środa, 30 lipca 2014

Uff… jak gorąco…


Prawie jak w Kalifornii…
Death Valley ze swoją rekordową zanotowaną niegdyś temperaturą rzędu niemal 57 stopni to pikulinek przy tym, co musimy znosić tego lata w tym dziwnym kraju nad Wisłą…

Wysmażamy się niczym frytki w oleju.
Sapiemy, dyszymy, snujemy marzenia o morskich bryzach, służbie wachlującej nas palmowymi liśćmi i zraszającej nas wodą z konewek.
Oddychamy łapczywie w poszukiwaniu resztek tlenu.
Nie wiem, nie wiem… chyba jeno azot się ostał…

Dunia, odziedziczywszy awersję do tropików po rodzicach, upałów nie lubi, o czym donosi głośno to skwiercząc niczym flądra na patelni w nadmorskiej jadłodajni, to hodując sobie dorodne potówki.

[czy znane jest jakiejś dobrej duszy jakieś sprawdzone antidotum na tę przypadłość..?]

Poza tym wysmażana na złoto dziecina rośnie wzdłuż i wszerz i wodzi oczętami za każdym, kto jej się napatoczy w pole widzenia.

Ponadto:
- bezustannie sika pod koniec przewijania gdy człowiek ma ją właśnie zabandażować w świeżą pieluchę i odzież nieskażoną dziecięcą uryną;

- notorycznie kima podczas pobierania pożywienia (nie ma zmiłuj, na czas karmienia najlepiej zarezerwować sobie luźne dwie godzinki, do tego jakąś godziwą lekturę - ot, taka encyklopedia w 12 tomach świetnie się nada…);

- wykazuje łaskawe zainteresowanie indyjskimi dyndałkami z muszelkami, gdy golusieńka spoczywa na przewijaku a owe brzdękające cudeńka kołyszą się  jej tuż nad głową wydając fascynujące dźwięki;

- rozwija się wokalnie krzycząc, wyjąc, drąc paszczę, skrzypiąc niczym stara szafa, jęcząc, jojcząc, marudząc itp. i bynajmniej nie jest to wyliczanka na zasadzie "niepotrzebne skreślić" gdyż wokalizy te uskuteczniane są we wszystkich wymienionych wersjach…;

- hoduje sobie blond wicher na czubku łepetyny tracąc powoli swoje początkowe ciemne kudełki (ojciec dziecka jest wybitnie niepocieszony, że dziecina nie chce na razie kolorystycznie podobną być  do swej matki);

[swoją drogą to dość dziwne, jako że ów ojciec wielokrotnie już wygłaszał głośno herezje, jakoby był on ładniejszy od matki, co matka niezmiennie kwituje lekceważącym prychnięciem oraz wymownym pukaniem się w czoło]

- ładnieje z dnia na dzień pretendując w oczach matki do miana "Niemowlę tysiąclecia" i matka ma gdzieś, iż ktoś mógłby jej zarzucić, że stwierdzenie to być może kompletnie pozbawione jest obiektywizmu;)

…………………………………………………………………………………………………………………………………….

Relacja „mały człowiek i futrzak” osiągnęła wyższy poziom.


Skracają dystans.
Powoli, acz konsekwentnie.

…………………………………………………………………………………………………………………………………..





Boli ją głowa?
Czy może właśnie się dowiedziała, że ochłodzenia nie przewidują...?

poniedziałek, 21 lipca 2014

Nas troje i nastroje


„W sprzeczności siła.
Mieć głowę w chmurach, żeby marzyć,
pobyć ze sobą, stąpać mocno i… zgrabnie po ziemi.”

(Kot Przybora)



Stąpam zatem. Czasem ciężko stawiam kroki.
Chwilami grzęznę w mule.
Mule zmęczenia, bezsilności, czasem frustracji gdy Dunia krzyczy, wypręża się i błyskawicznie czerwienieje niczym mały raczek dając wyraz nieposkromionej wściekłości.  
Gdy rozpaczliwie macha rączkami i produkuje łzy jak grochy. Ocieram je wtedy z jej policzków i sama czuję pieczenie pod powiekami. 
Bo moje dziecko płacze.
Bo nie wiem dlaczego.
Bo nie umiem temu zaradzić.

Ale, dla równowagi, są też chwile gdy unoszę się w chmurach.
Gdy patrzę na swoje śpiące dziecko, posapujące z zadowolenia, bezwiednie uśmiechające się przez sen, z małym językiem wystawionym rozkosznie między ustami, z blond wicherkiem uparcie odstającym na czubku ciepłej niemowlęcej łepetynki.

