środa, 30 października 2013

Pacjencie, zejdź z nas, bo nam duszno


            - When is the best time to get an epidural? 
       - Right after you find out you’re pregnant.


Czy w tym kraju kiedyś znormalnieje..? Oglądałam w zeszłym tygodniu jakiś program z angielskiej porodówki. Darling, czy chcesz już może znieczulenie? Jeszcze nie? Wytrzymasz? All right, ale pamiętaj, jakby co to mów. Darling dzielnie się trzymała jeszcze jakieś dwie godzinki i potem pękła. Wkłucie organizowano błyskawicznie.
A w kraju nad Wisłą?
I czego tak krzyczy? Znieczulenie? We łbach wam się poprzewracało!

Tutaj generalnie pacjenta traktuje się zbyt często jak upierdliwego petenta. Cholernie to przykre.  
Moja pierwsza laparoskopia. Leżę po zabiegu obolała, obchód, do sali (bez pukania, bez dzień dobry czy też choćby pocałujcie nas wszyscy w odwłok) wtarabania się tłum – paru lekarzy, jeszcze więcej studentów. Ktoś (God only knows kto – w polskich szpitalach, w odróżnieniu od tego, czego można naoglądać się w zachodnich filmach, nie ma żadnego „Dzień dobry, jestem doktor XY i będę pani robił to i śmo.”) bez słowa zrywa ze mnie kołdrę, dzięki czemu prezentuję swoje wdzięki od pasa w dół stadu obcych ludzi.

- Hmm, hmm… no, ok. Jak się pani czuje? ( nie czekając na moją odpowiedź ) Dobrze? No to świetnie.

Stado robi w tył zwrot.
Będzie tego obchodu.

- Przepraszam, – wyduszam nieśmiało – chciałabym się dowiedzieć kto mnie operował i co stwierdzono podczas zabiegu.

Stado odwraca się oniemiałe z tytułu mojej bezczelności. Śmiała spytać! Śmiała zatrzymać samego ordynatora oddziału! Chce mu zabrać cenny czas! Bezczelna!

- Przyślę do pani operatora po skończonym obchodzie. Wyjaśni pani co i jak. - wycedza domniemany ordynator.

Gdybym tam leżała do dzisiaj (mija właśnie siedemnaście miesięcy od tamtego dnia), tak do dzisiaj bym czekała na obiecaną rozmowę. Nie doczekałam się.



Moje ostatnie badanie hsg było równie pouczające.

- Proszę zgłosić się tego i tego dnia o siódmej rano. Koniecznie na czczo. I z wynikami beta HCG z poprzedniego dnia, żebyśmy mieli pewność, że nie jest pani w ciąży.
- Na betę dostanę skierowanie od pani, czy mam iść do jakiegoś innego lekarza na oddziale?
- (wymownie wzniesiona brew i zadziwienie malujące się na licu) Ależ beta HCG należy zrobić sobie w prywatnym zakresie.
-???! Mam pokrywać koszty samodzielnie, choć owo badanie jest niezbędne do przeprowadzenia hsg a w związku z tym to wy jako szpital macie zakichany obowiązek sfinansować takie badanie?!
- … (plus wzruszenie ramionami i wyraz twarzy „nie ja urządzałam ten świat”)

Rozporządzeniem Ministra Zdrowia w polskich szpitalach najwyraźniej co najwyżej podciera się tyłki. Przepisy są fikcją.

