piątek, 20 grudnia 2013

Pssst! Cicho sza...


W ramach przedświątecznych rytuałów pod koniec listopada zaczęłam suszyć pomarańcze wypełniając powoli dom ich upojnym zapachem.
Wraz z początkiem grudnia do aromatu pracowicie suszonych oranżowych cytrusów dołączył cierpki zapach cytryn.
Wszystkie kule ścięte w plastry, przypominające swoim wyglądem w przekroju przepyszne twarde lizaki, jakimi zajadałam się w dzieciństwie.

Tak, drogie dzieci kapitalizmu, za tzw. moich czasów łase na słodycze dzieciaki latały do sklepów po twarde landrynki, niemożebnie słodkie galaretki w cukrze i cudowne, wyginające się od cierpliwego międlenia jęzorem w buzi okrągłe lizaki.
Ot, Leśnej dygresja kulinarna…:)

Zatem.

Parę dni temu wzięłam, proszę ja was, owe tymi ręcyma ususzone plasterki, dołożyłam kilka złocistych koralików i między cały ten miszmasz powtykałam małe pomarańczowe karteczki.

Na karteczkach wypisałam życzenia.

Dla każdej z Was.

I wszystko to uwięziłam pod przykrywką. Żeby przeszło cytrusowym aromatem, żeby moje dobre życzenia skumulowały się jak ciężkie miljony w totku i żeby wszystkie Wasze pragnienia mogły się pospełniać.

Co.
Do.
Jednego.





Dla niektórych z Was będą to Święta dobre i wyczekane.

Dla innych - takie z kategorii „byle szybciej minęły”…

Jeśli będą te pierwsze – życzę Wam, by taki dobry, pachnący, pozytywny i rozgrzany od najlepszych emocji był nie tylko ten świąteczny, ale też poświąteczny czas.
Żeby to, co najlepsze trwało i owocowało.

Jeśli jednak szykują się te drugie – chciałabym, żebyście nie traciły wiary, że każde czekanie kiedyś w końcu musi się skończyć. Że do dobrych ludzi Dobro wraca jak bumerang, dlatego uparcie wierzę, że doczekacie się wreszcie tych autentycznie Wesołych Świąt.
Bez utajonych, niespełnionych marzeń.
Bez strachu o bolesne pytania.
Bez igieł w sercu.
Bez smutku w oczach.
Bez zawiedzionych nadziei.


"Raj jest tutaj, Nie ma go nigdzie indziej." - twierdził Osho.
Odnajdźcie więc swój Raj i odpocznijcie wreszcie.


Roztrzaskajcie się na cząsteczki i zbudujcie na nowo.
Rozbijcie się na kolory i poskładajcie w całość.




Chciałabym też, żebyście wiedziały, że jestem Wam ogromnie wdzięczna za tę codzienną obecność po drugiej stronie. Za wszystkie dobre słowa. Za wszystkie dobre myśli. Za optymizm przelewany w pracowicie wystukiwanych pod wpisami komentarzach, dzięki którym rozmawiam z Wami i z cienkich nitek sympatii ukręcam coraz  grubsze sznury porozumienia, wsparcia i poczucia wspólnoty.
Dziękuję Wam – moje dobre blogowe dusze. Pod pretekstem świątecznie usprawiedliwionego sentymentalizmu ściskam każdą z Was z osobna i hurtem także:) 



I cicho w myślach powtarzam:
Niech Wam się z tego słoja marzenia powysypują!







P.S. Mam potężną kluchę w gardle. Na kluchy w gardle ponoć najlepszym antidotum jest trywialna aktywność fizyczna. A zatem - ściera w łapę, tyłek w troki i do roboty.

Do "zobaczenia"po Świętach, kochane!

środa, 11 grudnia 2013

Genetyczny peep show


Dziecię postanowiło nie szokować publiczności ponadstandardową ilością kończyn oraz palców. Definitywnie i nieodwołalnie stwierdzono dwie łapki, dwie długie nogi (jeśli kluje się z Ciebie kobietka i będziesz miała te nogi po pachy, zamierzasz wyrywać facetów dorabiając się halluksów na niebotycznych szpilkach?...), żołądek oraz dwie nerki (już chłodzę piwo w lodówce – chlapniemy sobie, drogie dziecko, za kilkanaście lat testując owe brand new organy).

Nigdy wcześniej nie przypuściłabym, że do takiego stanu absolutnego upojenia szczęściem doprowadza oglądanie rozmazanego pęcherza moczowego i innych narządów małego człowieka...

Jak przystało na potomka ludzi hardych i upartych, dziecina w nosie mając zniecierpliwione syczenie operatorki kombajnu zwanego ultrasonografem postanowiła w czasie podglądania niewzruszenie prowadzić osobisty trening fizyczny. Widać nieważne, że co niektórzy mieli szczery zamiar na spokojnie obmierzyć to i owo ekierką i zakreślić obwód ołówkiem – praca nad kondycją najwyraźniej wre od samego początku i przyszły entuzjasta lekcji wf-u w szkole z byle powodu nie będzie jej przerywać.





Dzisiejszy seans w zaciszu pracowni usg upewnił mnie w melancholijnym przeczuciu, iż krew z krwi mojej gorąca i słodki aniołek w tiulach i pudrach z tego nie będzie…  Wierciło to się i kręciło jakby je osa w dupinę żądliła, a machając ręką mój mały Lokator ćwiczył iście królewskie pozdrawianie zebranego na audiencji towarzystwa (jakby tak dziecinę oblec w żółty wytworny kostium, a na łepetynę nałożyć kapelusz, wyszłaby druga Elżbieta z Windsorów łaskawie unosząca dłoń na użytek falującego w ekstazie tłumu…)



Generalnie odetchnęłam.
Wydechem w ramach odczutej ulgi zdmuchnęłam lekarzowi dokumentację ze stołu.
Gdyby stały na nim ciężkie kryształy, też by zleciały z hukiem na marmury.

