piątek, 20 grudnia 2013

Pssst! Cicho sza...


W ramach przedświątecznych rytuałów pod koniec listopada zaczęłam suszyć pomarańcze wypełniając powoli dom ich upojnym zapachem.
Wraz z początkiem grudnia do aromatu pracowicie suszonych oranżowych cytrusów dołączył cierpki zapach cytryn.
Wszystkie kule ścięte w plastry, przypominające swoim wyglądem w przekroju przepyszne twarde lizaki, jakimi zajadałam się w dzieciństwie.

Tak, drogie dzieci kapitalizmu, za tzw. moich czasów łase na słodycze dzieciaki latały do sklepów po twarde landrynki, niemożebnie słodkie galaretki w cukrze i cudowne, wyginające się od cierpliwego międlenia jęzorem w buzi okrągłe lizaki.
Ot, Leśnej dygresja kulinarna…:)

Zatem.

Parę dni temu wzięłam, proszę ja was, owe tymi ręcyma ususzone plasterki, dołożyłam kilka złocistych koralików i między cały ten miszmasz powtykałam małe pomarańczowe karteczki.

Na karteczkach wypisałam życzenia.

Dla każdej z Was.

I wszystko to uwięziłam pod przykrywką. Żeby przeszło cytrusowym aromatem, żeby moje dobre życzenia skumulowały się jak ciężkie miljony w totku i żeby wszystkie Wasze pragnienia mogły się pospełniać.

Co.
Do.
Jednego.





Dla niektórych z Was będą to Święta dobre i wyczekane.

Dla innych - takie z kategorii „byle szybciej minęły”…

Jeśli będą te pierwsze – życzę Wam, by taki dobry, pachnący, pozytywny i rozgrzany od najlepszych emocji był nie tylko ten świąteczny, ale też poświąteczny czas.
Żeby to, co najlepsze trwało i owocowało.

Jeśli jednak szykują się te drugie – chciałabym, żebyście nie traciły wiary, że każde czekanie kiedyś w końcu musi się skończyć. Że do dobrych ludzi Dobro wraca jak bumerang, dlatego uparcie wierzę, że doczekacie się wreszcie tych autentycznie Wesołych Świąt.
Bez utajonych, niespełnionych marzeń.
Bez strachu o bolesne pytania.
Bez igieł w sercu.
Bez smutku w oczach.
Bez zawiedzionych nadziei.


"Raj jest tutaj, Nie ma go nigdzie indziej." - twierdził Osho.
Odnajdźcie więc swój Raj i odpocznijcie wreszcie.


Roztrzaskajcie się na cząsteczki i zbudujcie na nowo.
Rozbijcie się na kolory i poskładajcie w całość.




Chciałabym też, żebyście wiedziały, że jestem Wam ogromnie wdzięczna za tę codzienną obecność po drugiej stronie. Za wszystkie dobre słowa. Za wszystkie dobre myśli. Za optymizm przelewany w pracowicie wystukiwanych pod wpisami komentarzach, dzięki którym rozmawiam z Wami i z cienkich nitek sympatii ukręcam coraz  grubsze sznury porozumienia, wsparcia i poczucia wspólnoty.
Dziękuję Wam – moje dobre blogowe dusze. Pod pretekstem świątecznie usprawiedliwionego sentymentalizmu ściskam każdą z Was z osobna i hurtem także:) 



I cicho w myślach powtarzam:
Niech Wam się z tego słoja marzenia powysypują!







P.S. Mam potężną kluchę w gardle. Na kluchy w gardle ponoć najlepszym antidotum jest trywialna aktywność fizyczna. A zatem - ściera w łapę, tyłek w troki i do roboty.

Do "zobaczenia"po Świętach, kochane!

środa, 11 grudnia 2013

Genetyczny peep show


Dziecię postanowiło nie szokować publiczności ponadstandardową ilością kończyn oraz palców. Definitywnie i nieodwołalnie stwierdzono dwie łapki, dwie długie nogi (jeśli kluje się z Ciebie kobietka i będziesz miała te nogi po pachy, zamierzasz wyrywać facetów dorabiając się halluksów na niebotycznych szpilkach?...), żołądek oraz dwie nerki (już chłodzę piwo w lodówce – chlapniemy sobie, drogie dziecko, za kilkanaście lat testując owe brand new organy).

Nigdy wcześniej nie przypuściłabym, że do takiego stanu absolutnego upojenia szczęściem doprowadza oglądanie rozmazanego pęcherza moczowego i innych narządów małego człowieka...

Jak przystało na potomka ludzi hardych i upartych, dziecina w nosie mając zniecierpliwione syczenie operatorki kombajnu zwanego ultrasonografem postanowiła w czasie podglądania niewzruszenie prowadzić osobisty trening fizyczny. Widać nieważne, że co niektórzy mieli szczery zamiar na spokojnie obmierzyć to i owo ekierką i zakreślić obwód ołówkiem – praca nad kondycją najwyraźniej wre od samego początku i przyszły entuzjasta lekcji wf-u w szkole z byle powodu nie będzie jej przerywać.





Dzisiejszy seans w zaciszu pracowni usg upewnił mnie w melancholijnym przeczuciu, iż krew z krwi mojej gorąca i słodki aniołek w tiulach i pudrach z tego nie będzie…  Wierciło to się i kręciło jakby je osa w dupinę żądliła, a machając ręką mój mały Lokator ćwiczył iście królewskie pozdrawianie zebranego na audiencji towarzystwa (jakby tak dziecinę oblec w żółty wytworny kostium, a na łepetynę nałożyć kapelusz, wyszłaby druga Elżbieta z Windsorów łaskawie unosząca dłoń na użytek falującego w ekstazie tłumu…)



Generalnie odetchnęłam.
Wydechem w ramach odczutej ulgi zdmuchnęłam lekarzowi dokumentację ze stołu.
Gdyby stały na nim ciężkie kryształy, też by zleciały z hukiem na marmury.

Na razie, póki co (tfu! tfu! dawać mi tu niemalowany stół!) żadne parametry nie wpędzają w bezsenność, następca tronu rośnie jakby go ktoś nawoził i podlewał z konewki , a matka – no cóż – cicho tylko jęknie, że nadal bawi świat seledynowym od mdłości obliczem, że jej organizm nawet banalnej herbaty nie chce już przyjmować, zraszając earl greyem łazienkową porcelanę, że chciałaby, by jak dawniej łeb ją bolał co najwyżej przez kwadrans, zanim zamordowany dowolnym środkiem przeciwbólowym znikał na długie tygodnie, a nie przybierał postać dwudziestogodzinnego tępego bólu czerepu, i że życzyłaby sobie, by nie padała na łóżko z wycieńczenia tuż po umyciu zębów, jakby owa czynność stanowiła najbardziej drenującą z sił formę aktywności u człowieka.