Na badanie,  zgodnie z kategorycznym żądaniem, zgłosiłam się z burczeniem w głodnym żołądku. O siódmej bladym świtem. Przeprowadzono ze mną nad wyraz drobiazgowy wywiad (Jakie choroby? Pobyty w szpitalach? Kiedy? Ile? Kolczyki? Tatuaże? Sztuczna szczęka? Uczulenia na leki?) – dokładnie taki sam jak wtedy, gdy przygotowywano mnie do znieczulenia ogólnego z tytułu planowanej operacji.
Wywiad klepnięty, pacjentka gotowa na anestetyk niczym Angelina na odbiór Oscara.
W brzuchu orkiestra wygłodniałych kiszek.
Trzy (!) godziny odsiedziane na krześle w korytarzu, z nerwowym wyłamywaniem sobie palców u rąk w oczekiwaniu na badanie, które przecież na siódmą rano.
I co?
Badanie hsg na żywca, nawet bez głupiego jasia.
Myślałam, że wyjdę z siebie i stanę obok.
Mogę jedynie domniemywać, że do enefzetu w pakiecie dokumentów celem wyrwania refundacji kosztów badania, dołączono też dokumentację na temat rzekomo podanego znieczulenia...

W polskich placówkach zdrowia szanuje się pacjentów?

Yeah, sure…


Wierzę, że jednak obok bezdusznych robotów, olewusów i automatycznych wyrobników od 8 do 15 i dajcież mi święty spokój jest także gdzieś masa wspaniałych lekarzy, ludzkich, empatycznych, otwartych, bez mózgościsku i przerostu miłości własnej.
I że są takie szpitale, gdzie przepisy stosuje się w prawdziwym życiu, a nie tylko czytuje o nich w przerwie na kawę.


(ośle rozmarzenie na twarzy...;-)






poniedziałek, 28 października 2013

...i zaniemówił


Decyzja podjęta: do pigułek, których łykanie musiałam zarzucić w okresie pooperacyjnym (gdy w podbrzuszu wywiercono mi fantazyjne laparoskopowe wywietrzniki) nie wracamy. 
Tym samym moja przemożna tęsknota za macierzyństwem, od wielu miesięcy zadręczający mnie instynkt i nadwrażliwość na widok par z dziećmi mogły wreszcie znaleźć ujście w rozpoczęciu starań o własne potomstwo. 

Sama świadomość tykającego jak bomba biologicznego zegara, bez obudzenia własnego instynktu i bez świadomości, że partner chce tego samego – sama świadomość swoich fizycznych ograniczeń i kurczących się szans nie wystarczyły.

Jednak wreszcie spełnił się ostatni warunek do tego, by podjąć decyzję - poczułam się psychicznie na to gotowa. 

O. w tych naszych pierwszych nieudanych miesiącach starań zdawał się być mało przejęty niepowodzeniami. Prezentował doprowadzający mnie chwilami do szału optymizm i wiarę, że „przecież i tak się w końcu uda.”
Dostawałam piany na ustach, gdy słyszałam:
-„Daj spokój, tyle kobiet rodzi teraz dzieci mając czterdziestkę. Późniejsze macierzyństwo jest teraz tak powszechne – nie możesz się zamartwiać, nie możesz tak bardzo patrzeć na swój wiek.”

Doprawdy? Z każdym kolejnym jałowym miesiącem ucieka mi cenny czas. Z każą kolejną nieudaną próbą umyka mi kolejna szansa. Mój limit się wyczerpuje. Czemu, do cholery, tego nie rozumiesz?!


Nie rozumiał.
O., kilka lat ode mnie młodszy, nieświadomy wielu biologicznych aspektów zachodzenia w ciążę po 35. roku życia, trochę naiwnie sobie wyobrażający, że wystarczą trzy-cztery miesiące bez antykoncepcji, żeby udało się zaskoczyć, zwyczajnie nie rozumiał. Musiało minąć wiele miesięcy, by jego hurraoptymizm ustąpił pola realizmowi. Musieliśmy się trochę natrudzić, by O. dostrzegł, że to nie jest takie proste. 

