środa, 27 sierpnia 2014

Ach śpij, cholero…


Początki były… hmm… (oględnie nazywając) niełatwe.

Już pierwszej nocy w domu po wypisie z kołchozu zwanego szpitalem Duńka urządziła sobie 13-godzinny maraton wycia i tym samym zaserwowała swoim starym pierwszą próbę ogniową.

Wyszlim cało choć Jaśniepan Obłęd machał nam już upierścieniowaną dłonią w koronkowej rękawiczce i słał całuski.

Następnego dnia dziecina zdecydowała, że wystarczy jej tego wycia godzin pięć [może zdarła sobie gardło poprzedniej nocy i nie chciała ryzykować konieczności umawiania laryngologa zaraz w pierwszym tygodniu swojej ziemskiej egzystencji..?] jednak mimo swego rodzaju delikatnego poluzowania napięcia we wzajemnych towarzyskich kontaktach Jaśniepan Obłęd też zamajaczył nam na horyzoncie.

Kolejne dni przyniosły ogrom dalszych atrakcji, z czego na czoło peletonu wybiło się wieczorne usypianie dziecięcia.

Eufemizm ten skrywał dwuipółgodzinną mordęgę wydreptywania ścieżek w panelach z panną dziedziczką rozpartą w rodzicielskich ramionach, w godzinie pierwszej drącą się jakby jej skalp zdzierali, a w godzinie drugiej oraz połowie kimającą z nóżką dyndającą.

Do czasu…
…do czasu gdy rodzic, któremu akurat przypadało wieczorne usypianie postanawiał odłożyć hrabiankę do łóżeczka. Wtedy jednakże dziecinie uruchamiał się żyroskop i ta bezbłędnie wyczuwając zmianę w położeniu zaczynała swoje concertino od początku. Jeżeli natomiast cudem jakimś niepojętym małolata w końcu usypiała, gwarantowana pobudka miała miejsce już godzinkę później. Bosko.

Doszło do tego, że po dwóch tygodniach regularnie już odczuwałam bolesny skręt jelit i kłucie w zwojach mózgowych na samą myśl, iż z wieczora trzeba będzie uskuteczniać usypianie Duni.

Któregoś razu, gdy opadłam z sił na kanapę po czterdziestominutowym seansie kołysania (jakoś mało sennej) córki w zdrętwiałych ramionach, dziecinę do bujania  przejął jej ojciec i tak nagle rzekł:

- Czytałem dziś w necie o jakimś amerykańskim lekarzu, co to wysnuł  jakąś ponoć skuteczną teorię w temacie uspokajania dzieci. Coś tam było m.in. o ciasnym zawijaniu i kołysaniu. Moglibyśmy spróbować, co..?

Odblokowało mi się wtedy coś w umyśle i zakrzyknęłam:

- Ależ ja wiem, o kim mówisz! To niejaki dr Karp. Mamy jego książkę, kupiłam ją kilkanaście tygodni temu.

I zaczęliśmy „czytać”, czyli O. wydreptywał kolejny kilometr w podłodze nosząc jaśnie pannę, a ja kartkowałam literackie dzieło dr. Karpa omijając co niektóre przydługie opisy tudzież przytoczone historie i na głos czytając wybrane fragmenty.

Na początku był dziki szał.
Próbowaliśmy używania rożków, kocyków, flanelowych pieluch… Drąca się wniebogłosy Duńka omotana ciasno materią milkła na kilkanaście (bądź kilkadziesiąt jeśli udało się przyfarcić) minut, ojciec rodzony hiperwentylował się szumiąc i charcząc dziecku nad uchem, od kołysania dziecięcia zaś własny błędnik wariował.

Jednakże.
Dunia i tak w końcu wygrzebywała się z tego, w co ją w pocie czoła motaliśmy (włączając w to własne odzienie).



Zakupienie otulacza z „rękawami” na rzepy także było pomysłem o kant dupy potłuc mało udanym.
Nie ma, powtarzam: NIE MA  takich rzepów, takich wiązań i rozwiązań i takich okowów, z których moja córka nie dałaby rady się oswobodzić.
Houdini mógłby jej buty czyścić.
Językiem.

A jednak w końcu los się nad nami ulitował.
Gdy już bliska byłam podjęcia decyzji, by dziecię nasze obwiązywać bandażami i wiązać szpagatem do pieczeni, znalazłam na internetowych bezdrożach stronę na temat pewnego [Baczność! Achtung! Lokowanie produktu!] wynalazku.
Czytając optymistyczne teksty i oglądając zdjęcia spokojnych (!) dzieci zaczęłam się ślinić, a duszy mojej wróciła nadzieja, że może jednak opieka społeczna nie stanie nam w progu, a wieczorne usypianie przestanie przypominać wyrafinowane tortury (pod względem wokalnym także).

Wyszukałam zatem.
Zamówiłam.
Gryząc paluchy ze zniecierpliwienia wyczekałam.
Odebrałam.
Trzęsącymi się łapami pakunek rozdarłam.
Uprałam.
Dziecinę zestroiłam.
Chwilę (chwilę, nie dwie i pół godziny do opadnięcia rąk z furkotem po same kostki) następczynię tronu pokołysałam i…

Ludzie!