Jestem coraz bardziej półżywa i obawiam się, że optymistyczne zapewnienia płynące z wszelkich ciążowych portali w stylu:„(…) w 12. tygodniu poczujesz się lepiej, mdłości zaczną ustępować, senność powoli będzie mijać.” mogę sobie… tego, no… wetknąć.
Dwunasty przeleciał niczym sen złoty, rozkręcił się już trzynasty, a obiecanej poprawy ni hu hu.

Well…

Trudno.
Zewrę pośladki, zacisnę zębiszcza i jakoś wytrzymam.

Teraz byle do wyników utoczonej dziś genetykom krwi. Oby ich robocie towarzyszył ziew od zawiasu do zawiasu i wniosek, że "ale nuda, panie, wszystko w normie...co za banał...".
Odkrywam bowiem nieposkromiony pociąg do banału, książkowego przebiegu i wzorcowego trzymania się wytycznych w podręcznikach.
Amen.



wtorek, 3 grudnia 2013

Duodecim


No to hop - odpalamy dwunastotygodniową świeczkę na ciążowym torcie.
Wszystkie uciechy i atrakcje pierwszego trymestru wciąż (niestety) aktualne. 
Kot wytrwale pracuje nad odciskiem swojego tyłka na moim brzuchu, potężna śpiączka przerywana jest nieznacznymi i krótkotrwałymi okresami względnej aktywności, która co najwyżej pozwala mi zawlec ospałe ciało do sklepu/szewca/fryzjera* (*niepotrzebne skreślić), by następnie paść teatralnie na kanapę w pozie umarłam, nie powstanę.

Ulubione dotąd dreptanie po kuchni i mieszanie w garach tak jakby straciło na swojej atrakcyjności. Snuję się ociężale od kuchenki do blatu, po drodze zahaczając o lodówkę, z której miąsko wydobyte w celach obiadowej obróbki termicznej co i raz okazuje się wonieć nieakceptowalnym fetorem, w wyniku czego dania przewidziane dla nas obojga przychodzi chłopu  spożywać indywidualnie, racząc się tym samym repertuarem kulinarnym co najmniej trzy dni z rzędu. 

Do miana favourites pretendują ostatnio jabłka. Jednakże, by społeczeństwu nie było zbyt łatwo, z gatunku „rubin” li jedynie. Inne są niejadalne, obrzydliwe i w ogóle trujące.

Co jakiś czas przeczyszczam swoje puncta lacrimalia zapewniając sobie i O. wątpliwej jakości rozrywkę. Ostatnio piosenką dnia jest zasmarkane zawodzenie ”Badanie genetyczne już w przyszłym tygodniu!”. Utwór ten wybił się na pierwszą lokatę domowej listy przebojów i co najmniej przez tydzień jeszcze okupować będzie pozycję lidera.

W nielicznych momentach niespędzanych w pozycji horyzontalnej na własnej kanapie, wlokę nogę za nogą wycierając lokalne trotuary (ludzie zwykli zwać to „spacerowaniem” aczkolwiek nie wiem, czy żółwie tempo i seledynowe oblicze od nadchodzących fal mdłości czynią ze mnie godnego tego miana „spacerowicza”…).
Podczas wczorajszego wycierania natrafiłam na wehikuł jakiegoś uroczego dżentelmena, któremu zdecydowanie przydałaby się natychmiastowa wizyta u okulisty.
Ja zaś gorzko żałowałam, iż na szlifowanie miejskiego bruku nie wybrałam się z wielkim gwoździem w ręku. 
Albo nawet dwoma.
I śrubokrętem.



Tak.
Przyznaję się. 
Jestem obywatelską mendą i zadzwoniłam pod trzycyfrowy numer, by wymienić poglądy i uprzejmości z kimś ze straży miejskiej. Miła pani przyjęła moje pozdrowienia, zapewniła mnie o równie ciepłym uczuciu ze swojej strony i obiecała, że niezwłocznie wyśle panów, którzy zechcą po bratersku wyściskać także przeuroczego właściciela malowniczo dekorującego środek chodnika pojazdu. 
Panowie najwyraźniej jednak najpierw poszukiwali po okolicznych kwiaciarniach odpowiedniego do rangi uprzejmości okazałego bukietu, gdyż po półtorej godzinie od naszej miłej pogawędki auto jak stało wcześniej, tak stało dalej, społeczeństwo zaś karnie obchodziło je wyłażąc na ulicę.

Marzenie o śrubokręcie w torebce w ramach stałego jej wyposażenia ugruntowało się we mnie na dobre.

Albo przynajmniej - tak na początek - zainstaluję w niej sobie ostre nożyczki…






środa, 27 listopada 2013

Przychodzi baba do Leśnej…


-Jesteś w ciąży? – padło wreszcie ni to pytanie ni to stwierdzenie, którego spodziewałam się już od dłuższej chwili (badawcze lustrowanie sylwetki dalekie od dyskretnego omiatania wzrokiem najwyraźniej doprowadziło do jednoznacznych wniosków, które natychmiast należało potwierdzić).

- Jestem. – nie zaprzeczyłam zatem pozbawiając się niewątpliwych uroków szeptania po kątach, snucia domysłów i konsultowania się z czeredą innych bab.


Przypadkiem spotkałam się z jedną z nich.  Baba jak się patrzy. Na wszystkim się zna. Wszystko widziała. Chorowała na wszelkie choroby tego świata, ze śmiertelnymi włącznie. Wszystkiego ciekawa. Pała żądzą podzielenia się swoją rozległą wiedzą z każdym, kto tylko nie jest na tyle szybki, by zdążył uciec z rozwianym włosem w siną dal.

Siną dal ograniczał mi niestety dystans od przystanku autobusowego do własnego domu (ciążowe hormony przytępiły mi przebiegłość  i nie zdążyłam nakłamać, że właściwie to nie idę wcale do domu, bo muszę załatwić jakąś niecierpiącą zwłoki superważną sprawę na drugim końcu miasta a nawet świata…) zatem zachowując resztki kultury osobistej i koleżeństwa zaprosiłam babę na kawkę. Tak na godzinkę.

Godzinka trwała bite dwieście czterdzieści minut, mnie od siedzenia zdrętwiał tyłek, a babie dziwne, że nie zdrętwiał język.
I nie stanął kołkiem.
W poprzek.

