czwartek, 14 kwietnia 2016

Ach...

…a gdy nie trawi nas gorączka zwana buntem,

nie puchną nam uszy od ‘Ne! Ne! Ne-te-te!’,

nie biegam obłąkańczo po sklepie za swoją chimeryczną królewną rozbawioną do imentu faktem, że oto zdołała mi spierniczyć pod tamten stojak [hen dalekooooo] czy inszą półkę,  

nie zadaję pierdyliarda pytań prowokujących do jedynej, z pełną rezygnacją spodziewanej odpowiedzi o kategorycznej treści ‘Ne!’ [lub też ‘tak!’, które wszak i tak – jak się rychło okazuje - oznacza znienawidzone ‘ne!’],

nie usiłuję zniknąć magicznym sposobem z oczu wpatrzonej w nas publiki z niemymi potępieńczymi komentarzami kłębiącymi się pod jej zbiorczą kopułą na widok występów specjalnych panny Duńczysławy [ściąganej – na ten przykład - rodzicielską przemocą z huśtawki/zjeżdżalni/trawnika/ławki…  ech, whatever], i lejącej na tę okrutną okoliczność litry usmarkanych łez po rumianych licach,

nie próbuję doliczyć od 1 do 10 z lotosowym ‘ommm’ pomiędzy wersami, zerkając jednym okiem, czy może, cudem jakimś, już jej te histerie przeszły,

wtedy…


…topnieję.

Od  jej ‘ totam te’,
powtórzonego po moim spontanicznym ‘kocham cię’.

Od tych czarnych ślepiów wpatrzonych w moje.

Od niespodzianego pogłaskania mnie przez nią po głowie.

Od jej wycelowanego w coś palca i niecierpliwego ‘Co to? Co to?’ a potem spijania mi odpowiedzi wprost z ust.

Od buziaków składanych mi na plecach [gdy klęczę zmiatając kocie kłaki] lub na półdupku (!) [gdy tyłem do niej obrócona stoję i  zmywam].

Odwracam się wtedy, chwytam ją w objęcia i wdycham łapczywie jej zapach.

A ona zanosi się śmiechem.


Kocham to.