…a gdy nie trawi nas gorączka zwana buntem,
nie puchną nam uszy od ‘Ne!
Ne! Ne-te-te!’,
nie biegam obłąkańczo po sklepie za swoją chimeryczną królewną
rozbawioną do imentu faktem, że oto zdołała mi spierniczyć pod tamten stojak [hen dalekooooo]
czy inszą półkę,
nie zadaję pierdyliarda pytań prowokujących do jedynej, z pełną
rezygnacją spodziewanej odpowiedzi o kategorycznej treści ‘Ne!’ [lub też ‘tak!’,
które wszak i tak – jak się rychło okazuje - oznacza znienawidzone ‘ne!’],
nie usiłuję zniknąć magicznym sposobem z oczu wpatrzonej
w nas publiki z niemymi potępieńczymi komentarzami kłębiącymi się pod jej zbiorczą
kopułą na widok występów specjalnych panny Duńczysławy [ściąganej – na ten przykład - rodzicielską
przemocą z huśtawki/zjeżdżalni/trawnika/ławki… ech, whatever], i lejącej na tę
okrutną okoliczność litry usmarkanych łez po rumianych licach,
nie próbuję doliczyć od 1 do 10 z lotosowym ‘ommm’ pomiędzy wersami, zerkając jednym
okiem, czy może, cudem jakimś, już jej te histerie przeszły,
wtedy…
…topnieję.
Od jej ‘ totam te’,
powtórzonego po moim spontanicznym ‘kocham cię’.
Od tych czarnych ślepiów wpatrzonych w moje.
Od niespodzianego pogłaskania mnie przez nią po głowie.
Od jej wycelowanego w coś palca i niecierpliwego ‘Co to? Co to?’ a potem spijania mi
odpowiedzi wprost z ust.
Od buziaków składanych mi na plecach [gdy klęczę zmiatając kocie kłaki]
lub na półdupku (!) [gdy tyłem do niej obrócona stoję i zmywam].
Odwracam się wtedy, chwytam ją w objęcia i wdycham łapczywie
jej zapach.
A ona zanosi się śmiechem.
Kocham to.