Jak położyliśmy Duńkę o 21 lulu, tak zerwaliśmy się rozgorączkowani o szóstej ( o SZÓSTEJ!) dnia następnego, rzuciliśmy się do łóżeczka niepewni czy nam się dziecko wyprowadziło z chałupy, czy co, bo cisza aż dzwoni, dzieć nie wyje, bębenki uszne nie pękają… i oczom naszym ukazało się wielce zadowolone z życia niemowlę gotowe na poranne ablucje oraz załadunek żywności.

O, bogowie… Jaki piękny świat się nagle zrobił!

Pomijając nieliczne incydenty, gdy dziecina sama z siebie wybudzała się w okolicy trzeciej w nocy celem pobrania pożywienia, z ręką na sercu mogę przyznać – od tamtej pory przesypiamy noce.
Wszyscy.
Cała trójca przenajświętsza.

Woombie wraz z metodami dr. Karpa darzymy zatem uczuciem gorącym oraz dozgonnym i uznajemy za nasz patent#1.


_____________________________________________________________________

Żeby dziecinie nie poprzestawiał się dzień z nocą, nie praktykujemy pakowania Duni w woombie w ciągu dnia.
Jak zatem przekonaliśmy miłośniczkę aktywnego spędzania upiornie długich godzin do tego, że odrobina snu jeszcze nikomu nie zaszkodziła?
Ten patent – #2 – przytaszczył sam ojciec rodzony z pracy, na podstawie męskiej wymiany poglądów pozostałych, bardziej doświadczonych osobników dzieciatych.
Voila.



Kawał tetry na ślipia zaiste działa cuda.
Dziecina kima, Matka ma dzięki temu szansę zluzować własny pęcherz moczowy, łyknąć kanapeczkę bądź też otworzyć książkę, a nawet przeczytać kilka stron (!).

 
_____________________________________________________________________


Mam nieco ponaddwumiesięczne niemowlę.
I śpię nocami.

Można zazdraszczać i rzucać pomidorami.

Dobranoc:)

czwartek, 7 sierpnia 2014

Refleksje poszarpane


Czasem mi się marzy, by posiadać na własność fuzję. 
Mogłabym jej użyć gdy po raz tysięczny słyszę przyprawiające mnie o migotanie przedsionków zatroskane „Nie jest jej za zimno..?.
Bo tu przecież jedyne 30 stopni w cieniu a dziecię ani czapeczki, ani skarpetek… 

...................................................................................................................................................

Do ulubionych fraz zaliczyć też należy „Pewnie głodna…” oznajmiane nam – niedomyślnym sierotom - w przeróżnych sytuacjach gdy bynajmniej dziecko nie przymiera głodem, ale społeczeństwo przecież zawsze wie lepiej co dziecku dolega.

Nasza córka jest zatem głodna gdy głośno trzeszczy gdyż właśnie ją odłożyli choć do tej pory nosili; jest głodna gdy rozbierają ją z pieluchy a przecież ona chciała w tej zasikanej; jest głodna gdy co niektórzy chcą, by spała, a ona wręcz przeciwnie; jest głodna gdy matka usiadła a przecież powinna stać na baczność; jest głodna gdy leją mokrą wodę chcąc ją wykąpać, a ona - do diaska! – chciała pożyć w brudzie…

Kocham też to zmartwionym tonem wypowiadane „Pewnie głodna…” gdy Duńka ćwiczy wokal, bo ją paskudni starzy powieźli na spacer.
Dziecko nasze bowiem nie przepuści żadnej okazji, by poskwierczeć i ponarzekać. Jak powiozą człowieka Rolls Roycem skwierczy się wszak komfortowo, grzechem by było odpuścić sobie rozrywkę.

[Gdy zaś siłą powożona zażywa drzemki w swym apartamą, w Rolls Roysie miejscówkę zajmuje futrzana krewna.

By się pojazd, Boże broń, nie kurzył.]



________________________________________________________________

W stanie głębokiego uśpienia Dunia często pohukuje niczym puszczyk, co brzmi jakby wydawała zadziwiony okrzyk.

- Pewnie jej się śni, że ma już osiemnaście lat, a ja jej właśnie okazałem te wszystkie rachunki z wydatkami, jakie poczyniliśmy na rzecz jej utrzymania wraz z żądaniem zwrotu na konto. I teraz jest dziewczyna zaszokowana  – mówi O.



No.
Z pewnością.

________________________________________________________________


Dwie uparte baby.
Jedna uparcie pstryka.
Druga uparcie się zasłania.


________________________________________________________________

Gdy ciężko pracując na punkty w ramach programu „Matka tysiąclecia” upycham zniecierpliwienie po kieszeniach i kołyszę dziecinę kolejny kwadransik w ramionach [cztery i pół kilo Duńskiej żywej wagi! Bogowie, litości!] ta jest uprzejma zastygać w stuporze (wyłączając też fonię – ku uldze mych spuchniętych uszu) jedynie na widok swej ulubionej „zabawki”.


Kołysana tak, by mogła obserwować bujający się z jej rozkołysanej perspektywy żyrandol, rozmaślania się minuta po minucie czyniąc rodzicielskie usiłowania uśpienia dziecięcia wreszcie skutecznymi.

- Jak kiedyś pojedziemy gdzieś z Dunią w świat, jak nic trzeba będzie wykręcić z sufitu żyrandol i zabrać go ze sobą… - prorokuje O.




No ba…

________________________________________________________________


Oto Sloppy, od niedawna nowy lokator Duńskiego apartamą.
Miał być przytulaskiem, a został idealną podporą dla smoczka.

Matka go uwielbia.