Krwawa krecha w trymiga goi się sama od rozrzewnienia, które w tym momencie rzuca mi się na rozmiękłe serce.

Na pocukrowe womity, na pomiodną zgagę, na rozrzewnienie zwojeń mózgowych tudzież rozmiękczenie mięśnia sercowego najlepsze antidotum stanowi psychiczny przechył w drugi biegun.

Oto Miss Hyde w pełnej krasie.
Jak ta lala.
Oto, proszsz państwa, oto, droga publiczności, prawdziwa odsłona rodzicielstwa.

Oto bowiem, dziecięca wersja klinicznej cyklofrenii,
czyli granat z impetem rzucony w rozgorzałe ognisko.

Odbezpieczonym granatem może być cokolwiek.
COKOLWIEK, droga Publiczności.
A bo nie ta pasta do zębów, nie ten dżem do kanapki, a bo „szeeew!!!!” w naciąganej właśnie na odnóże nogawce rajstop, bądź też niemożność przypięcia klamerkami ukochanego koca do rozwartego celem wysuszenia mokrego parasola [autentyk, psia mać]; a bo „swędzi mnie noga”, tymczasem (durna) matka zapomniała balsamu, następnie (uparta) matka uporczywie odmawia spełnienia żądania natarcia swędzących obszarów smalcem i łojem;  a bo za późno zareagowałam, za mało mam rąk, za wolno się woda gotuje, za  szybko umyka kot…

Odbezpieczony granat jest wszędzie.
Tkwi w lodówce, łazience, łóżku, na kanapie, w samochodowym foteliku, rękawie kurtki, czapce naciąganej na uszy, gabinecie lekarskim nawiedzanego przez nas znachora, szafce z ciuchami, pudełku z kredkami, na talerzu z obiadem… [ale ja nie chciałam cukinii!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!],
na klatce schodowej (te windy, do licha, naprawdę jeżdżą zbyt wolno), w urzędzie [ja juz sce iść!!!!!!], podczas kąpieli [za zimno!/za gorąco!], przy podwieczorku [ale ja ściałam dżem agrestowy a nie truskawkowy!]
No masz ci los...

Śmiem twierdzić, iż własne mieszkanie mogłabym śmiało obwołać wojskowym poligonem.
Jeno hełmu i czołgu mi brak.
Tak oficjalnie.
Bo na mentalnym stanie zbrojeniowym to u nas i moździerze, i armaty, i kałasze, i bomby wodorowe... Do wyboru, do koloru.

A potem,
potem, gdy stoję dysząc ciężko nad blatem kuchennym (wierzcie mi, piżgnięcie ostro drzwiczkami od szafki i te wszystkie k@%$#^y rzucane pod nosem ostro drenują z sił witalnych), słyszę z pokoju:

- Mamaaa…, maaaamaaaa
- Co jest? – rzucam krótko wciąż nabuzowana cyklofreniczną adrenaliną, tudzież kortyzolem pod nieboskłon.
- ...bo ja bym cie ściała przep(r)osić. – oznajmia mi czerwonokulfoniasta ma córka.

Wówczas witki mi miękną.
I opadają z furkotem.

Do kolan.

środa, 21 marca 2018

Heart of Gold

- Tata ma złote serce, mamo - wyrzekła nagle Dunia siedząc pośród zabawek.




Siedziałam z tym złotosercym bohaterem właśnie przy stole, mało nie udławiwszy się obiadem.

- Taaak..? - O. nie udało się ukryć lekkiego zaskoczenia.
- Tak - pokiwała głową córka. - Masz złote serce, bo jesteś ładnym chłopcem i opowiadasz mi bajki.

- Mamie opowiadam jeszcze lepsze bajki - odparował  O. na te małoletnie wyznania.


Nie zaprzeczyłam.



piątek, 16 lutego 2018

1326

Dokładnie tysiąc trzysta dwadzieścia sześć dni bezustannie pełniłam matczyny dyżur. 
Do dzisiejszego popołudnia nie spędziłam bez Duni ani jednego dnia. 
Ani jednej nocy. 
Dziś jednak kostium matki na dwie doby odłożyłam do szafy, klucz do niej na dwie doby odwiesiłam na kołek.

Gdy zamknęłam za nimi drzwi, uderzyła mnie cisza dzwoniąca w czterech ścianach.
W gardle urosła mi klucha, oko się lekko spociło.
A potem uprzątnęłam klocki, którymi w swej łaskawości ma córka uprzejmie zezwoliła mi się pobawić podczas jej nieobecności, zjadłam jak człowiek [czyt. bez małoletniego sępa wiszącego nad mym talerzem], zmyłam pół tony garów po uskutecznianiu produkcji serduszkowych placków i… złapałam się na planowaniu serii porządkowo-sprzątaniowych działań domowych [wiecie, te okna do wypucowania, te podłogi do wyfroterowania, kocie kłaki do wymiecenia..]

To był ten moment, by mentalnie się spoliczkować.

Ech, matka na dwudniowych wakacjach…





Całe szczęście, że na pociechę matce latorośl pozostawiła wypindrzonego Romana.