-... a na kiedy macie termin z tym waszym artystą..? – pyta O.
patrząc na obłość pod swetrem swojej siostry.
- Początek marca..? Chyba koniec jednak… A tam, nie wiem. Jak się
gówniarz pojawi, tak będzie. - odpowiada mu mało przejęty tematem szwagier.
Wymieniamy porozumiewawczo
spojrzenia.
Niewypowiedziane myśli skrzą niczym zwarte kable.
- No, to na kiedy? – nie ustaje w dociekaniach O., tym razem kierując
pytanie do właścicielki obłości.
- Jakoś tak w połowie marca, wiesz. Nie wiem, luz z tą z ciążą, wiesz. Ja
to nawet nie wiem, w którym dokładnie tygodniu jestem.
[swoje tygodnie, kiedyś
tam, dawno temu, liczyłam niemal z kalkulatorem w dłoni. Wyrwana w środku nocy ze snu mogłabym bez problemu
wyrecytować spodziewaną datę porodu Duni]
Spotkaliśmy się.
Wreszcie.
Dwa tygodnie wcześniej, doświadczając
swoistego rozdwojenia jaźni, potakiwałam O. z równie nacechowanym dwoistością entuzjazmem
odwołującemu telefonicznie zapowiadaną z wyprzedzeniem wizytę tłumacząc się
poszpitalną infekcją.
[oraz nadchodzącym
wielkimi krokami okresem, jako że czułam dziada całym ciałem. jeszcze tego brakowało,
żebym cierpiąc od łuszczącej się bezdomnej macicy zmuszona była oglądać rosnący
cudzy brzuch]
Jak bum cyk cyk, jak raz się
przydały szpitalne wirusy, choć przykro było patrzeć na umordowaną nimi Dunię.
[to były przyczyny oficjalne
z gatunku „twardych”]
Okres też, niby nie w porę, a
jednak pozwolił mi na ogarnięcie się przed nieuniknionym.
[to były przyczyny nieoficjalne
z gatunku „miękkich”]
Potem pooglądałam sobie własną
córkę bezskutecznie wyciągającą ramiona ku kuzynce.
[„Emi, no chodź, no
chodź” – kusiła Dunia, rozkładając ramiona w ufnym, zapraszającym geście,
na co rzeczona Emi wklejała się w brzuchatą matkę i raportowała, iż „ja nie chcę się z nią bawić, mamo”
Serce rozpadało mi się na kawalątka.
KA-WA-LĄT-KA.]
Ale przecież luz.
Wdech,
wydech,
wdech,
wydech…
Uświadomiłam sobie, jak
emocjonalnie szczodrą, jak ciepłą, jak empatyczną [mama, dzidzia p(ł)acze!
– donosiła mi przejęta Dunia, z marsem na czole], jak wrażliwą mam
córkę.
- Mama jest s(m)utna. (D)Unia p(rz)ytuli. – usłyszałam wczoraj.
I słysząc to poczułam wtulającego
się we mnie niemal dwuipółrocznego Krasnoludka.
W drodze powrotnej, cierpliwie
znoszącego inwazję kochliwych pluszaków.
Melancholijnie wpatrzonego w zaokienne wiatraki.
Moja zadumana estetka.