Pregnancy i maternity tips w promocyjnym pakiecie... (baba ma monopol na wszelaką wiedzę z uwagi na fakt posiadania potomstwa w postaci dwóch dorodnych sztuk)



- Boli cię głowa? Nacieraj się amolem. Tylko amol, daj sobie spokój z tymi chłodzącymi plastrami z mentolem. To psu na budę. Tylko amol cię uratuje.
- Ale mnie od amolu łeb napirza jakby mi ktoś szpadlem przyłożył… - wtrącałam nieśmiało, ale baba jakby ogłuchła.

- Spakuj sobie torbę do szpitala. Teraz. Zaraz. Ja miałam spakowaną jak tylko wiedziałam, że jestem w ciąży. Musisz być przygotowana.
(jestem skandalicznie beztroska – nie dość, że torby nie spakowałam, to jeszcze samej torby nie mam!)

- Nie kupuj jeszcze niczego dla dziecka. Nie, nie, ja nie wierzę w żadne zabobony, ale sama wiesz…
(jasne, jakie zabobony…?)

- Łóżeczko?! Oszalałaś chyba! Ja spałam z dzieckiem na piersi. Wiesz, bałam się śmierci łóżeczkowej. Poza tym dziecko to tylko z matką – najzdrowiej, najlepiej. Każdy lekarz ci to powie.
(a czy dziecko mam sobie przytwierdzić do klatki piersiowej na plaster czy poxilinę?)


- Włosy! Zobaczysz jak włosy będą ci garściami wychodzić im bardziej w zaawansowanej ciąży będziesz.
(oczyma wyobraźni ujrzałam się kompletnie wyłysiałą i włosy – nomen omen – dęba mi stanęły)


- Najważniejsze, żebyś rąk do góry nie podnosiła.
- ???!
- No bo jak będziesz podnosiła, to ryzykujesz urwaniem się więzadeł macicy. I pozamiatane.
(a oczami mrugać mogę?)


- Jak to?! Nie śni ci się, czy będzie chłopak czy dziewczyna? Ja od razu wiedziałam. Czułam. I sny miałam.
(ledwie zaczęłam a już mogę sobie przypiąć łatkę wyrodnego mamidła…)

- Wyobraź sobie, że ja to intuicyjnie już w samej ciąży idealnie się zachowywałam...
(no nie wątpię, nie wątpię..)
… bo jadałam mnóstwo jabłek, a to, jak się potem okazało, świetnie wpłynęło na perystykę jelit mojej córki.
(o żesz w cara Mikołaja! Kiedyś zwali to perystaltyką - jak to się w tej medycynie zmienia, jak się zmienia…)


- Jak miałam rodzić, to robili mi EKG i podłączyli oksycylinę.
(rozumiem, że KTG i oksytocyna wyszły z mody..?)


-… a jak już dziecko nie mogło wyjść, to wypchnęli mi je PRZEŚCIERADŁAMI.
(!? zatchnęło mnie…)



Babie w końcu wyczerpały się wspomnienia, a ja mogłam rozprostować zastałe gnaty i rozmasować zdrętwiały od czterogodzinnej wizyty tyłek.
Wzbogacona o nową, wspaniałą wiedzę miałam chęć napić się amolu, natrzeć śniegiem, obłożyć prześcieradłami i położyć w chłód...


Nie wiem, czy zdobędę się na obiecaną półgębkiem rewizytę, doprawdy nie wiem. Więzadła mogłyby mi puścić, albo resztki włosów wylezą nie czekając końca ciąży...
A kit z tym.
Ostatecznie poproszę o oksycylinę dożylnie. 
Może mnie uratuje.

piątek, 22 listopada 2013

Przegląd techniczny

Jedni leżeli, inni stali, a jeszcze inni badali.

Jedni mieli kluchę w gardle z poruszenia, inni udawali, że im coś do oka wpadło, a jeszcze inni niewzruszenie robili to, co do nich należało tchnąc przy tym zawodowym profesjonalizmem, pewnością siebie i nieudawaną życzliwością.

We trójkę (O., mła i znachor) odbyliśmy tajną naradę oceniając dotychczasowe postępy i ustalając dalszą strategię działania.

…aby Polska rosła w siłę, ludzie żyli dostatniej, a mała śliwka wzrastała wzorcowo w swoim M1;)


Wczorajsze podglądanie na kozetce ujawniło, iż latorośl wczepiona w mą macicę wzrasta książkowo (nie wiem gdzie się dziecię zdążyło już książek naczytać, ale stosuje się do wytycznych z podziwu godnym zdyscyplinowaniem rosnąc wszerz i wzdłuż i nabywając nowych cech fizycznej atrakcyjności).

 Regularnie i powoli wypiekana zaś matka, równie książkowo, ów rozwój przypłaca zaburzonym metabolizmem, drętwieniem kończyn, gigantycznymi mdłościami i postępującym drenażem portfela (kulinarne zachcianki, apteczne smakołyki...). Hitem tego tygodnia zostały piguły z wyciągiem z imbiru, który to (wmawiam to sobie z wielką mocą) ma zbawienne działanie na organizm zmaltretowany bezustannym zwisaniem nad wytwornym porcelitowym meblem (jak tak dalej pójdzie, przyjdzie mi urządzić sobie salonik w toalecie…)

 Wszelka garderoba wymagająca dopinania w talii zdaje się pić lekko ową talię, bynajmniej nie wywołując w jej właścicielce spazmów i wybuchów rozpaczy na tle zazwyczaj znienawidzonej  refleksji  matko_bosko_chyba_przytyłam!

Do rozpaczy przywodzi mnie jedynie ponura myśl, iż niedługo rozkręci się zima, do której mój stosunek jest mało pozytywny (eufemizm! nienawidzę dziwy jak sto zbójców…) , w perspektywie zatem mam wizję rozłażącego się na brzuchu coraz bardziej na boki ciepłego płaszcza, którego guziki będą pozostawały w coraz większej odległości od przeznaczonych im dziurek. Albo będę przymusowo chłodzić pępek na mrozie, albo będę zmuszona udać się w maraton po sklepach odzieżowych – obie opcje po równo nieatrakcyjne.

 Wyczekuję z utęsknieniem drugiego trymestru. Pierwszego bowiem zaczynam mieć po dziurki w nosie, drugi zaś zdążył już dla mnie obrosnąć w mity dobrodziejstw. Jawi mi się osypany pudrem, confetti, anielskim włosem i skrzącymi gwiazdami – no more wyprania z energii, no more awersji do pożywienia przy jednoczesnym rytmicznym marszu wygłodniałych kiszek, no more niechęci do wyściubiania nosa poza cztery ściany.



