piątek, 19 czerwca 2020

Bułka wieloziarnista


A w zasadzie nie bułka lecz ciastko. Duńskie. Ziaren zaś sześć.

Do pestek dyni Duni tajemny piekarz musiał był kiedyś dorzucić cichcem garść ziaren uporu. Do tego sypnąć jeszcze wiór(k)ami hardości.  
Dekoracja w postaci kwaskowatego cytrynowego lukru bywa że spłynie nim człowiek zdąży ów specjał choćby liznąć, acz zdarza się, że słodkimi okruchami upaprze się fartuch i oblepi paluchy.

Słodko-gorzki ten mój sześcioletni wypiek na szczuplutkich długich nożynach, z blond warkoczem furkoczącym na wietrze i językiem mielącym miliardy słów dziennie.
Słodko-gorzki, ale… mój jeden jedyny. Niepowtarzalny.
Niejeden ząb już złamałam na tym twardawym na brzegach ciastku, ale nadzienie wciąż pachnie oszałamiająco.

Na sześciolecie, tak jak dwa lata temu, znów faszerujemy płuca jodem i chrzęścimy nadbałtyckim piaskiem.


Mewy krzyczą, fale huczą, w dłoni ściskam spoconą łapkę sześciolatki, gdy ta z malinowymi rumieńcami na policzkach wyznaje mi prosto, poruszająco „kocham cię, mamo”.
I patrzy tymi poważnymi czarnymi ślepiami wprost w moje.
Mówić nie mogę, ziarenka utknęły mi w gardle.

Dokładnie sześć.