Przyszedł grudzień. 
W okolicy Świąt zaczęłam kiepsko się czuć. Nadwrażliwość na zapachy, nudności, zmęczenie. Czas miał pokazać, że mój organizm nasycił się po prostu łykanym regularnie od miesięcy duphastonem, a do tego przeczołgał mnie jakiś wredny wirus, ale wtedy jeszcze O. uważnie mnie obserwując stwierdził, że jak nic, udało nam się pewnie zaciążyć. Mimo negatywnych wyników testów (Pewnie jest jeszcze za wcześnie, żeby któryś z nich pokazał nam dwie kreski...) byliśmy niemal pewni, że na styczniowej wizycie u lekarza, ten potwierdzi po prostu nasze podejrzenia.
Nigdy nie zapomnę oczu O., gdy wyszłam z gabinetu i nie mogąc wykrztusić z siebie słowa, pokręciłam tylko głową na  znak, że tylko nam się wydawało, moje ciało z nas zakpiło i wygenerowało mało dowcipne dolegliwości z innych powodów niż ciąża.
Wtedy pierwszy raz dojrzałam w jego oczach rozczarowanie.

I od tamtej pory ogromnie dużo się zmieniło. 
Przestałam czuć się osamotniona w swoich tęsknotach i poczuciu zawodu. Do O. zaczęło wreszcie docierać, że mogę subiektywnie czuć się młodą duchem kobietą, ale moje ciało ma swoją metrykę i ograniczenia, co skutkuje dla nas obniżonymi szansami na doczekanie się własnego dziecka. 

Od tamtej pory czułam wreszcie, że nie tyle ja chcę zostać matką, co my oboje – rodzicami. 
Jednakowo silnie.

I to o tej wielomiesięcznej drodze do dojrzałości i autentycznego pragnienia posiadania dziecka pomyślałam, gdy Mela spytała w komentarzu pod poprzednim wpisem „a co na to On?”.

Będąc w związku, w którym partner zna na pamięć grafik wizyt u ginekologa, a dzień cyklu potrafi określić z nieznaczną jedynie pomocą kalendarza, nie da rady zaskoczyć radosnym „jestem w ciąży!” będąc w czwartym miesiącu i z albumem zdjęć z badań usg. Od początku przeżywanie (najpierw domniemanej, a później - jak się uda - potwierdzonej) ciąży przypada obojgu. I w sumie, myślę sobie, to fantastycznie. Wspólne pragnienie, by się udało, wspólne zaklinanie rzeczywistości, by to okazało się prawdą. Wspólne doświadczanie.

Mój pierwszy w życiu pozytywny test z dwiema kreskami, których wizję wielokrotnie dopieszczałam i pielęgnowałam w myślach, włożyłam w podłużne pudełeczko.
Był wieczór.
O. wszedł do domu wróciwszy z pracy.

- Jak ci minął dzień? – usłyszałam.
- W porządku. – odparłam zdawkowo  - Zdejmij kurtkę i usiądź.

O. spojrzał zdziwiony i chyba trochę zaniepokojony.

- Co to jest? – spytał, gdy położyłam mu na dłoni pudełeczko.
- Otwórz. – powiedziałam, nie będąc w stanie wydusić z siebie nic więcej.
- Cokolwiek to jest, na pewno to coś fajnego. – usłyszałam jeszcze, gdy zaczął podnosić wieko pudełka.

I… zrobiło się cicho.

Przez kilka najdłuższych w świecie sekund O. patrzył w osłupieniu na test na dnie pudełka. Potem na mnie. I znów na test.

- Jest pozytywny. – powiedziałam zupełnie niepotrzebnie, bo O. doskonale sam to widział.

Nic nie powiedział, ani słowa. Ale w żelaznym uścisku, w którym za chwilę mnie zamknął, niemal zgruchotał mi kości.


I od tamtego dnia gruchocze mi je regularnie dzień w dzień;)


.............................................................................................................................................