Rzeczywistość z maleńkim dzieckiem jest bezustannym testem cierpliwości, wytrzymałości, hartu ducha oraz weryfikacją tysięcy teorii, hipotez zasłyszanych i wyczytanych, mądrości mniej lub bardziej adekwatnych do tego jednego jedynego dziecka, jakim jest dla mnie moja Córka.

- Laktację ma pani wzorową. Wzo-ro-wą. Nic, tylko karmić. Jest świetnie. Musi się pani tylko odstresować, proszę się tak nie przejmować. W szpitalu za wiele dobrego w tym temacie dla pani i dziecka nie zrobiono, ale obecnie nie widzę tutaj problemu. Proszę przystawiać. (położna #1 podczas pierwszej wizyty)

- Hmm… No faktycznie, coś nie bardzo… Mała nic nie przybrała, gorzej – zjechała z wagi. Trzeba będzie dokarmiać. Nic nie rozumiem… Z laktacją jest wszystko w porządku, pani dziecko jest po prostu leniwe. Może powinna pani się udać do jakiejś poradni laktacyjnej. (ta sama położna podczas drugiej wizyty)
[dla dodania smaczku – cytowana położna była certyfikowaną doradczynią laktacyjną…]

- Rzeczywiście, ma pani za mało pokarmu. To się zdarza. Nie, no proszę nie płakać… Z tą laktacją to naprawdę bywa różnie, najgorzej jak się kobiecie wydaje, że zawsze będzie tak książkowo. Trudno, karmimy modyfikowanym, a do tego może pani starać się jeszcze córkę przystawiać. Może coś tam sobie zdoła od pani upić. (położna#2)

- Absolutnie proszę nie jeść bananów i razowego pieczywa. Tylko pszenne, tylko!  (lekarz #1)

- Banany? Ależ bardzo proszę. Są nawet wskazane. Pszenne pieczywo? Hmm… no szczerze mówiąc, skoro przystawia pani dziecko do piersi, pszenne pieczywo w pani diecie może u dziecka sprzyjać zaparciom. (lekarz#2)

Czasem można naprawdę oszaleć.
Teoria A wyklucza teorię B, a potem trafi się jeszcze ktoś inny, kto będzie się upierał przy teorii C.
I każdy ma rację.
Bo moja racja jest najmojsza.


Poporodowa rzeczywistość jest trudna.

Przez dwa i pół tygodnia od powrotu ze szpitala snułam się szara, psychicznie zmaltretowana, raz wybuchając płaczem znienacka, innym razem gromadząc łzy godzinami, by potem płakać w zwinięty ręcznik w łazience, by wytłumiał mój szloch.
O. chodził za mną i bacznie obserwował.

- Jesteś najlepszą mamą na świecie. Świetnie ci idzie.- mówił gdy płakałam kolejny raz w danym dniu czując się najmniej odpowiednią osobą do opieki nad małym człowiekiem.

Zrozumienie swojego dziecka, nauczenie się rozpoznawania jego potrzeb, nabycie tej nowej, matczynej tożsamości wymagają czasu.
Ba! Zrozumienie własnych uczuć także.
„Jestem mamą” – wciąż trudno mi tak o samej sobie mówić i myśleć. Jeszcze tego nie czuję, wciąż jeszcze trochę jest tak, jakbym wypowiadała te słowa w obcym mi języku.
Totalna abstrakcja.

- Kiedy wreszcie poczuję się dobrze w tej roli..? – pytałam.
I nie rozumiałam, jak to możliwie, że są takie kobiety, które tuż po porodzie potrafią wyznać: „Czuję jakby to dziecko było z nami od zawsze”.
Bo ja tak nie czułam.

A przy tym, mimo że nie nabyłam wciąż jeszcze tej nowej, matczynej tożsamości, gdy któregoś dnia siedziałam przy dziecięcym łóżeczku i wdychałam maślany zapach swojej małej Córeczki, zalało mnie uczucie, którego jeszcze niedawno obawiałam się, że nie doświadczę.

- Kocham cię...- pomyślałam.
Lub raczej - uświadomiłam to sobie z wielką wyrazistością.

I aż mnie serce zabolało.
Bo to uczucie takie, że dech zapiera, że aż boli...



Dunia wkroczyła w nasz dwuosobowy świat szturmem. Dopełniła go. Wzbogaciła.
Jest seriously cute;)

Jednak równanie 2+1 nie jest równaniem prostym.
Codziennie uczę się go na nowo.





środa, 9 lipca 2014

Gdzie sypia się najlepiej?

