wtorek, 3 kwietnia 2018

Dr Jekyll & Miss Hyde

- Oj, mamuśu, mamuśu… [cmok w policzek, chwilę potem ciach, pierdzioszek w szyję], mój ty nochalku mały, ojej!, ale masz zimne łapki… -szczebiocze Dunia, hojnie rozdając swoją dziecięcą, zmałpowaną od dorosłych czułość, którą spokojnie moglibyśmy w kostkach po 250 g sprzedawać.

- Potszebuje się p(rz)ytulić – oznajmia innym razem z buzią wygiętą w podkówkę, po czym silnie przywiera mi do żeber. – Juuuż. – stwierdza i ulega odklejeniu od mego ciała.

Zgrzana jej ciepłem, nadtopiona jej emocjonalnością niechętnie wypuszczam swoją (niemal już) czterolatkę z objęć.

- Boli cie? Gdzie cie boli? – docieka razu pewnego, gdy uchlastawszy się świeżo naostrzonym nożem wyrysowuję sobie na kciuku krwawą krechę. – Zaczekaj, zaraz przyniosę ci plastejek.

I leci do swego kufra z pierdyliardem dziecięcych przydasiów, po czym ze zmarszczonym czołem, uważnie przytwierdza mi (najczęściej kompletnie wyimaginowany) plastejek we właściwym miejscu.
Krwawa krecha w trymiga goi się sama od rozrzewnienia, które w tym momencie rzuca mi się na rozmiękłe serce.

Na pocukrowe womity, na pomiodną zgagę, na rozrzewnienie zwojeń mózgowych tudzież rozmiękczenie mięśnia sercowego najlepsze antidotum stanowi psychiczny przechył w drugi biegun.

Oto Miss Hyde w pełnej krasie.
Jak ta lala.
Oto, proszsz państwa, oto, droga publiczności, prawdziwa odsłona rodzicielstwa.

Oto bowiem, dziecięca wersja klinicznej cyklofrenii,
czyli granat z impetem rzucony w rozgorzałe ognisko.

Odbezpieczonym granatem może być cokolwiek.
COKOLWIEK, droga Publiczności.
A bo nie ta pasta do zębów, nie ten dżem do kanapki, a bo „szeeew!!!!” w naciąganej właśnie na odnóże nogawce rajstop, bądź też niemożność przypięcia klamerkami ukochanego koca do rozwartego celem wysuszenia mokrego parasola [autentyk, psia mać]; a bo „swędzi mnie noga”, tymczasem (durna) matka zapomniała balsamu, następnie (uparta) matka uporczywie odmawia spełnienia żądania natarcia swędzących obszarów smalcem i łojem;  a bo za późno zareagowałam, za mało mam rąk, za wolno się woda gotuje, za  szybko umyka kot…

Odbezpieczony granat jest wszędzie.
Tkwi w lodówce, łazience, łóżku, na kanapie, w samochodowym foteliku, rękawie kurtki, czapce naciąganej na uszy, gabinecie lekarskim nawiedzanego przez nas znachora, szafce z ciuchami, pudełku z kredkami, na talerzu z obiadem… [ale ja nie chciałam cukinii!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!],
na klatce schodowej (te windy, do licha, naprawdę jeżdżą zbyt wolno), w urzędzie [ja juz sce iść!!!!!!], podczas kąpieli [za zimno!/za gorąco!], przy podwieczorku [ale ja ściałam dżem agrestowy a nie truskawkowy!]
No masz ci los...

Śmiem twierdzić, iż własne mieszkanie mogłabym śmiało obwołać wojskowym poligonem.
Jeno hełmu i czołgu mi brak.
Tak oficjalnie.
Bo na mentalnym stanie zbrojeniowym to u nas i moździerze, i armaty, i kałasze, i bomby wodorowe... Do wyboru, do koloru.

A potem,
potem, gdy stoję dysząc ciężko nad blatem kuchennym (wierzcie mi, piżgnięcie ostro drzwiczkami od szafki i te wszystkie k@%$#^y rzucane pod nosem ostro drenują z sił witalnych), słyszę z pokoju:

- Mamaaa…, maaaamaaaa
- Co jest? – rzucam krótko wciąż nabuzowana cyklofreniczną adrenaliną, tudzież kortyzolem pod nieboskłon.
- ...bo ja bym cie ściała przep(r)osić. – oznajmia mi czerwonokulfoniasta ma córka.

Wówczas witki mi miękną.
I opadają z furkotem.

Do kolan.