P.S. Wszystkim odwiedzającym mnie babeczkom ogromne dzięki za pełne życzliwości słowa! Trzymanie kciuków nadal bardzo potrzebne, bo węże w głowie wiją się i syczą.  


wtorek, 22 października 2013

Jak słup soli


16 października, środa, popołudnie

Stoję w kuchni i mieszam makaron na patelni. Machinalnie. Bezwiednie. Bezmyślnie? Nie, myśli wypełniają mi głowę po brzegi, przelewają się poza mózgowie i wszystkie opony.  A niech to, zrobię test przelatuje mi przez głowę. Idę do łazienki. Usiłuję nie obsikać sobie rąk po same łokcie (jak subordynuje się strumień własnego moczu?), po kilku sekundach rozrywam opakowanie testu. Biorę pipetę, sumiennie odmierzam właściwą ilość kropli.
Banalne krople uryny wkroplone w banalny kawałek plastiku.
Wychodzę z łazienki. Zawartość patelni, amatorska chińszczyzna, wskutek beztroskiego pozostawienia na pastwę losu niebezpiecznie zaczyna przywierać do dna naczynia. Przegarniam automatycznie makaron i zerkam na zegar.

Mijają dwie minuty. 

Spokojnie, bez ekscytacji, to dopiero 30. dzień cyklu, ledwie dwa dni spóźnienia. Pójdę zaraz do łazienki, rzucę okiem na jedną (tradycyjnie – mało to razy już ćwiczyłam ten schemat?) kreskę, przemielę między zaciśniętymi zębami jakieś przekleństwo i wywalę ten cholerny plastik. Będę dalej czekać na tę czerwoną łachudrę, jednak już bez tej czającej się gdzieś z tyłu głowy,  niepotrzebnej, wykańczającej nadziei, której jestem chyba ulubioną zakładniczką.

Cztery minuty czekania za mną.

Mieszam w chińskim specjale. No dobra, pora iść zakończyć to testowanie i ostatecznie pozbyć się złudzeń.
Pięć minut. Idę do łazienki, nachylam się nad umywalką.
Rzut oka.


No tak.
Jedna kreska.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
A tuż obok – druga.

Druga???????????!!!!?????????????!!

Z pulsującą tętnicą, sercem walącym tak, że natychmiast dostaję malinowych plam na dekolcie, z pąsowymi policzkami, z trzęsącymi się rękoma, robię kilka razy kompletnie pozbawiony sensu spacer z łazienki do kuchni, z kuchni do łazienki, z łazienki do kuchni, i znów z kuchni…  Gdy jestem w łazience patrzę na mały, biały kawałek plastiku i sprawdzam, czy druga kreska nie jest jedynie wytworem mojej wyobraźni, pobożnych życzeń i morderczej nadziei wbrew wszystkiemu.
Nie jest. Nie znika. Trwa uparcie obok tej pierwszej. Jest jaśniejsza od niej, ale wyraźnie widoczna.
Gdy nogi niosą mnie do kuchni,  bezmyślnie patrzę na krajobraz za oknem. Niby wciąż ta sama ulica, te same sunące sznurem samochody, te same drzewa, opadłe liście, poszarzałe trawniki. Wszystko niby takie same, ale jednak nagle inne.
Świat się przewrócił i nie może wstać.

Po dwóch godzinach robię drugi test. Może ten pierwszy był wadliwy? Przeterminowany? Coś źle zrobiłam? Za dużo kropli? Za mało? Może nie dopilnowałam, żeby w pipecie nie było pęcherzyka powietrza?

"Jeśli w okienku kontrolnym ( C ) pojawiły się linie (nawet jeśli któraś z linii jest mniej wyraźna) oznacza to, że jesteś w ciąży."

A zatem - dwie. 
Ponownie dwie kreski.

Trwam w osłupieniu.



17 października, czwartek, rano

Trzeci test.  
Dwie kreski.
Ta druga nieco mocniejsza niż na testach z poprzedniego dnia.
Uwierz, uwierz w to!


Nie umiem, nie dowierzam.



19 października, sobota, rano

Czwarty test. (Myślę O., że trzeba będzie zaciągnąć kredyt na te testy).
Druga krecha, już nie kreska,  jeszcze wyraźniejsza.



