wtorek, 29 listopada 2016

Luz, co nie?

-... a na kiedy macie termin z tym waszym artystą..? – pyta O. patrząc na obłość pod swetrem swojej siostry.
- Początek marca..? Chyba koniec jednak… A tam, nie wiem. Jak się gówniarz pojawi, tak będzie. - odpowiada mu mało przejęty tematem szwagier.

Wymieniamy porozumiewawczo spojrzenia. 
Niewypowiedziane myśli skrzą niczym zwarte kable.

- No, to na kiedy? – nie ustaje w dociekaniach O., tym razem kierując pytanie do właścicielki obłości.
- Jakoś tak w połowie marca, wiesz. Nie wiem, luz z tą z ciążą, wiesz. Ja to nawet nie wiem, w którym dokładnie tygodniu jestem.

[swoje tygodnie, kiedyś tam, dawno temu,  liczyłam niemal z kalkulatorem w dłoni. Wyrwana w środku nocy ze snu mogłabym bez problemu wyrecytować spodziewaną datę porodu Duni]

Spotkaliśmy się.          
Wreszcie.
Dwa tygodnie wcześniej, doświadczając swoistego rozdwojenia jaźni, potakiwałam O. z równie nacechowanym dwoistością entuzjazmem odwołującemu telefonicznie zapowiadaną z wyprzedzeniem wizytę tłumacząc się poszpitalną infekcją.

[oraz nadchodzącym wielkimi krokami okresem, jako że czułam dziada całym ciałem. jeszcze tego brakowało, żebym cierpiąc od łuszczącej się bezdomnej macicy zmuszona była oglądać rosnący cudzy brzuch]

Jak bum cyk cyk, jak raz się przydały szpitalne wirusy, choć przykro było patrzeć na umordowaną nimi Dunię.
[to były przyczyny oficjalne z gatunku „twardych”]

Okres też, niby nie w porę, a jednak pozwolił mi na ogarnięcie się przed nieuniknionym.
[to były przyczyny nieoficjalne z gatunku „miękkich”]

Potem pooglądałam sobie własną córkę bezskutecznie wyciągającą ramiona ku kuzynce.

[„Emi, no chodź, no chodź” – kusiła Dunia, rozkładając ramiona w ufnym, zapraszającym geście, na co rzeczona Emi wklejała się w brzuchatą matkę i raportowała, iż „ja nie chcę się z nią bawić, mamo”
Serce rozpadało mi się na kawalątka.
KA-WA-LĄT-KA.]

Ale przecież luz.
Wdech,
wydech,
wdech,
wydech…

Uświadomiłam sobie, jak emocjonalnie szczodrą, jak ciepłą, jak empatyczną [mama, dzidzia p(ł)acze! – donosiła mi przejęta Dunia, z marsem na czole], jak wrażliwą mam córkę.

- Mama jest s(m)utna. (D)Unia p(rz)ytuli. – usłyszałam wczoraj.

I słysząc to poczułam wtulającego się we mnie niemal dwuipółrocznego Krasnoludka.


W drodze powrotnej, cierpliwie znoszącego inwazję kochliwych pluszaków.

Melancholijnie wpatrzonego w zaokienne wiatraki.



Moja zadumana estetka.


czwartek, 3 listopada 2016

(Nie) bój się

Nie bój się.
Nie ma czego się bać.

Ile razy w życiu zdarzyło mi się wałkować ten uspokajający w zamierzeniu tekst?
Z ust cudzych pod adresem własnym i z własnych pod adresem innych  - bliższych i tych dalszych..?

Czasem w tym imperatywie oraz bliskich mu semantycznie uspokajaczach zawarta jest najczystsza w swej postaci troska o czyjeś tzw. dobro. O czyjeś dobre samopoczucie.
To ta chęć wyrwania z kogoś chwastów rodem z botanicznego atlasu przypadków mniej lub silniej trujących, toksycznych, wywołujących alergiczną pokrzywkę.

Ale kiedy indziej to wyraz dość obcesowej w swym lekceważeniu "troski".
Czasami to sprowadzone do parteru żenującego banału pseudopocieszenie.
Zwykły wycierus.
Wyświechtaniec.

- Ej, no... No nie bój się. Na pewno będzie dobrze.

Znają to państwo?
Bo ja owszem.
......................................................................................................

A to państwo znają:

włos wydłubany z tej zupy


?
......................................................................................................
Przeczytałam raz. 
Potem drugi. 
... i ósmy.

I się zamyśliłam.
......................................................................................................

A potem obiecałam sobie, że - niczym wytrawny nałogowiec - najpierw znacząco ograniczę.
Następnie definitywnie porzucę.
Porzucę tę arogancką pozę pocieszyciela-znawcy kategorii wiem_lepiej_zaufaj_mi.
Wcale nie wiem lepiej, wcale lepiej się nie znam. Mierzę przecież własną miarką, a ta w końcu skrojona jest wyłącznie pod moje osobiste doświadczenia.

Nie mnie oceniać, czego należy się bać, a o których strachach można zapomnieć i bezceremonialnie zwijać je w kłębek, by następnie wcisnąć ów pod dywan.
I przydeptać.

......................................................................................................

Duniu, córeczko, mądra w swej ostrożności i bojaźni, dziewczynko.
Właśnie że lękaj się.
Nie daj sobie wmówić, że bojaźń jest czymś złym,  zbędnym, obciążającym.

Niemniej,
ucz się ten lęk pokonywać.



Żyj na przekór niemu.

......................................................................................................

Za niespełna tydzień przed Dunią i nami kolejne badanie.
Znajomy scenariusz.
Znajoma sceneria.
Znajomy strach.

Boję się.
Przyznaję to hardo zadzierając podbródek.