- Jakieś pytania? –rzekł wczoraj lekarz po dokładnym badaniu, rozwianiu różnych wątpliwości i zapewnianiu, że wszystko jak dotąd świetnie i w ogóle że ho ho.

- Wszystko jasne, do zobaczenia za kilka tygodni. – odparłam chowając do kieszeni czarno-biały wydruk z badania usg.


 I tak teraz siedzę, i tak patrzę, i tak obok mnie zmięta chusteczka, bo przecież te małe nóżki, bo te rączki (!), bo to już całe 2,5 cm ciała, w którym wartkim strumieniem krąży krew, a serce tłucze jak szalone…


 Napatrzeć się nie mogę. I wciąż trudno uwierzyć.

To myśmy zrobili?!

mryg

wtorek, 19 listopada 2013

Krzywa prosta


         - Should I have a baby after 35?
         - No, 35 children is enough.

Spotykam czasem taką jedną w autobusie. We wtaszczonym na pokład wózku jedno dziecko. Zawsze w stanie głębokiego snu i żaden zgrzyt, pisk oraz z jazgotem zatrzaskujące się drzwi nie są w stanie wyrwać młodego z totalnego uśpienia.

[Matka podaje mu środki zwiotczające mięśnie na czas przewozu miejską komunikacją? Usypiają go trzeszczące resory na asfaltowych nierównościach? (eufemizm! eufemizm! toż to istne kratery!) Czy to może jakaś odmiana podróżniczej śpiączki?]

Drugie dziecko, na oko trzyletni malec, uczepione matczynej nogi (jedną ręką) i poręczy wózka (drugą) kontempluje z uwagą przewijające się drogowe obrazki za autobusowymi zaplutymi ( czy ktoś je czasem myje? ) oknami. Czasem coś pokazuje matce wysuwając palec przed siebie. Po około dwunastu sekundach spokojna kontemplacja ustępuje pola niespokojnej aktywności w postaci fikołków kręconych  na poręczach oraz  przewrotach w przód na podłodze.

Dziecko trzecie, pobieżnie przeze mnie ocenione na jakieś pięć lat, z kolorowym plecakiem, workiem z butami, plastikową wędką ( niezależnie od sezonu, widać pasjonat  ) i z nonszalancką niedbałością wlokące za sobą po podłodze szalik z frędzlami po trzykroć nadrabia nieruchawość  i senną apatyczność  pierwszego,  aktywnością przewyższając także nadpobudliwość drugiego i  testuje w owym autobusie wszelkie możliwe prawa fizyczne (jak zachowuje się ciało, na które zadziałała siła w wyniku gwałtownego hamowania? czy na ciało upuszczone na podłogę ZAWSZE działa siła grawitacji?. )

Czwarty potomek niczym rasowy chart zawsze bezbłędnie zlokalizuje jedyne wolne miejsce w pojeździe, kłusem do niego dobiega depcząc wszystkie obce stojące mu na drodze ludzkie kończyny, zalega na siedzeniu, po czym natychmiast uruchamia komórkę i śmiga w jakieś gry pełne donośnych efektów akustycznych w postaci ustawicznego wycia, fałszywych melodyjek, trzasków i wizgów.

Barwne pięcioosobowe stadko towarzyszy reszcie nieszczęśników pasażerów przez jakieś cztery przystanki. Matka w tym czasie CAŁY czas wisi na telefonie. Z telefonem przy uchu (bo przecież brak wolnej ręki -  jedną pcha wózek, drugą ciągnie drugiego syna, trzecią dźwiga siatkę, czwartą chwyta wymykającą się plastikową wędkę, piątą… - nie stanowi żadnego problemu) wsiada do autobusu i z telefonem nadal przy uchu go opuszcza, ani na chwilę nie przerywając pogawędki i nie gubiąc (!) żadnego ze swoich dzieci.

Czy ja też chcę posiadać liczne potomstwo?

No, thank you. I’ll pass… 





Grunt, by to pierwsze, obecnie w wydaniu prenatalnym, wyhodować na dorodnego następcę tronu... 

Tymczasem potencjalny następca (bądź następczyni) drenuje mnie ze wszystkich sił, energii i nawet chęci do głębszego oddychania. Ziewam rozdzierająco narażając  stawy żuchwowe nie tyle na zwichnięcie co na urwanie z donośnym trzaskiem, zasypiam w mig ułożywszy się w pozycji horyzontalnej pt. położę się na kwadransik i poczytam książkę – kwadransik błyskawicznie przekształca się w półtorej godziny, książka zaś dekoruje mi klatkę piersiową nietknięta. 

Ponadto:
- kot z uporem maniaka wysiaduje młodocianego arystokratę niczym kwoka jajka pokładając mi się na brzuchu i grzejąc niczym termofor;

- mogę spokojnie zaprzestać dostarczania jakiegokolwiek pożywienia swojemu organizmowi – zwrot zawsze gwarantowany;

- Lee Strasberg Theatre and Film Institute mógłby  spokojnie zaoferować mi etat – niczym rasowa aktorka dramatyczna popadam z jednego skrajnego nastroju w drugi i na zawołanie produkuję fontanny łez;

- ktoś mi rąbnął jakiś fragment płatu mózgowego lub jakiś zestaw neuronów – wcięło mi pamięć. Zwlekam ciało bladym świtem celem udania się do laboratorium i… zapominam nasikać do przygotowanego z wieczora wytwornego naczynia. W związku z tym maltretowanie organizmu (na czczo kochanieńka, na czczo) i otwieranie siłą oka o potwornych godzinach porannych psu na budę i o kant tyłka.


Odkrywcza konstatacja? Czas popyla jak szalony. Przecież dopiero co robiłam dwukreskowego sikańca i tarłam oko z niedowierzania, a tu właśnie wchodzę w dziesiąty tydzień w tym dualistycznym stanie.
Niepojęte…


Ciąża.
Czysta fizjologia.
Powtarzalny schemat o stałych punktach.
Robimy zrzutkę z własnych genów, kreujemy nowe życie, nosimy je,  żywimy, nawiązujemy emocjonalną więź cienką nitką, by kiedyś przekształciła się w okrętową linę, obarczamy swoimi oczekiwaniami, nadziejami, obawami, wysiadujemy i wyczekujemy.
Zmieniamy się.

To takie proste.

