Moje macierzyństwo przestało wreszcie przypominać wiotką, gorącą, świeżo wylaną w naczynie galaretę.
Stężało.
Usztywniło się.
Jestem matką.
Matką ze stali, nie z plasteliny, ciastoliny, narysowaną na
kawałku zmiętej kartki lub wydzierganą
cienkim, drżącym szydełkiem.
Jestem matką z betonu i z dodatkowym zbrojeniem.
Czyliż matką z żelbetu.
Czyliż matką z żelbetu.
[kevlarowe kamizelki kuloodoporne mogą
się przy mnie ze wstydem schować do szafy]
Jestem matką z wszytą na lewej stronie metką: 100% matki, myć w 40°, nie prasować, nie
chlorować, nie wirować, żywić, poić, czasem rzucić dobrym słowem i przytulać
kiedy trzeba.
Kiedyś bardziej rozedrgana, częściej niepewna,
eksperymentująca, gryząca paluchy z nerwów, bardziej ugodowa niż zatwardziała w
imię „a co tam, niech im będzie”.
Dziś mocniejsza.
Żadne tam „a co tam,
niech im będzie”, bo tu przecież o me dziecko idzie.
Z krwi. I kości. I z uczucia.
Asertywna.
[…szkoda mojego czasu na bzdety + ja
pani o zdanie nie pytałam…]
Ale.
Jestem boleśnie świadoma istnienia w tym niezaprzeczalnego
paradoksu.
Gdy rodzi się dziecko, rodzi się nowy świat.
Mogę rzec: wraz z narodzinami Duni zyskałam drugie życie,
nowe moce, stałam się silniejsza.
W imię dobra mojego dziecka zdeterminowana, z jasno
określonymi celami.
Nie-po-ko-na-na.
Ale…
… jednocześnie tyle we mnie kruchości.
Strachu.
Nieodporności.
Wielu rys w litej niby zbroi.
Ileż razy wymierzałam sobie plask w głupi pysk gdy dziecko
me rzęziło przez sen, a ja łykałam kluchy i łzy w poczuciu bezsilności i
frustracji.
Ileż razy trzęsłam się na szpitalnym korytarzu lodowatymi rękoma
trzymając wypis i bojąc się w niego spojrzeć.
Ileż razy w znękanym złym losem dziecku z radiowego lub
telewizyjnego reportażu widziałam ją.
I drżałam.
Ileż razy żałowałam, że nie mogę jej po prostu owinąć grubą warstwą folii bąbelkowej zabezpieczając ją przed stłuczeniem kruchej skorupki.
[o niebiosa, nie pozwólcie, by ją kiedykolwiek, cokolwiek…]
Ileż razy pomyślałam "nie dla mnie ten macierzyński maraton... jakie to trudne... ile hartu ducha wymaga..."
Jestem stężałym betonem, a jednocześnie miewam konsystencję nieznośnie trzęsącej się galarety.
freeimages.com
Jak to możliwe?
[i tak już zawsze..?]