czwartek, 26 marca 2015

Urywki

(…)
Świat obdarowuje uśmiechem wzbogaconym o dwie jedynki – nówki sztuki.

- Kurczę, a taka fajna była z tą bezzębną paszczą – marudzi ojciec Duni.

- Spokojnie, za parę lat wypadną jej po raz pierwszy, za kilkadziesiąt zaś dorobi się sztucznej szczęki – pocieszam.


(…)
By małemu leniowi zechciał choć nieco drgnąć mięsień, szczujemy lenia porzuconą beztrosko książką.
Kombinuje wtedy, jak podpełznąć ku niej bez zbytniego przepracowywania się.



[czy oznacza to, że jak jej starzy, Dunia w przyszłości zostanie książkową maniaczką?..]


(…)
Niemowlęce menu poszerzyło się o nowe pozycje kulinarne.
Sztukamięs, czyli apetyczna (własna) stopa wraz z pluszowym dinozaurem zagościły w Duńczynym menu na stałe. 
Myślę, że wkrótce spokojnie będę mogła rozważyć zaprzestanie gotowania dla córki.
Zamiast bukietu warzyw ze schabikiem i owoców na deser plastikowy wstęp do dinozaura…



 i kąsek niemowlęcej stopy…



Z niezaprzeczalną oszczędnością dla domowego budżetu.



(…)
„Gdzie jest Pola? Wklepuję balsam, zaczynając od żeber – nie chcę dotykać od razu brzucha zimnym pachnidłem. Nie jest w środku niby wątroba czy inny narząd. Ona jest w mojej głowie. Mogę się jej domyślać pod pępkiem, ale jej tam sobie nie wyobrażam. Jest zupełnie gdzie indziej. Pola ma duszę i rozrosła się we mnie. Jest w moich palcach, kiedy ją głaszczę, w ustach, kiedy ją w myślach całuję, i właśnie w myślach, naprzeciwko mnie, śpi obok w łóżeczku. Kiedy się budzi, wskakuje z powrotem i daje się kołysać w brzuchu na spacerze.”

[„Polka” Manuela Gretkowska]


Czytam i czuję, że żal mi czasu ciąży, że to już za mną.
Paradoks. 
Bycia w ciąży nie wspominam przecież z maślanym rozrzewnieniem.



(…)
Gretkowska wtedy jeszcze nie wiedziała, że po urodzeniu dziecko ma się w głowie już zawsze.
Nawet gdy jestem sama, wciąż jestem z Dunią.
Wychodzę, a Dunia wozi się w mojej głowie niczym w dziecięcym wózeczku.
Pamiętam taki dzień, kilka dni po porodzie, szłam zalanym słońcem chodnikiem. Wracałam do domu ze sklepu. W domu zostało moje kilkudniowe dziecko, a ja kompletnie nie miałam poczucia bycia jego matką. Nie czułam się nią. Czułam się wciąż tą samą, pojedynczą, przedporodową Leśną.
I myślałam: „To przedziwne, to niemowlę w moim domu to już zawsze ze mną, już na zawsze będziemy z sobą związane..?”

A teraz, po dziewięciu miesiącach [mentalnej ciąży po raz drugi..?] jestem organizmem o dwóch sercach i umysłach.
Moja córka we mnie w(sz)czepiona.



(…)
Lęk separacyjny.
Amok, histeria, rozpaczliwy szloch, gdy na spacer powiezie Dunię ktoś inny niż ja. 
Niemowlęcy powóz wraca do mnie z zanoszącą się od płaczu zawartością z zapuchniętymi powiekami i nosem, którego Rudolf by się nie powstydził.
Serce mi pęka na miliard kawałków.
Niemożliwością jest dla nas wyjście choćby na kwadrans.

[Czas tylko dla nas – co to takiego..?]

Jesteśmy uwiązani na smyczy owego lęku.
Lęku?
Raczej separacyjnej fobii.

Do szewskiej pasji doprowadza mnie smętne kiwanie głowami przez mych bliskich, na siłę pragnących udowodnić Duni, że lęk separacyjny to egzaltowany wymysł współczesnych psychologów. 
Mit i legenda. 
Że to żaden lęk, tylko ja, matka, niepotrzebnie tak dziecko hołubię miast oddawać je wbrew szlochom, histeriom i czerwonym nosom społeczeństwu pod opiekę a samej udawać się w siną dal.

W siną dal, odnoszę wrażenie, udało się raczej wszelkie wsparcie i zrozumienie.

Czasem czuję się do bólu samotna na tej macierzyńskiej wyspie.



(…)
Ekscytuję się jej nabywanymi co i raz zdolnościami.
W życiu bym nie przypuszczała, że szarpnie mnie za serce widok klaszczącego dziecka, które tłucze powietrze łapkami  demonstrując niewerbalnie odpowiedź na moje pytanie „Duniu, jak się bije brawo?”

Banalne?
W kontekście własnego dziecka nawet banał jest niebanalny.



(…)



- Córko, a kto to teraz wszystko ma posprzątać? - pytam z wyrzutem.

- Mam ludzi od tego – zdaje się sugerować uniesiona brew na Duńczynym czole.

No ba.

Pozazdrościć zdyscyplinowanej służby.

czwartek, 19 marca 2015

Sztorm

Nosząc ją w swoim wnętrzu, w hamaku z macicy rozpiętym między jednym więzadłem a drugim, przygotowywałam się stopniowo do nowych wyzwań.
Psychicznie nastawiałam się na przeróżne doświadczenia.
Programowałam macierzyńską psychikę.
O ile można się mentalnie przygotować na noworodkowe pomiaukiwanie, a potem na donośny płacz z najgłębszych pokładów niemowlęcych płuc z różnych przyczyn -
z głodu,
chłodu,
mokrej pieluchy,
fałdy na ubranku,
niewygody,
z powodu zgubionego smoczka,
z tęsknoty za rodzicielskimi ramionami...

- o tyle nie da rady psychicznie przygotować się na trud obcowania z dzieckiem chorym.

Nie ma takiej wyobraźni,
nie ma umysłu o takich horyzontach,
nie ma serca o takich zdolnościach,
by przygotować się na to, że dziecko będzie przelewać się przez ręce,
że będzie chlustać treścią żołądka na prawo i lewo,
że będzie płakać tak żałośnie, że rodzicielskie serce będzie rozpadać się na drobne kawałeczki,
że ręce będą się trzęsły podczas wybierania połączenia, gdy łamiącym się głosem, łykając łzy i czując ucisk mdlącego strachu w gardle wykrzyczy się w słuchawkę:

"Przyjeżdżaj jak najszybciej, musimy do lekarza!"

Nie da rady zawczasu przygotować się na niemoc,
bezsilność,
frustrację,
dni i noce, gdy kołysze się rozgorączkowane małe ciałko patrzącego szklistymi oczami dziecka
i na tę świadomość, że to wszystko, co można zrobić.
Tylko tyle.

Reszta to leki.
To cierpliwość.
To czas.

A ten płynie.

Mam nadzieję, że zawiedzie nas do celu - spokojnego portu.

Dziś zawinęłyśmy do przystani "Pierwszy uśmiech od kilku dni".
Powoli wraca apetyt, chęć do zabawy, błysk w oku.

Jeszcze serce mam ściśnięte.
Jeszcze niepokój czai się w zakamarkach umysłu.
Obserwuję, liczę, odmierzam, sprawdzam,
przykładam dłoń do niemowlęcego czoła,
badawczo spoglądam w małe podkrążone oczka.

Niechże już te morskie bałwany zmienią się w łagodne fale.

Niechże się wreszcie wypogodzi.