21 października, poniedziałek, rano

Piąty test.
Mogłabym już robić te testy z zamkniętymi oczami. Stałam się specjalistką w sikaniu do słoiczka.
Druga kreska mocna, tłusta, grubsza i nawet O. przyznaje, że wyraźniejsza niż kontrolna.

Wizyta u lekarza.
Ręce mi dygoczą, nogi się trzęsą, wykręcam sobie szyję, żeby coś dojrzeć w tej szarej masie na monitorze. Przez kilka sekund w głowie tłucze mi się paniczna myśl Nic tam nie ma, nic tam nie ma…

- No, widać kółeczko. To bardzo wczesna ciąża. Widać pęcherzyk, zarodka jeszcze nie, ale na to jest za wcześnie.- słyszę między swoimi nogami.

Schodzę z fotela na nogach z galarety. Z galarety mam też cały środek swojego jestestwa.
Zamiast mózgu też mam galaretę.

Boję się następnych dwóch i pół tygodnia. Wbrew mojej woli mój galaretowaty umysł przerabia wszystkie możliwe scenariusze. Jeden lepszy od drugiego… A może to ciąża pozamaciczna? zostaje zastąpione nową zadręczającą mnie wątpliwością A jeśli pęcherzyk okaże się pusty?


Gdzie ta euforia, którą sobie (naiwnie) dawniej wyobrażałam..? Gdzie ta dzika, nieokiełznana radość? Poczucie odniesionego zwycięstwa nad zbuntowanym ciałem? Jestem rozchwianym kłębowiskiem nerwów i strachów. Płaczliwym, hormonalnie rozhuśtanym, rozedrganym i kompletnie rozstrojonym.

Przede mną siedemnaście długich dni do kolejnego badania.
Siedemnaście dni  z wężami niepokoju w głowie.



poniedziałek, 14 października 2013

Sensualnie


...widzę… mgłę jak mleko. I niewiele ponadto. Tam (machnięcie ręką w niesprecyzowaną dal przed sobą) jeszcze wczoraj była droga, dziś już jej nie ma. Niebo kolorystycznie zlewa się z ziemią tworząc mleczną zupę.

Mglisty surrealizm.

...słyszę… jednostajny szum sunących niewidzialną drogą aut, stukot trzęsącego się na niewidzialnych torach tramwaju, pokrzykiwanie jakiegoś choleryka (Jak pan jedziesz! Cholery można dostać!). Kot wyłudził po kwadransie sugestywnego tkwienia z nosem przy szybie przepustkę na balkon, dlatego też…

...czuję… przenikliwy chłód płynący do środka z zamglonej zewnętrznej rzeczywistości. Mam gołe stopy a nie pamiętam, gdzie położyłam skarpetki. Zziębniętymi palcami…

...dotykam… gorącego kubka z kawą. I głaszczę wychłodzone futro zwierza, który po kilku minutach wietrzenia się, uległ wreszcie czterem stopniom (potwierdzonym zaokiennym termometrem!) i potulnie wrócił do mieszkania.

 ...smakuję… landrynki. Niebiański smak truskawek ze śmietaną. Słodko, kremowo, owocowo... 

W oparach truskawkowego musu, z jeszcze nie do końca rozgrzanymi dłońmi, wciąż w dziwnym poczuciu surrealizmu  muszę wyjść w ten mglisty chłód.

Zatem.



czwartek, 10 października 2013

Jako rzecze...

... Nigella, dobry omlet nie jest zły.
Tym dziś uraczyłam O. po powrocie z fabryki.
Był tak zachwycony, że aż nie dostał zgagi, ani niestrawności, jeno wypęku  i stanu nic_dziś_więcej_ nie_zeżrę.

Dwudziesty czwarty.

Dzień cyklu.


Nie, nie, nie, wcale nie rozmyślam nad tym, dlaczego diabelnie dolega mi biust (ależ on pękaty! i bolesny! szczególnie schyliwszy się i poczuwszy...)