Proste, ale wcale niełatwe.

czwartek, 7 listopada 2013

Umowa o wynajem

Tydzień 1+2+3

Mroki nieświadomości i wybiórczych wspomnień.
Owulacjo, ty cholero, dzięki wielkie, ale nie muszę cię czuć aż TAK wyraźnie.
Dni w kalendarzyku skreślane oślinionym w ustach ołówkiem.



Tydzień 4

Wku***w do sześcianu.
Drażliwość na poziomie nadwrażliwości użądlonej w zadek skwaśniałej primadonny.
A propos kwaśności – pyszne te marynowane pieczarki. P-r-z-e-p-y-s-z-n-e!
Trzy słoiki w dwa dni.
Złośliwe przytyki (ja) vs. skóra jak na nosorożcu (O.), tajony instynkt zabójcy (ja) vs. anielska cierpliwość (O.)
Nie ogarniam – istnieje ten facet naprawdę czy to fantom?



Tydzień 5

Wku***wu ciąg dalszy.
Oczekiwanie na czerwoną łachudrę w poczuciu beznadziejnego „i tak przylezie, po kiego robić sobie nadzieję…”
Półka z biustem dolega i nie daje zapomnieć, że klatka piersiowa u kobiet jest wypukła i potrafi dać do wiwatu.
Oszołomienie.
Niedowierzanie.
Drobiazgowa analiza każdego miniskurczu.
Spaaaaać…
Ziew.
( w przerwie kolejne dwa słoiki marynowanych pieczarek plus sagan marynowanej papryki - palcami prosto do gęby! szkoda czasu na szukanie widelca...- plus Haribo w kwaśnym wydaniu – nadludzkim wysiłkiem powstrzymuję się od wylizania celofanu z kwaśnych resztek i wypicia octowej zalewy ze słoików po marynatach)



Tydzień 6


Tête-à-tête z ginekologiem.
Kończyny z galarety, mózg z galarety.
Kolejna paczka Haribo.
Żelatyna opanowała wszechświat.
Dogłębna analiza każdego parametru życiowego w kontekście nowo zyskanej Świadomości.
Internet kopalnią wiedzy pożądanej, ale jeszcze bardziej – NIEchcianej.
Dr Gugiel jest gupi. Nic się nie zna na psychice kobiety z ciężarnym zapaleniem opon, powłok i neuronów.
Embargo na dostawę kolejnych informacji.
Biust – czuć. Szczególnie nocą, wybudzam się przy każdorazowej zmianie pozycji.
Nerwica. Ambiwalentne uczuciaStrach. Poczucie, że ale ja się przecież nie nadają na matkę! (acha, rychło w czas te refleksje...)
Duphaston łykany jak landrynki.
Sikanie – nie sądziłam, że można TYLE razy dziennie ganiać do toalety (!)
Spaaaaać…
Ziew, 
ziew, 
i jeszcze raz zieeeew.





Tydzień 7

Nudności.
Co za durne słowo... 
I czego się, głupia babo, cieszyłaś, że mdłości cię ominęły?
Oddaję światu, com zdążyła pobrać chwilę wcześniej przewodem pokarmowym.
Nowy wymiar pokojowego dizajnu - miska przy łóżku. Na wszelki wypadek.
Nie czytam głupot w internecie.
Nie muszę .
Wystarczy, że ROZMYŚLAM  o tym, co zdążyłam przeczytać jeszcze przed nałożeniem na komputer szlabanu, blokady rodzicielskiej i łańcucha z kłódką i szyfrowanym kodem.

Żeby przestać rozmyślać, trzeba by strzelić sobie z kuszy w potylicę.





Sikam.
Śpię.
Czekam.
Sikam.
Jem.
Minęła dopiero godzina od śniadania, a mnie z głodu żołądek już przyrósł do kręgosłupa!

W magazynach, sklepach, wytwórniach i hurtowniach dziki popłoch - Haribo lada dzień wyjdzie. Marynowanych pieczarek już nie ma. Trzeba będzie importować z Chin. Ostał się jeno słoik z papryką w occie i piri-piri wypalające dziury w przełyku.

Mlask.

Hormonalny drenaż mózgu.
Mówcie mi: Droga Niekonsekwencjo.
Płaczę na komediach, wylewam potoki łez podczas lektury krwistych kryminałów, zaś z doskonałą obojętnością oglądam rozczulające (w zamyśle reżyserów i producentów), ckliwe dzieła światowej kinematografii.
Dzieci w reklamach też mogę oglądać(!) - zupełnie nie dociera do mnie, że właśnie wyprodukowaliśmy zalążek małego, najprawdziwszego w świecie Człowieka...



Tydzień 8

Wizyta u lekarza.
Wyczekana z tyłkiem na szpilkach, obgryzaniem paznokci i nerwowym drganiem powieki.
Okupiona stresem oczekiwania, huśtawką, a raczej rollercoasterem hormonalnie wygenerowanych nastrojów (święty by nie zdzierżył...) i szlochami, które wyżłobiły mi zmarszczki, które to z kolei chyba tylko dr Szczyt będzie umiał mi wyprasować w swojej lśniącej luksusem klinice.
O. od moich szlochów ma za to zmarszczki na mózgu - tego Szczyt mu nie naprawi...

Jeśli zemdleję z nerwów w tramwaju, nie dotrę na umówioną wizytę i przełożą mi ją na niewiadomopsiakrewkiedy!

Postanawiam więc nie mdleć i dotrzeć. Postanawiam nie zwymiotować na asystentkę oczekującego mnie znachora choć moja silna wola w tym temacie ma doprawdy zerowe znaczenie. 
Postanawiam też nie zaciskać szczelnie powiek.


Dzięki temu WIDZĘ na monitorze jak w ponad dwa tygodnie temu oglądanym na ekranie pęcherzyku ciążowym kręci się mały Lokator.


Zaś malutkie serce Lokatora młóci szaleńczo krew uderzając 157 razy na minutę.

!



"Umowa o wynajem M1 położonego w trzewiach obywatelki Leśnej będzie obowiązywała do 23 czerwca przyszłego roku. Wypowiedzenie umowy może nastąpić na dwa tygodnie przed ww. terminem. W wyjątkowych przypadkach wynajem może potrwać też dwa tygodnie dłużej. Nie zaleca się jednak przeciągania pobytu ponad miarę, jako że wynajmująca dysponuje ściśle określoną rezerwą psychicznej wytrzymałości, jej lokum zaś ściśle określonym maksymalnym metrażem."