Jak to, gdzie?
Na ojcu rodzonym, rozprasowując mu wszystkie zagniotki na koszulce i testując wytrzymałość ojcowskiego kręgosłupa (dotychczasowy rekord - dwie i pół godziny, efekt - dzieć wyspany jak ta lala, ojciec połamany jak cierpiący na zaawansowany reumatyzm emeryt).



W pionie też da się przyciąć komara.
Najlepiej tuż po nabąblowaniu się jakimś dobrym żarciem, dzięki czemu puszcza się imponujące bańki z mleka i chucha ojcu w szyję.




Można też spoczywać bezpośrednio na ojcowskiej klacie, małymi łapami z paluszkami wyposażonymi w ostre jak kocie pazurki paznokcie depilując mu od czasu do czasu dywan na owej klacie, od czego ojca chwilami aż zatyka (bynajmniej nie ze wzruszenia...) i świeczki stają mu w oczach (ponownie, nie ze wzruszenia).

[Zdjęcie ocenzurowano ze względu na drastyczny obraz Ojca Cierpiącego Od Manualnej Depilacji Przymusowej.]



Można też ucinać sobie drzemki na rodzicielskiej kanapie, eksmitując z niej własnych starych, a także kota, który do niedawna jeszcze pędził swoje dolce vita zostawiając na niej liczne kłaki i wygrzewając gnaty całymi godzinami.



Kima się też pierwszorzędnie na matczynych kolanach, najlepiej gdy matka siedzi w jakiejś wyjątkowo niewygodnej pozie ręce mając powykręcane i w efekcie solidnie zdrętwiałe, ale "...nie, nie, nie, nie ruszę się, bo jeszcze się mały wyjec przebudzi i z kwadransa pełnego jakże pięknej ciszy zrobią się trzy godziny z Hymnem Wyjącej Syreny..."

[zdrętwiałe kończyny niech tłumaczą brak dokumentacji zdjęciowej..]

Śpi się wreszcie również wyśmienicie w bujaczku [za cenną podpowiedź w kwestii przydatności zakupu podobnego wynalazku z całego serca podziękowania dla Juti:)))].

Stanowi się przy tym widok tak atrakcyjny, że nawet czworonożny członek rodziny nie odmówił sobie przyjemności podziwiania.
Z daleka jednakże, zachowując względnie bezpieczną odległość;-)





I tylko coś własne łóżeczko zdaje się parzyć w noworodkowy tyłek...

czwartek, 3 lipca 2014

Retrospekcje




12 czerwca, czwartkowe popołudnie, wizyta u lekarza

-…no, nie wygląda na to, żeby dziecko wybierało się już na ten świat… jeszcze chwilę sobie tak pani pochodzi
- Jak to? Rozwarcie nic a nic się nie powiększyło? A niech to…
- No niestety. W sobotę lub niedzielę proszę sobie podjechać do szpitalnej izby przyjęć na kontrolne KTG. W razie czego jestem do dyspozycji pod telefonem.


15 czerwca, niedziela przed południem, położnicza izba przyjęć

- (do mnie) Proszę zaczekać, wezwę tylko lekarza do opisania tego badania. (w słuchawkę telefonu) Czy mógłby zejść któryś z lekarzy? Pacjentka czeka po wykonanym KTG.

(dziesięć minut później…)
- Wie pani co, zapisały się dwie deceleracje.
- ???
- To oznacza spadek tętna pani dziecka. Być może nie jest to nic niepokojącego, ale jednak trzeba by to mieć pod kontrolą. Bywa, że takie spadki tętna są jak najbardziej normalne, ale bywa też, że mogą być niebezpieczne. Proszę przyjechać dziś raz jeszcze na badanie KTG, tak za kilka godzin.

(pod wieczór, ponownie izba przyjęć…)
- No, tym razem wszystko w porządku, żadnych spadków, ruchy odczuwalne, zapis reaktywny… Ale wie pani, tego trzeba pilnować, tym bardziej, że już jutro wejdzie pani w 40. tydzień ciąży. Proszę jutro znowu pojawić się tutaj na badanie KTG.

­­­­­­­­­­­­­­­­­­­

16 czerwca, poniedziałek, późne popołudnie


-Niestety w dzisiejszym zapisie znów pojawiły się deceleracje. Nie są duże, nie są też liczne, ale jednak… Ujmę to następująco: albo zgodzi się pani na przyjęcie na oddział w trybie natychmiastowym w celu wykonania OCT albo podpisuje nam pani oświadczenie, że nie wyraża na to zgody i bierze na siebie pełną w związku z tym odpowiedzialność...

