- Dzień dobry, czy pani jest pierwsza w kolejce? – rzucam do około
pięćdziesięcioletniej damy grzejącej krzesło pod samymi drzwiami do laboratorium
okraszając pytanie uśmiechem.
Liderka z bloków
startowych kiwa potakująco głową.
- Przykro mi, ale będę musiała panią przeprosić i wejść na badanie jako
pierwsza. Takie mam niestety specyficzne badanie. Czy mogę? – zrzucam bombę i niemal słyszę jak prawie trzydziestoosobowa
kolejka wstrzymuje oddech w oburzeniu na moją bezapelacyjną arogancję.
Poproszona o uprzejmość
pani robi grymas, która jasno wyraża brak entuzjazmu dla mojej prośby, ale zanim
zdąża coś odburknąć, szybko rzucam grzeczne „Dziękuję bardzo” i ustawiam się
tuż przy ścianie czując, jak cała kolejka solidarnie miesza mnie w myślach z
całym dzisiejszym podeszczowym błotem.
Za wszelką cenę
usiłuję nie wyobrażać sobie komentarzy, które z pewnością wystrzelą w ogólnokolejkową
przestrzeń, jak tylko zamkną się za mną drzwi do laboratorium. Gdybym miała
jakąś maść przy sobie, powinnam natychmiast zacząć smarować sobie własny
tyłek, który zostanie obrobiony przez bliźnich z wielkim namaszczeniem.
Wybija siódma. Do drzwi podchodzi kierowniczka laboratorium, otwiera drzwi i zaprasza pierwszą osobę. Raz jeszcze dziękczynnie kiwam głową pani z grymasem oraz zaciśniętymi ustami i wchodzę do gabinetu. W środku standardowa procedura – poszukiwanie z lupą jakiejkolwiek widocznej żyły, glukozowy drink z drewnianą szpatułką w ramach rekompensaty za brak wytwornej parasolki, wymiana żarcików i solenna obietnica, że nic nie zjem, niczego nie wypiję, nie przebiegnę maratonu i za dwie godziny karnie stawię się na ponowne upuszczanie drogocennego płynu ustrojowego.
W drzwiach mijam się z panią z grymasem, która nie może sobie odmówić przyjemności wyprodukowania pod moim adresem komentarza, iż "sądziła, że już tam umarłam".
Po stu dwudziestu
minutach ponownie pojawiam się przed dobrze już znanymi drzwiami. Tym razem wijący się pierwotnie aż po same drzwi
wejściowe kolejkowy ogon zeszczuplał do czterech osób. Jedna z nich, starszawy pan, przestępuje z nogi na
nogę w odległości trzech i pół centymetra od wejścia do laboratorium.
- Czy pan wchodzi jako następny? – upewniam się nabierając jednocześnie
podejrzenia, iż zacięty wyraz twarzy pana nie może świadczyć o silnie
rozwiniętej empatii oraz serdeczności do gatunku ludzkiego.
- Taa. – rzuca krótko w odpowiedzi kolejkowicz.
- A czy mogłabym wejść przed panem, bo…- próbuję wyłuszczyć prośbę, ale od razu słyszę
krótkie i ostre jak smagnięcie bicza „Nie!” i pan obrzuca mnie zdegustowanym
spojrzeniem.
- Bardzo panu dziękuję za życzliwość. – rzucam pielęgnując w myślach
z nagła wyklutą wizję roju upierdliwej szarańczy atakującej tego jakże
sympatycznego starszego pana.
-W takim razie kto z państwa jest następny? – zwracam się do
pozostałych kolejkowiczów, którzy jak jeden mąż odnajdują nagle życiowe
powołanie w uporczywym hipnotyzowaniu wzrokiem podłogi pod własnymi nogami,
byle nie nawiązywać ze mną kłopotliwego kontaktu wzrokowego.
- Pani?- próbuję wydębić pożądaną informację od dorodnej blondyny.
Ta potrząsa przecząco
głową.
- Tamten pan. – blondyna macha na odczepnego ręką w kierunku któregoś
z dwóch jegomościów, którzy wciąż udają, że z nagła oślepli i ogłuchli.
- Pan? – nie ustaję w próbach celując pytaniem na chybił trafił w jednego z nich.
Delikwent zaprzecza. W
tym momencie drugi z dżentelmenów zrezygnowany burczy pod nosem, że to on. On
jest następny. I całym sobą bezgłośnie aż krzyczy, żebym się odczepiła i nawet
nie próbowała podchodów ze swoimi nędznymi prośbami. Jednak ja sunę
zdeterminowana niczym czołg na poligonie i znów wygłaszam żebrzącą formułkę. Pan się burzy,
że on „czterdzieści minut już czeka i ile
jeszcze można!”. Wyjaśniam cierpliwie, choć mam ochotę przegryźć mu w tej
chwili tętnicę, że to nie moja fanaberia, nie o to chodzi, żem wygodna sucz,
której nie chce się odsiedzieć kwadransa w kolejce, że mam dwuetapowe badanie,
że mija właśnie druga godzina, po której muszę koniecznie znów mieć pobraną
krew, że nie ja sama takie procedury wymyśliłam…
Grochem o ścianę.
O mur.
O beton.
Zrezygnowana siadam na pierwszym
z brzegu krześle i w myślach już liczę, na którą trzeba będzie dnia następnego
nastawić budzik (konkluzja jest miażdżąca - najdalej pewnie na czwartą nad ranem), by stawić się ponownie na tę cholerną krzywą cukrową, bo nie
ma bata, badania dziś nie dam rady zakończyć. Przecież nie będę się z ludźmi
bić. Nie okopię się z powiewającym sztandarem przy laboratoryjnych drzwiach. Nie rzucę się
w poprzek na progu z okrzykiem „Po moim
trupie!”
Otwierają się drzwi, do
gabinetu dziarsko rusza przesympatyczny pan, który jako pierwszy zademonstrował
mi siłę asertywności.
Swojej.
- A nie ma jeszcze tej pani, co to miała być za dwie godzinki..? –
wyłania się na wtem z pytaniem na ustach mój anioł, moja wybawicielka z opresji
Kolejkowego Frontu Ludzkiej Wrogości, czyli pani laborantka tęsknie wyglądająca za mną z igłą i strzykawką.
- Jestem, jestem…- rzucam smętnie do anioła w białym fartuchu - …ale
państwo nie zgadzają się mnie wpuścić.
Laborantka wzrusza nieznacznie
ramionami, grzecznie wyprasza z gabinetu przesympatycznego i jeszcze zdąża za nim krzyknąć, że
prosi, by ten nie demonstrował swojego niezadowolenia donośnie trzaskając
drzwiami, że tynk aż odpada ze ściany.
Ot, test obciążenia glukozą.
Banalne pobranie krwi, słodka jak ulepek ohyda do przełknięcia, ponowne pobranie krwi
po dwóch godzinach, zalecenie laborantki, by wchodzić na badanie bez kolejki…
Nie potrzebowałam cytryny
na osłabienie siły wyrazu stężonej glukozy.
Ludzka życzliwość i
wyrozumiałość każdą słodycz potrafią doprawić odpowiednią dawką goryczy, by
człowieka zanadto nie zemdliło.
Drogi narodzie, ściskam
cię czule.