Ktoś tu doskonale wiedział jaki dokładnie prezent chciałby otrzymać z okazji pierwszego w swoim życiu Dnia Ojca...:)




poniedziałek, 4 listopada 2013

Obłęd gwarantowany


Drugą noc z rzędu śnię, że krwawię. 
Jak to, przecież wszystko było w porządku..? Żadnego plamienia! Nic, kompletnie nic, ani jednej plamki, ani jednej mikroskopijnej kropki. Dlaczego teraz tyle krwi…?
Budzę się rano zlana potem, na drewnianych nogach idę do łazienki i hipnotyzuję wzrokiem własne gacie. 
Wszystko w porządku.  Nic się nie dzieje. To tylko parszywy sen.

Ale koszmarne wizje tkwią w najlepsze w zmaltretowanej głowie…

Strach w połączeniu z hormonalnym koktajlem stanowi zabójczą mieszankę dla umysłu.
Buczę w poduszkę, łzy żłobią mi kaniony na policzkach, producenci chusteczek do nosa ozłocą mnie gdy już niedługo dorobią się na mnie marmurowych pałaców ze złotymi klamkami. 

- Tak bardzo się boję, mam tyle strachów i zgryzot, że nie umiem się cieszyć tą ciążą. – wysmarkuję komunikat do O.

Ten mnie przytula, tłumaczy oczywistości, pociesza, rozmasowuje zesztywniałe mięśnie i jak nic zagwarantowuje sobie tym samym wniebowstąpienie wśród chórów anielskich i przypięcie do klapy Orderu Za Wytrwałość przez przedstawiciela wszystkich Archaniołów razem wziętych.

Odkrywam w zdumieniu, iż niezliczone rzeczy mogą dostarczać tysiące powodów do smarków, czarnej rozpaczy i pohisterycznej czkawki.

Wszystko jedno, czy to pan pingwin Joeya, czy może fragment w czytanej książce, w którym to „(…)Powietrze na przystani psuły zapachy lin, kreozotu i benzyny.(…)” (błagam, nie pytajcie, CO dokładnie w tym fragmencie może wzbudzać jakiekolwiek emocje, a tym bardziej niekontrolowany płacz…), czy też dostanie się odrobiny jajecznego żółtka do starannie oddzielanych białek przy próbie produkcji ciasta (dramat w trzech aktach z laniem łez do miski i konwulsyjnym wstrząsaniem ramion).

Zwariuję.
Jak nic zwariuję.

środa, 30 października 2013

Pacjencie, zejdź z nas, bo nam duszno


            - When is the best time to get an epidural? 
       - Right after you find out you’re pregnant.


Czy w tym kraju kiedyś znormalnieje..? Oglądałam w zeszłym tygodniu jakiś program z angielskiej porodówki. Darling, czy chcesz już może znieczulenie? Jeszcze nie? Wytrzymasz? All right, ale pamiętaj, jakby co to mów. Darling dzielnie się trzymała jeszcze jakieś dwie godzinki i potem pękła. Wkłucie organizowano błyskawicznie.
A w kraju nad Wisłą?
I czego tak krzyczy? Znieczulenie? We łbach wam się poprzewracało!

Tutaj generalnie pacjenta traktuje się zbyt często jak upierdliwego petenta. Cholernie to przykre.  
Moja pierwsza laparoskopia. Leżę po zabiegu obolała, obchód, do sali (bez pukania, bez dzień dobry czy też choćby pocałujcie nas wszyscy w odwłok) wtarabania się tłum – paru lekarzy, jeszcze więcej studentów. Ktoś (God only knows kto – w polskich szpitalach, w odróżnieniu od tego, czego można naoglądać się w zachodnich filmach, nie ma żadnego „Dzień dobry, jestem doktor XY i będę pani robił to i śmo.”) bez słowa zrywa ze mnie kołdrę, dzięki czemu prezentuję swoje wdzięki od pasa w dół stadu obcych ludzi.

- Hmm, hmm… no, ok. Jak się pani czuje? ( nie czekając na moją odpowiedź ) Dobrze? No to świetnie.

Stado robi w tył zwrot.
Będzie tego obchodu.

- Przepraszam, – wyduszam nieśmiało – chciałabym się dowiedzieć kto mnie operował i co stwierdzono podczas zabiegu.

Stado odwraca się oniemiałe z tytułu mojej bezczelności. Śmiała spytać! Śmiała zatrzymać samego ordynatora oddziału! Chce mu zabrać cenny czas! Bezczelna!

- Przyślę do pani operatora po skończonym obchodzie. Wyjaśni pani co i jak. - wycedza domniemany ordynator.

Gdybym tam leżała do dzisiaj (mija właśnie siedemnaście miesięcy od tamtego dnia), tak do dzisiaj bym czekała na obiecaną rozmowę. Nie doczekałam się.



Moje ostatnie badanie hsg było równie pouczające.

- Proszę zgłosić się tego i tego dnia o siódmej rano. Koniecznie na czczo. I z wynikami beta HCG z poprzedniego dnia, żebyśmy mieli pewność, że nie jest pani w ciąży.
- Na betę dostanę skierowanie od pani, czy mam iść do jakiegoś innego lekarza na oddziale?
- (wymownie wzniesiona brew i zadziwienie malujące się na licu) Ależ beta HCG należy zrobić sobie w prywatnym zakresie.
-???! Mam pokrywać koszty samodzielnie, choć owo badanie jest niezbędne do przeprowadzenia hsg a w związku z tym to wy jako szpital macie zakichany obowiązek sfinansować takie badanie?!
- … (plus wzruszenie ramionami i wyraz twarzy „nie ja urządzałam ten świat”)

Rozporządzeniem Ministra Zdrowia w polskich szpitalach najwyraźniej co najwyżej podciera się tyłki. Przepisy są fikcją.

Na badanie,  zgodnie z kategorycznym żądaniem, zgłosiłam się z burczeniem w głodnym żołądku. O siódmej bladym świtem. Przeprowadzono ze mną nad wyraz drobiazgowy wywiad (Jakie choroby? Pobyty w szpitalach? Kiedy? Ile? Kolczyki? Tatuaże? Sztuczna szczęka? Uczulenia na leki?) – dokładnie taki sam jak wtedy, gdy przygotowywano mnie do znieczulenia ogólnego z tytułu planowanej operacji.
Wywiad klepnięty, pacjentka gotowa na anestetyk niczym Angelina na odbiór Oscara.
W brzuchu orkiestra wygłodniałych kiszek.
Trzy (!) godziny odsiedziane na krześle w korytarzu, z nerwowym wyłamywaniem sobie palców u rąk w oczekiwaniu na badanie, które przecież na siódmą rano.
I co?
Badanie hsg na żywca, nawet bez głupiego jasia.
Myślałam, że wyjdę z siebie i stanę obok.
Mogę jedynie domniemywać, że do enefzetu w pakiecie dokumentów celem wyrwania refundacji kosztów badania, dołączono też dokumentację na temat rzekomo podanego znieczulenia...