(dodając po chwili)
- ...nie ukrywam jednak, że może to okazać się dla pani dziecka bardzo niebezpieczne…

(pięć minut później)
- Miśku, jesteś w domu? Bierz torbę szpitalną dla mnie, tę dla Kijanki zostaw, najwyżej dowieziesz ją potem. Ja będę zaraz przyjmowana na oddział. Znów były deceleracje… (szloch i bezskuteczne wycieranie nosa rękoma) i… i… będą mi robić test stresowy, żeby zobaczyć, czy w tej chwili nie ma realnego zagrożenia dla dziecka. Być może trzeba będzie kończyć ciążę przed terminem. Jak tylko przyjedziesz, daj lekarzom wyniki moich badań i szukaj mnie na porodówce. Bądź jak najszybciej!
______________________________________________________________________

(po dwóch godzinach)
 - A zatem wynik testu jest negatywny. Odłączamy oksytocynę, ale nie możemy puścić pani do domu. Po kroplówce z tym hormonem akcja porodowa może rozpocząć się samoistnie w każdej chwili. Zostanie pani przyjęta na oddział patologii ciąży. Zostaje pani w szpitalu do rozwiązania. Proszę się teraz przebrać w swoje ubranie i pójść z położną, która powie pani, co dalej.



18 czerwca, środa, obchód


- Stwierdziliśmy nieprawidłowości w ostatnich badaniach moczu. Biorąc pod uwagę dotychczasowe obciążenia, aktualne wyniki badań i deceleracje, które do tej pory pojawiały się w zapisach KTG proponujemy pani rozpoczęcie indukcji porodu. Zaczęlibyśmy od zaaplikowania prepidilu. To taki żel mający na celu wywołanie rozwarcia szyjki macicy. Następnie weźmiemy panią na salę porodową i podłączymy oksytocynę. Zgadza się pani? W takim razie proszę teraz co najmniej przez dwie godziny nie ruszać się z łóżka, zaraz przyjdzie położna i podłączy panią do KTG. Będzie pani cały czas monitorowana.
_____________________________________________________________________

(trzy godziny później, telefon do O.)
 - … zaaplikowali mi więc ten żel, ale rozwarcie na postąpiło ani o milimetr… Niech to szlag… Na porodówkę jednak mnie dziś nie wezmą – mają wszystkie sale zajęte rodzącymi, nie ma miejsca na położenie mnie tam w celu dalszej indukcji. Odłożą ją do jutra.


19 czerwca, czwartek, ósma rano


Duszno. Siedzimy razem z O. na korytarzu, trzęsą mi się nogi z nerwów, O. gładzi mnie uspokajająco po dłoni. Po kilkunastu minutach podchodzi położna, każe zabrać dowód osobisty, wodę mineralną i pójść za nią. Po raz drugi w tym tygodniu pojawiamy się na porodówce. Już znam to miejsce, trafiamy dokładnie do tej samej sali, co w poniedziałek, ale zdenerwowanie wcale nie jest przez to mniejsze. Wręcz przeciwnie – moje nerwy są rozedrgane. Jak dobrze, że O. prezentuje tak ogromny spokój ducha… I co chwila szepce mi do ucha „Już dziś zobaczymy naszą Kijankę!” a oczy mu się śmieją.

Najbliższe cztery godziny spędzam unieruchomiona na porodowym łóżku, podpięta pod bezustannie pracujący aparat KTG. Co kilka, czasem co kilkanaście minut, zagląda do mnie to jedna, to druga położna, rzuca okiem na zapis, poprawia kroplówkę, pyta o samopoczucie. Mimo tego dozoru to nie one lecz O. w którejś chwili wyłapuje na wypluwanym pracowicie z aparatury wydruku znienawidzone deceleracje. Urządzenie jest nastawione zbyt cicho, by siedząca kilka metrów dalej dyżurna położna usłyszała niepokojące wolniejsze pikanie, które powinno wzmóc jej czujność. Zatem to O. biegnie po położną, a ta pojawia się po trzech sekundach. Zaraz po niej lekarz. Szybkie spojrzenie na wydruk i pada błyskawiczna komenda: „Robimy OCT!”

