Początki były… hmm… (oględnie
nazywając) niełatwe.
Już pierwszej nocy w domu
po wypisie z kołchozu zwanego szpitalem Duńka urządziła sobie 13-godzinny
maraton wycia i tym samym zaserwowała swoim starym pierwszą próbę ogniową.
Wyszlim cało choć Jaśniepan Obłęd machał nam już upierścieniowaną dłonią w koronkowej rękawiczce i
słał całuski.
Następnego dnia dziecina
zdecydowała, że wystarczy jej tego wycia godzin pięć [może zdarła sobie gardło poprzedniej nocy i nie chciała ryzykować
konieczności umawiania laryngologa zaraz w pierwszym tygodniu swojej ziemskiej
egzystencji..?] jednak mimo swego
rodzaju delikatnego poluzowania napięcia we wzajemnych towarzyskich kontaktach Jaśniepan
Obłęd też zamajaczył nam na horyzoncie.
Kolejne dni przyniosły
ogrom dalszych atrakcji, z czego na czoło peletonu wybiło się wieczorne usypianie dziecięcia.
Eufemizm ten skrywał
dwuipółgodzinną mordęgę wydreptywania ścieżek w panelach z panną dziedziczką
rozpartą w rodzicielskich ramionach, w godzinie pierwszej drącą się jakby jej
skalp zdzierali, a w godzinie drugiej oraz połowie kimającą z nóżką dyndającą.
Do czasu…
…do czasu gdy rodzic,
któremu akurat przypadało wieczorne
usypianie postanawiał odłożyć hrabiankę do łóżeczka. Wtedy jednakże
dziecinie uruchamiał się żyroskop i ta bezbłędnie wyczuwając zmianę w położeniu
zaczynała swoje concertino od
początku. Jeżeli natomiast cudem jakimś niepojętym małolata w końcu usypiała,
gwarantowana pobudka miała miejsce już godzinkę później. Bosko.
Doszło do tego, że po
dwóch tygodniach regularnie już odczuwałam bolesny skręt jelit i kłucie w
zwojach mózgowych na samą myśl, iż z wieczora trzeba będzie uskuteczniać usypianie Duni.
Któregoś razu, gdy
opadłam z sił na kanapę po czterdziestominutowym seansie kołysania (jakoś mało
sennej) córki w zdrętwiałych ramionach, dziecinę do bujania przejął jej ojciec i tak nagle rzekł:
- Czytałem dziś w necie o jakimś amerykańskim lekarzu, co to wysnuł jakąś ponoć skuteczną teorię w temacie uspokajania dzieci. Coś tam było m.in. o ciasnym zawijaniu i kołysaniu. Moglibyśmy
spróbować, co..?
Odblokowało mi się wtedy
coś w umyśle i zakrzyknęłam:
- Ależ ja wiem, o kim mówisz! To niejaki dr Karp.
Mamy jego książkę, kupiłam ją kilkanaście tygodni temu.
I zaczęliśmy „czytać”,
czyli O. wydreptywał kolejny kilometr w podłodze nosząc jaśnie pannę, a ja
kartkowałam literackie dzieło dr. Karpa omijając co niektóre przydługie opisy
tudzież przytoczone historie i na głos czytając wybrane fragmenty.
Na początku był dziki
szał.
Próbowaliśmy używania rożków,
kocyków, flanelowych pieluch… Drąca się wniebogłosy Duńka omotana ciasno
materią milkła na kilkanaście (bądź kilkadziesiąt jeśli udało się przyfarcić)
minut, ojciec rodzony hiperwentylował się szumiąc i charcząc dziecku nad uchem,
od kołysania dziecięcia zaś własny błędnik wariował.
Jednakże.
Dunia i tak w końcu
wygrzebywała się z tego, w co ją w pocie czoła motaliśmy (włączając w to własne
odzienie).
Zakupienie otulacza z
„rękawami” na rzepy także było pomysłem o kant dupy potłuc mało udanym.
Nie ma, powtarzam: NIE
MA takich rzepów, takich wiązań i
rozwiązań i takich okowów, z których moja córka nie dałaby rady się oswobodzić.
Houdini mógłby jej buty czyścić.
Językiem.
A jednak w końcu los się
nad nami ulitował.
Gdy już bliska byłam
podjęcia decyzji, by dziecię nasze obwiązywać bandażami i wiązać szpagatem do
pieczeni, znalazłam na internetowych bezdrożach stronę na temat pewnego [Baczność! Achtung! Lokowanie produktu!]
wynalazku.
Czytając optymistyczne
teksty i oglądając zdjęcia spokojnych (!) dzieci zaczęłam się ślinić, a duszy
mojej wróciła nadzieja, że może jednak opieka społeczna nie stanie nam w progu,
a wieczorne usypianie przestanie
przypominać wyrafinowane tortury (pod względem wokalnym także).
Wyszukałam zatem.
Zamówiłam.
Gryząc paluchy ze zniecierpliwienia
wyczekałam.
Odebrałam.
Trzęsącymi się łapami pakunek
rozdarłam.
Uprałam.
Dziecinę zestroiłam.
Chwilę (chwilę, nie dwie
i pół godziny do opadnięcia rąk z furkotem po same kostki) następczynię tronu pokołysałam
i…
Ludzie!
Jak położyliśmy
Duńkę o 21 lulu, tak zerwaliśmy się rozgorączkowani o szóstej ( o SZÓSTEJ!)
dnia następnego, rzuciliśmy się do łóżeczka niepewni czy nam się dziecko
wyprowadziło z chałupy, czy co, bo cisza aż dzwoni, dzieć nie wyje, bębenki uszne
nie pękają… i oczom naszym ukazało się wielce zadowolone z życia niemowlę
gotowe na poranne ablucje oraz załadunek żywności.
O, bogowie… Jaki piękny
świat się nagle zrobił!
Pomijając nieliczne
incydenty, gdy dziecina sama z siebie wybudzała się w okolicy trzeciej w nocy
celem pobrania pożywienia, z ręką na sercu mogę przyznać – od tamtej pory przesypiamy
noce.
Wszyscy.
Cała trójca przenajświętsza.
Woombie wraz z metodami
dr. Karpa darzymy zatem uczuciem gorącym oraz dozgonnym i uznajemy za nasz
patent#1.
_____________________________________________________________________
Żeby dziecinie nie
poprzestawiał się dzień z nocą, nie praktykujemy pakowania Duni w woombie w
ciągu dnia.
Jak zatem przekonaliśmy miłośniczkę
aktywnego spędzania upiornie długich godzin do tego, że odrobina snu jeszcze
nikomu nie zaszkodziła?
Ten patent – #2 –
przytaszczył sam ojciec rodzony z pracy, na podstawie męskiej wymiany poglądów pozostałych,
bardziej doświadczonych osobników dzieciatych.
Voila.
Kawał tetry na ślipia zaiste
działa cuda.
Dziecina kima, Matka ma dzięki temu szansę
zluzować własny pęcherz moczowy, łyknąć kanapeczkę bądź też otworzyć książkę, a
nawet przeczytać kilka stron (!).
_____________________________________________________________________
Mam nieco ponaddwumiesięczne
niemowlę.
I śpię nocami.
Można zazdraszczać i
rzucać pomidorami.
Dobranoc:)