Na razie, póki co (tfu! tfu! dawać mi tu niemalowany stół!) żadne parametry nie wpędzają w bezsenność, następca tronu rośnie jakby go ktoś nawoził i podlewał z konewki , a matka – no cóż – cicho tylko jęknie, że nadal bawi świat seledynowym od mdłości obliczem, że jej organizm nawet banalnej herbaty nie chce już przyjmować, zraszając earl greyem łazienkową porcelanę, że chciałaby, by jak dawniej łeb ją bolał co najwyżej przez kwadrans, zanim zamordowany dowolnym środkiem przeciwbólowym znikał na długie tygodnie, a nie przybierał postać dwudziestogodzinnego tępego bólu czerepu, i że życzyłaby sobie, by nie padała na łóżko z wycieńczenia tuż po umyciu zębów, jakby owa czynność stanowiła najbardziej drenującą z sił formę aktywności u człowieka.

Jestem coraz bardziej półżywa i obawiam się, że optymistyczne zapewnienia płynące z wszelkich ciążowych portali w stylu:„(…) w 12. tygodniu poczujesz się lepiej, mdłości zaczną ustępować, senność powoli będzie mijać.” mogę sobie… tego, no… wetknąć.
Dwunasty przeleciał niczym sen złoty, rozkręcił się już trzynasty, a obiecanej poprawy ni hu hu.

Well…

Trudno.
Zewrę pośladki, zacisnę zębiszcza i jakoś wytrzymam.

Teraz byle do wyników utoczonej dziś genetykom krwi. Oby ich robocie towarzyszył ziew od zawiasu do zawiasu i wniosek, że "ale nuda, panie, wszystko w normie...co za banał...".
Odkrywam bowiem nieposkromiony pociąg do banału, książkowego przebiegu i wzorcowego trzymania się wytycznych w podręcznikach.
Amen.



wtorek, 3 grudnia 2013

Duodecim


No to hop - odpalamy dwunastotygodniową świeczkę na ciążowym torcie.
Wszystkie uciechy i atrakcje pierwszego trymestru wciąż (niestety) aktualne. 
Kot wytrwale pracuje nad odciskiem swojego tyłka na moim brzuchu, potężna śpiączka przerywana jest nieznacznymi i krótkotrwałymi okresami względnej aktywności, która co najwyżej pozwala mi zawlec ospałe ciało do sklepu/szewca/fryzjera* (*niepotrzebne skreślić), by następnie paść teatralnie na kanapę w pozie umarłam, nie powstanę.

Ulubione dotąd dreptanie po kuchni i mieszanie w garach tak jakby straciło na swojej atrakcyjności. Snuję się ociężale od kuchenki do blatu, po drodze zahaczając o lodówkę, z której miąsko wydobyte w celach obiadowej obróbki termicznej co i raz okazuje się wonieć nieakceptowalnym fetorem, w wyniku czego dania przewidziane dla nas obojga przychodzi chłopu  spożywać indywidualnie, racząc się tym samym repertuarem kulinarnym co najmniej trzy dni z rzędu. 

Do miana favourites pretendują ostatnio jabłka. Jednakże, by społeczeństwu nie było zbyt łatwo, z gatunku „rubin” li jedynie. Inne są niejadalne, obrzydliwe i w ogóle trujące.

Co jakiś czas przeczyszczam swoje puncta lacrimalia zapewniając sobie i O. wątpliwej jakości rozrywkę. Ostatnio piosenką dnia jest zasmarkane zawodzenie ”Badanie genetyczne już w przyszłym tygodniu!”. Utwór ten wybił się na pierwszą lokatę domowej listy przebojów i co najmniej przez tydzień jeszcze okupować będzie pozycję lidera.

W nielicznych momentach niespędzanych w pozycji horyzontalnej na własnej kanapie, wlokę nogę za nogą wycierając lokalne trotuary (ludzie zwykli zwać to „spacerowaniem” aczkolwiek nie wiem, czy żółwie tempo i seledynowe oblicze od nadchodzących fal mdłości czynią ze mnie godnego tego miana „spacerowicza”…).
Podczas wczorajszego wycierania natrafiłam na wehikuł jakiegoś uroczego dżentelmena, któremu zdecydowanie przydałaby się natychmiastowa wizyta u okulisty.
Ja zaś gorzko żałowałam, iż na szlifowanie miejskiego bruku nie wybrałam się z wielkim gwoździem w ręku. 
Albo nawet dwoma.
I śrubokrętem.



Tak.
Przyznaję się. 
Jestem obywatelską mendą i zadzwoniłam pod trzycyfrowy numer, by wymienić poglądy i uprzejmości z kimś ze straży miejskiej. Miła pani przyjęła moje pozdrowienia, zapewniła mnie o równie ciepłym uczuciu ze swojej strony i obiecała, że niezwłocznie wyśle panów, którzy zechcą po bratersku wyściskać także przeuroczego właściciela malowniczo dekorującego środek chodnika pojazdu. 
Panowie najwyraźniej jednak najpierw poszukiwali po okolicznych kwiaciarniach odpowiedniego do rangi uprzejmości okazałego bukietu, gdyż po półtorej godzinie od naszej miłej pogawędki auto jak stało wcześniej, tak stało dalej, społeczeństwo zaś karnie obchodziło je wyłażąc na ulicę.

Marzenie o śrubokręcie w torebce w ramach stałego jej wyposażenia ugruntowało się we mnie na dobre.

Albo przynajmniej - tak na początek - zainstaluję w niej sobie ostre nożyczki…