I chyba mogłabym zrobić już jakiś doktorat jako mikrobiolog analizując estetykę kwadratowych cząstek papieru rozwijanego z rolki. I śluzowate wzorki na tymże.


Dwudziesty.
Czwarty.

środa, 9 października 2013

ZmanipulowanyLekarz.pl


Internet po dziurki w nosie wypchany jest opiniami aktualnych i byłych pacjentów na temat lekarzy zajmujących się to tym, to tamtym narządem, tą lub tamtą jednostką chorobową, leczeniem bądź też czasem usilnym przeszkadzaniem w owym leczeniu. Serwisów z refleksjami, opiniami i wypowiedziami – jak psów. Można do woli przebierać, wybierać, przesiewać, poświęcać się lekturze i wyciągać wnioski. Cała heca polega jednak na tym, by trafić na stronę rzetelną. By mieć do dyspozycji konkretne argumenty. By miast obraźliwych obelg rzucanych pod adresem tego lub owego bądź też nic nie wnoszących ogólników („Gabinet czysty i świetnie wyposażony”- no, ludzie kochani, gdyby z gabinetu wionęło jak ze stajni, a do leczenia lekarz używał chleba z pajęczyną wtedy pewnie uznałabym komentarz na temat gabinetowej estetyki za pomocny ), móc przeczytać rzeczowe komentarze, które pozwolą na podjęcie ostatecznej decyzji , czy do danego lekarza warto się udać, czy będzie to raczej strata czasu.

Zdawać by się mogło, że swego czasu trafiłam na taką właśnie sensowną stronę. Administrator wymagający od osoby wystawiającej swoją opinię zarejestrowania się w serwisie, dbał także o to, by każdy komentarz był merytoryczny i obiektywny. Mile widziane było dzielenie się konkretami – fakty, fakty, fakty, proszę państwa, żadnej zbędnej histerii i infantylnego rzucania się bo doktor krzywo na mnie spojrzał. Po kilku miesiącach regularnych randek z moim lekarzem, czując się już nieco zdegustowana pewnymi zdarzeniami,  postanowiłam zatem skorzystać z możliwości i napisałam komentarz. Wystawiłam niską notę mojemu (byłemu już na szczęście) lekarzowi, rzeczowo argumentując swoją nienajlepszą o jego zawodowej postawie opinię. Ów komentarz zatwierdzono wówczas  i opublikowano. Może komuś krótki opis moich doświadczeń z panem doktorem pomógł w podjęciu decyzji? Mam nadzieję.

Minął rok. Administrator serwisu zatęsknił za mną i przysłał mi pozdrowienia. Pozdrowienia zatytułowano zgłoszenie nadużycia. Uściski, serdeczności znad morza i takie tam wyrazy sympatii miały taką oto formę:

Otrzymaliśmy prośbę o ponowną weryfikację Twojej opinii .
Prosimy o potwierdzenie, że opisana przez Ciebie sytuacja rzeczywiście miała miejsce.
 Jeśli nie potwierdzisz swojej opinii w ciągu 7 dni, zostanie ona usunięta.
 Opinia, której dotyczy zgłoszenie:
„Nie polecam i to zdecydowanie. Miła aparycja, względny takt i kultura osobista na poziomie powszechnie przyjętym za normę nie wystarczą, żeby uczynić z człowieka lekarza, któremu się ufa. A pan doktor bywa bardzo niecierpliwy, odmawia udzielenia wyjaśnień zarówno w kwestii diagnozy, która dla pacjentki-amatorki ma prawo stanowić zagadkę ("Ja pani nie będę tego tłumaczył. Proszę sobie poczytać"), jak i sposobu dawkowania przepisanego leku... ("Tam jest wszystko napisane, pani sobie przeczyta" - rzekł mi pan doktor znad jakichś wypełnianych przez siebie papierów, gdy bezradnie obracałam w palcach otrzymaną receptę i prosiłam o wyjaśnienia odnośnie dozowania leku). Szczytem wszystkiego było podsunięcie mi pod nos jakiejś ankiety (?), już wypełnionej po zdawkowym wywiadzie i obcesowe zażądanie: "Pani to podpisze", bez słowa wyjaśnienia czemu ma to służyć i czego dotyczą zdania, pod którymi żąda się mojego podpisu. Oburzające. Podczas wizyty czuję się jak intruz, który mocno przeszkadza i zabiera cenny czas swoimi pytaniami. A ten czas faktycznie jest niezwykle cenny - ważniejsze jest pilnowanie, by nie przekroczyć przewidzianego na wizytę kwadransa i wypisanie dokumentacji. Gdyby było mnie stać na latanie po prywatnych gabinetach, nie wybrałabym się do pana doktora za nic w świecie. Odradzam, dziewczyny.”