Już dobrze wiem, co mnie czeka. 
Za chwilę kurek z wywołującym nieznośny ból  syntetycznym hormonem zostanie odkręcony jeszcze bardziej a na mojej macicy wymuszone zostaną jeszcze silniejsze skurcze. Od samej świadomości tego oraz faktu, że z moim dzieckiem znów coś jest nie w porządku płyną mi łzy bezsilności. O. z poważną miną zerka to na rysujące się góry i doliny na wykresie, to na mnie. I bezustannie gładzi mnie po dłoni, zachęcając do tego, bym jak najsilniej ściskała go za jego rękę, gdy ból jest najsilniejszy. I co jakiś czas mówi mi jak silny procentowo był skurcz, który przed chwilą trzymał mnie całą w swoich szponach.
Test, podobnie jak ten pierwszy, poniedziałkowy, jest negatywny. Niby można zatem odetchnąć spokojnie, z dzieckiem wydaje się, że nie dzieje się nic, co by mu zagrażało, ale gdy strach raz się zalęgnie w duszy, nie chce dać się z niej wyplenić.

Lekarz podejmuje decyzję o zaprzestaniu OCT . 
Wracamy do normalnej indukcji. 
Skurcze mam co trzy minuty. Mijają powoli kolejne dwie godziny. Przyrosłam do tego łóżka, stopiłam się z nim, jestem jak w transie, niesamowicie denerwuje mnie jeden z obrazków wiszących na ścianie. Gdybym tylko mogła, zwlokłabym się z łóżka, zerwała ten cholerny bohomaz i z całej siły trzasnęłabym nim o podłogę. Zamiast tego usilnie odwracam wzrok i usiłuję nie myśleć o tym, że już za chwilę przyjdzie kolejny skurcz. Nie dopuszczam też do siebie myśli, że cały ten ból mógłby zdać się na nic, że indukcja się nie powiedzie, że wrócę na oddział… Skurcze są co dwie minuty, wiję się spocona, miażdżę O. rękę i chciwie piję wodę, którą mi podaje. Usta mam spierzchnięte jakbym cały tydzień wędrowała przez Saharę.

Mija kolejna, siódma godzina indukcji, głowę wypełnia mi bezustanne pikanie aparatu KTG. Urządzenie w którejś chwili zacina się, wciąż pracuje, ale nie wypluwa już papieru, na którym powinien rysować się wykres. Położna, której O. zgłasza ten techniczny problem nie przychodzi dłuższą chwilę, bo w sali obok inna rodząca jest już niemal na finiszu i na całej porodówce robi się nieco nerwowo, personel biega korytarzem, fartuch, maska, rękawice, „Przyj! Zmień powietrze! Przyj jeszcze trochę! Puść!”. 
Gdy słyszymy ostatni krzyk kobiety rodzącej obok nas, jednocześnie słychać pierwszy krzyk jej dziecka. Wybucham płaczem, że ona ma to już za sobą. O. nachyla się nade mną, wyciera mi łzy z policzków i wtedy słyszę słabnące pikanie aparatu „To u nas?! Znów tętno spada?!! Biegnij po położną!” .
Dziesięć minut później zapada decyzja:


- Cięcie. Nie ma mowy o innej opcji. Nie jest dobrze. – słyszymy i dostaję do podpisania odpowiednie papiery.

Po chwili jestem już zacewnikowana, ciśnienie wzrasta mi do niebotycznej wartości, nogi trzęsą się tak, że dwie położne muszą pomóc mi wstać z łóżka. Kontrolnie jeszcze, choć już raczej tylko pro forma, sprawdzają mi jeszcze rozwarcie. Siedem godzin dopompowywania mnie oksytocyną – rozwarcie nie posunięte ani o pół milimetra.

Zostaję doprowadzona na salę. Pierwsza próba wkłucia, druga, trzecia… Znieczulenie udaje się podać dopiero za czwartym razem. W głowie mam istny huragan. „Zaraz zobaczę swoje dziecko..!” tłucze mi się kompletnie abstrakcyjna w tym momencie myśl, a jednocześnie po moim wnętrzu rozlewa się potężny żal, że O. przy tym być nie może i jeszcze większy strach o dziecko… Anestezjolog gładzi mnie po ręce i cicho opowiada do ucha, co będę czuła  i co się będzie działo.
 
- Na kogo czekamy? Syna? Córkę? – pyta ktoś  z maską na twarzy.
- Nie wiem- odpowiadam.
- Oho, czyli będzie niespodzianka!

I już po paru minutach, dokładnie o 16.10, wiemy, że tą niespodzianką jest Ona - maleńka dziewczynka, którą po raz pierwszy widzę w odbiciu chirurgicznej lampy.
Ułamek sekundy później słyszę jej pierwszy krzyk.
Krzyk naszej Córki.

Naszej pachnącej ciepłym maślanym ciasteczkiem Duni.
…………………………………………………………………………………………

Uczę się na nowo najprostszego słownika.

To jest miłość. To jest krew. To życie.

A to ból i cierpienie.

Nic ponad to, co powiedziano.

Ale i nic mniej.


(W. Fułek)