W polskich placówkach zdrowia szanuje się pacjentów?

Yeah, sure…


Wierzę, że jednak obok bezdusznych robotów, olewusów i automatycznych wyrobników od 8 do 15 i dajcież mi święty spokój jest także gdzieś masa wspaniałych lekarzy, ludzkich, empatycznych, otwartych, bez mózgościsku i przerostu miłości własnej.
I że są takie szpitale, gdzie przepisy stosuje się w prawdziwym życiu, a nie tylko czytuje o nich w przerwie na kawę.


(ośle rozmarzenie na twarzy...;-)






poniedziałek, 28 października 2013

...i zaniemówił


Decyzja podjęta: do pigułek, których łykanie musiałam zarzucić w okresie pooperacyjnym (gdy w podbrzuszu wywiercono mi fantazyjne laparoskopowe wywietrzniki) nie wracamy. 
Tym samym moja przemożna tęsknota za macierzyństwem, od wielu miesięcy zadręczający mnie instynkt i nadwrażliwość na widok par z dziećmi mogły wreszcie znaleźć ujście w rozpoczęciu starań o własne potomstwo. 

Sama świadomość tykającego jak bomba biologicznego zegara, bez obudzenia własnego instynktu i bez świadomości, że partner chce tego samego – sama świadomość swoich fizycznych ograniczeń i kurczących się szans nie wystarczyły.

Jednak wreszcie spełnił się ostatni warunek do tego, by podjąć decyzję - poczułam się psychicznie na to gotowa. 

O. w tych naszych pierwszych nieudanych miesiącach starań zdawał się być mało przejęty niepowodzeniami. Prezentował doprowadzający mnie chwilami do szału optymizm i wiarę, że „przecież i tak się w końcu uda.”
Dostawałam piany na ustach, gdy słyszałam:
-„Daj spokój, tyle kobiet rodzi teraz dzieci mając czterdziestkę. Późniejsze macierzyństwo jest teraz tak powszechne – nie możesz się zamartwiać, nie możesz tak bardzo patrzeć na swój wiek.”

Doprawdy? Z każdym kolejnym jałowym miesiącem ucieka mi cenny czas. Z każą kolejną nieudaną próbą umyka mi kolejna szansa. Mój limit się wyczerpuje. Czemu, do cholery, tego nie rozumiesz?!


Nie rozumiał.
O., kilka lat ode mnie młodszy, nieświadomy wielu biologicznych aspektów zachodzenia w ciążę po 35. roku życia, trochę naiwnie sobie wyobrażający, że wystarczą trzy-cztery miesiące bez antykoncepcji, żeby udało się zaskoczyć, zwyczajnie nie rozumiał. Musiało minąć wiele miesięcy, by jego hurraoptymizm ustąpił pola realizmowi. Musieliśmy się trochę natrudzić, by O. dostrzegł, że to nie jest takie proste. 

Przyszedł grudzień. 
W okolicy Świąt zaczęłam kiepsko się czuć. Nadwrażliwość na zapachy, nudności, zmęczenie. Czas miał pokazać, że mój organizm nasycił się po prostu łykanym regularnie od miesięcy duphastonem, a do tego przeczołgał mnie jakiś wredny wirus, ale wtedy jeszcze O. uważnie mnie obserwując stwierdził, że jak nic, udało nam się pewnie zaciążyć. Mimo negatywnych wyników testów (Pewnie jest jeszcze za wcześnie, żeby któryś z nich pokazał nam dwie kreski...) byliśmy niemal pewni, że na styczniowej wizycie u lekarza, ten potwierdzi po prostu nasze podejrzenia.
Nigdy nie zapomnę oczu O., gdy wyszłam z gabinetu i nie mogąc wykrztusić z siebie słowa, pokręciłam tylko głową na  znak, że tylko nam się wydawało, moje ciało z nas zakpiło i wygenerowało mało dowcipne dolegliwości z innych powodów niż ciąża.
Wtedy pierwszy raz dojrzałam w jego oczach rozczarowanie.

I od tamtej pory ogromnie dużo się zmieniło. 
Przestałam czuć się osamotniona w swoich tęsknotach i poczuciu zawodu. Do O. zaczęło wreszcie docierać, że mogę subiektywnie czuć się młodą duchem kobietą, ale moje ciało ma swoją metrykę i ograniczenia, co skutkuje dla nas obniżonymi szansami na doczekanie się własnego dziecka. 

Od tamtej pory czułam wreszcie, że nie tyle ja chcę zostać matką, co my oboje – rodzicami. 
Jednakowo silnie.

I to o tej wielomiesięcznej drodze do dojrzałości i autentycznego pragnienia posiadania dziecka pomyślałam, gdy Mela spytała w komentarzu pod poprzednim wpisem „a co na to On?”.

Będąc w związku, w którym partner zna na pamięć grafik wizyt u ginekologa, a dzień cyklu potrafi określić z nieznaczną jedynie pomocą kalendarza, nie da rady zaskoczyć radosnym „jestem w ciąży!” będąc w czwartym miesiącu i z albumem zdjęć z badań usg. Od początku przeżywanie (najpierw domniemanej, a później - jak się uda - potwierdzonej) ciąży przypada obojgu. I w sumie, myślę sobie, to fantastycznie. Wspólne pragnienie, by się udało, wspólne zaklinanie rzeczywistości, by to okazało się prawdą. Wspólne doświadczanie.

Mój pierwszy w życiu pozytywny test z dwiema kreskami, których wizję wielokrotnie dopieszczałam i pielęgnowałam w myślach, włożyłam w podłużne pudełeczko.
Był wieczór.
O. wszedł do domu wróciwszy z pracy.

- Jak ci minął dzień? – usłyszałam.
- W porządku. – odparłam zdawkowo  - Zdejmij kurtkę i usiądź.

O. spojrzał zdziwiony i chyba trochę zaniepokojony.

- Co to jest? – spytał, gdy położyłam mu na dłoni pudełeczko.
- Otwórz. – powiedziałam, nie będąc w stanie wydusić z siebie nic więcej.
- Cokolwiek to jest, na pewno to coś fajnego. – usłyszałam jeszcze, gdy zaczął podnosić wieko pudełka.