Litościwie pominę już aspekt porażającej naiwności drogiego Administratora (Prosimy o potwierdzenie, że opisana przez Ciebie sytuacja rzeczywiście miała miejsce. !!!??? A gdybym konfabulowała? Wymyśliła sobie wszystko od początku do końca z czystej ludzkiej złośliwości? To co, przy próbie potwierdzenia, że podobne zdarzenia miały miejsce, za karę eksplodowałby mi komputer? Ręka by mi uschła? Zęby wypadły?..)

Nic to. Potwierdziłam, kliknęłam gdzie należało i… mimo to za jakiś czas moja opinia zniknęła (!) w internetowym niebycie. Przyjrzałam się wtedy uważniej profilowi lekarza. Do standardowo umieszczanych danych osobowych, adresu przychodni, numerów telefonów dołączyło estetyczne foto pana doktora w bieli i błękicie z uśmiechem numer osiem dookoła głowy, a także pokaźna samochwałka z listą schorzeń, które drogi specjalista zwalcza zawodowo. No miód, landrynki i pomada w czekoladzie. 

Profil zweryfikowany – tak to się nazywa.

Nie przypuszczałam jednak, że zweryfikowanie oprócz możliwości  uzupełnienia swojego profilu oraz odpowiadania komentującym (co skądinąd jest świetnym pomysłem) daje możliwość uczynienia ze swojego profilu azylu z zasiekami , drutem kolczastym, elektrycznym pastuchem i strażnikami jedynie słusznych opinii. Moja druga (i ostatnia – szkoda czasu na tłuczenie w klawisze po próżnicy) opinia nie została zatwierdzona do publikacji, choć była suchym wykazem faktów – Wielki Brat Administrator z podziwu godną wytrwałością chroni społeczeństwo przed trudną prawdą. Otrzymałam kolejne pozdrowienia z poleceniem bym „przeredagowała swoją opinię” (Jak?! Zamiast pisać, że pan doktor odmawia wykonania badań i na oślep faszeruje mnie lekami robiąc sobie ze mnie medyczny poligon doświadczalny, mam ułożyć okrągłe i gładkie zdania, jak to podejmuje mnie kawą i rozścieła czerwony dywan? To się nazywa właściwe przeredagowanie, panie Administratorze?).

Odpuszczam.
Jeśli tak się właśnie prowadzi wielki serwis, tak manipuluje informacjami, profile wygładza się i rozprasowuje zagniotki, polewa lukrem i osypuje pudrem… ech…


wtorek, 8 października 2013

Countdown


Z powrotem.

4 godziny jazdy - zdrętwiałe nogi, jednostajna paplanina w radio, „nie jesteś dzisiaj zbyt rozmowna…”, niedzielni kierowcy w poniedziałkowe popołudnie skutecznie podnoszący ciśnienie i poziom zniecierpliwienia w organizmie - "kto jej/jemu dał prawo jazdy na litość boską?!", „chcesz coś pić/jeść/ cukierka/ wody/ może kanapkę..?”, kręta droga przed nami, malinowe chmury na horyzoncie, krowy (!) na poboczach, „kupmy łososia na kolację”, zapach palonych liści w mijanych wioskach, „…ale dużo dzisiaj TIR-ów…”, w końcu: granatowe niebo, mleczne latarnie, ciepły wieczór, rozpakowane walizki, wstawione pranie, schłodzone białe wino i… „byłaś bardzo dzielna”. Plus całus.