I… zrobiło się cicho.

Przez kilka najdłuższych w świecie sekund O. patrzył w osłupieniu na test na dnie pudełka. Potem na mnie. I znów na test.

- Jest pozytywny. – powiedziałam zupełnie niepotrzebnie, bo O. doskonale sam to widział.

Nic nie powiedział, ani słowa. Ale w żelaznym uścisku, w którym za chwilę mnie zamknął, niemal zgruchotał mi kości.


I od tamtego dnia gruchocze mi je regularnie dzień w dzień;)


.............................................................................................................................................

P.S. Wszystkim odwiedzającym mnie babeczkom ogromne dzięki za pełne życzliwości słowa! Trzymanie kciuków nadal bardzo potrzebne, bo węże w głowie wiją się i syczą.  


wtorek, 22 października 2013

Jak słup soli


16 października, środa, popołudnie

Stoję w kuchni i mieszam makaron na patelni. Machinalnie. Bezwiednie. Bezmyślnie? Nie, myśli wypełniają mi głowę po brzegi, przelewają się poza mózgowie i wszystkie opony.  A niech to, zrobię test przelatuje mi przez głowę. Idę do łazienki. Usiłuję nie obsikać sobie rąk po same łokcie (jak subordynuje się strumień własnego moczu?), po kilku sekundach rozrywam opakowanie testu. Biorę pipetę, sumiennie odmierzam właściwą ilość kropli.
Banalne krople uryny wkroplone w banalny kawałek plastiku.
Wychodzę z łazienki. Zawartość patelni, amatorska chińszczyzna, wskutek beztroskiego pozostawienia na pastwę losu niebezpiecznie zaczyna przywierać do dna naczynia. Przegarniam automatycznie makaron i zerkam na zegar.

Mijają dwie minuty. 

Spokojnie, bez ekscytacji, to dopiero 30. dzień cyklu, ledwie dwa dni spóźnienia. Pójdę zaraz do łazienki, rzucę okiem na jedną (tradycyjnie – mało to razy już ćwiczyłam ten schemat?) kreskę, przemielę między zaciśniętymi zębami jakieś przekleństwo i wywalę ten cholerny plastik. Będę dalej czekać na tę czerwoną łachudrę, jednak już bez tej czającej się gdzieś z tyłu głowy,  niepotrzebnej, wykańczającej nadziei, której jestem chyba ulubioną zakładniczką.

Cztery minuty czekania za mną.

Mieszam w chińskim specjale. No dobra, pora iść zakończyć to testowanie i ostatecznie pozbyć się złudzeń.
Pięć minut. Idę do łazienki, nachylam się nad umywalką.
Rzut oka.


No tak.
Jedna kreska.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
A tuż obok – druga.

Druga???????????!!!!?????????????!!

Z pulsującą tętnicą, sercem walącym tak, że natychmiast dostaję malinowych plam na dekolcie, z pąsowymi policzkami, z trzęsącymi się rękoma, robię kilka razy kompletnie pozbawiony sensu spacer z łazienki do kuchni, z kuchni do łazienki, z łazienki do kuchni, i znów z kuchni…  Gdy jestem w łazience patrzę na mały, biały kawałek plastiku i sprawdzam, czy druga kreska nie jest jedynie wytworem mojej wyobraźni, pobożnych życzeń i morderczej nadziei wbrew wszystkiemu.
Nie jest. Nie znika. Trwa uparcie obok tej pierwszej. Jest jaśniejsza od niej, ale wyraźnie widoczna.
Gdy nogi niosą mnie do kuchni,  bezmyślnie patrzę na krajobraz za oknem. Niby wciąż ta sama ulica, te same sunące sznurem samochody, te same drzewa, opadłe liście, poszarzałe trawniki. Wszystko niby takie same, ale jednak nagle inne.
Świat się przewrócił i nie może wstać.

Po dwóch godzinach robię drugi test. Może ten pierwszy był wadliwy? Przeterminowany? Coś źle zrobiłam? Za dużo kropli? Za mało? Może nie dopilnowałam, żeby w pipecie nie było pęcherzyka powietrza?

"Jeśli w okienku kontrolnym ( C ) pojawiły się linie (nawet jeśli któraś z linii jest mniej wyraźna) oznacza to, że jesteś w ciąży."

A zatem - dwie. 
Ponownie dwie kreski.

Trwam w osłupieniu.



17 października, czwartek, rano

Trzeci test.  
Dwie kreski.
Ta druga nieco mocniejsza niż na testach z poprzedniego dnia.
Uwierz, uwierz w to!


Nie umiem, nie dowierzam.



19 października, sobota, rano

Czwarty test. (Myślę O., że trzeba będzie zaciągnąć kredyt na te testy).
Druga krecha, już nie kreska,  jeszcze wyraźniejsza.



21 października, poniedziałek, rano

Piąty test.
Mogłabym już robić te testy z zamkniętymi oczami. Stałam się specjalistką w sikaniu do słoiczka.
Druga kreska mocna, tłusta, grubsza i nawet O. przyznaje, że wyraźniejsza niż kontrolna.

Wizyta u lekarza.
Ręce mi dygoczą, nogi się trzęsą, wykręcam sobie szyję, żeby coś dojrzeć w tej szarej masie na monitorze. Przez kilka sekund w głowie tłucze mi się paniczna myśl Nic tam nie ma, nic tam nie ma…

- No, widać kółeczko. To bardzo wczesna ciąża. Widać pęcherzyk, zarodka jeszcze nie, ale na to jest za wcześnie.- słyszę między swoimi nogami.

Schodzę z fotela na nogach z galarety. Z galarety mam też cały środek swojego jestestwa.
Zamiast mózgu też mam galaretę.

Boję się następnych dwóch i pół tygodnia. Wbrew mojej woli mój galaretowaty umysł przerabia wszystkie możliwe scenariusze. Jeden lepszy od drugiego… A może to ciąża pozamaciczna? zostaje zastąpione nową zadręczającą mnie wątpliwością A jeśli pęcherzyk okaże się pusty?


Gdzie ta euforia, którą sobie (naiwnie) dawniej wyobrażałam..? Gdzie ta dzika, nieokiełznana radość? Poczucie odniesionego zwycięstwa nad zbuntowanym ciałem? Jestem rozchwianym kłębowiskiem nerwów i strachów. Płaczliwym, hormonalnie rozhuśtanym, rozedrganym i kompletnie rozstrojonym.

Przede mną siedemnaście długich dni do kolejnego badania.
Siedemnaście dni  z wężami niepokoju w głowie.