Siostra O. jest w ciąży.
Piąty miesiąc, brzuszek wypukły, bezwiednie głaszcze się po nim mówiąc o tym, gdzie postawi łóżeczko i zastanawiając się czy kupi przewijak.
Jest delikatna i stara się być taktowna. Jakoś tak wcześniej wypłynęło w rozmowie, że my też się staramy, choć teraz to już nie da się ukryć, że gorzej nam to wychodzi niż im.
Zniosłam jakoś te rodzinne wizyty.
Bałam się jak diabli rozmemłania i tego, że zareaguję w sposób nieprzewidywalny.
Byłam nieznośna dla O.
Mały wściekły zwierz kąsający znienacka.

Popłakałam sobie dopiero w nocy.
Zastanawiam się kiedy wreszcie skończy się ten żal (do kogo?!), że mnie nie jest dane spojrzenie na dwie kreski, że nie dla mnie to poczucie, że brak tchu ze szczęścia, upojenie się radością pomieszaną z niedowierzaniem, że to naprawdę?, to już? Ale na pewno, udało się???!

O. , dusza towarzystwa, król dowcipu i dobrego samopoczucia, pierwszy raz w życiu zdawał się mieć momenty zawieszenia, jakiegoś głębokiego smutku, którego źródła nie można było osadzić w czymś konkretnym i wywołanym bezpośrednimi okolicznościami.

I wtedy jeszcze bardziej bolało mnie w środku.

Liczę jak wściekła dni cyklu i wsłuchuję się w siebie jak zegarmistrz w werk.
Dwudziesty dzień cyklu mogę uznać za zaliczony.

sobota, 5 października 2013

Stop-klatka


Odpoczywamy.

Szatkujemy rzeczywistość urlopowym scyzorykiem, zauważamy to, co dotąd umykało w codzienności o której będziesz? _ kup chleb po drodze _ znów się nie wyspałem _ dzisiaj wrócę trochę później i tym podobnych codziennych zwyczajnostkach. Zamiast tego ostrożnie badamy czy o dziesiątej czujemy się na tyle wyspani, by zaryzykować wstawanie z łóżka, dostrzegamy, że pięknie zrudziały liście na tamtym drzewie, wczoraj wymiotłam tonę liści z ogrodu i narkotyzowałam się upojnym zapachem świerków, butami rozgniatamy opadłe orzechy, z których wydłubuję z mozołem słodziutkie chrzęszczące cząsteczki, nocą na antracytowym niebie liczymy gwiazdy, O. zawija mnie w ciepły koc i całuje w zimny nos…

Odpoczywamy.

Wczoraj minęły nam cztery lata.
Ni mniej, ni więcej.
Dokładnie tyle.

Po sześciu godzinach na dachu, przed którego łataniem nie dało już się uciec, po nawdychaniu się dymu, usmarowaniu rąk po łokcie lepikiem, dostaniu zakwasów od ślęczenia w niewygodnej pozycji, ogarnąwszy się o tyle o ile O. cichcem wymknął się po kwiaty.
Wrócił z cudnym, jesiennym bukietem.
Zaskoczenia na mojej twarzy nie sposób było nie dostrzec. Zapomniałam na śmierć. W końcu, co się dziwić, pamięć mam niczym sito. I to takie zmaltretowane latami eksploatacji.

Kochane, silne męskie ramiona zamykające mnie w uścisku.
Zimny policzek przy moim.
I moja myśl:
Gdybyż tak udało się te nasze cztery lata podsumować wyczekanym, wspólnie powołanym do istnienia niezależnym, a jednak tak bardzo naszym małym-wielkim Cudem…