Miała pojawić się w naszym życiu jutro, czcząc pierwszy Dzień Ojca w życiu swojego Taty.
Tego dnia miało zakończyć się dziewięciomiesięczne dryfowanie po ciążowym oceanie, jednak dzieci ponoć wiedzą lepiej, kiedy się pojawić w życiu swoich rodziców.
Nasza Córeczka wybrała sobie na ten moment godzinę 16.10 w czwartek 19 czerwca.
Coś się wtedy bezpowrotnie skończyło.
I w tej samej chwili coś absolutnie nowego rozpoczęło.
niedziela, 22 czerwca 2014
poniedziałek, 9 czerwca 2014
Sz jak szpitalna szopka
9 rano, poczekalnia przed
położniczą izbą przyjęć.
Planowa, zlecona wizyta
ze skierowaniem w dłoni.
Dwie godziny czekania,
stolik zawalony ulotkami, na ścianie kalendarz z pulchnym, różowym bobasem, jedna
drewniana ławka rodem z PRL-owskiego dworca kolejowego, szczęściary siedzą, te pechowe
katując swe kręgosłupy zapuszczają korzenie w podłodze stojąc.
Co kilkanaście minut ktoś
z personelu wychodzi, ktoś inny wchodzi, obrzuca kolejkę nieuważnym
spojrzeniem, Pani z czym? Tylko żeby
to jeszcze miało jakieś znaczenie… I tak trzeba czekać na swoją kolej, bo żadna
przyczyna wizyty w tym miejscu nie upoważnia do ominięcia kolejkowego ogona.
Mijają dwie godziny, z
żołądkiem przyrośniętym z głodu do kręgosłupa dostaję się wreszcie za białe
drzwi.
Wręczam skierowanie.
Podejrzenie… możliwe rozpoznanie… obserwacja…bardzo
proszę o przyjęcie pacjentki… podpis, pieczątka.
A potem 50 minut pod KTG,
wydzieranie się z pytaniami o niezbędne informacje przez kotarę z odległości
trzech metrów i w obecności dwóch innych pacjentek także unieruchomionych pod
aparaturą
…nazwisko! osoba upoważniona! numer telefonu! adres!
ostatnia miesiączka! która ciąża!...
I brak reakcji na moje nieśmiałe, że „przecież wszystko jest w karcie ciąży, ja
mogę pokazać, bardzo proszę…Nie? Nie chce pani? Szkoda…”
Ot, stosowanie się do ustawy o ochronie danych
osobowych w izbie przyjęć…
Potem kolejne dwadzieścia
minut, badanie takie, badanie śmakie, papierkologia,
poprawianie błędów, składanie podpisów, „proszę
się przebrać”…
Uff. Idziemy.
Pokój badań na oddziale.
Ponownie niemal wszystkie
pytania te same, co przed chwilką przez godzinę przemaglowane w izbie przyjęć.
I po co..?
Mocz, krew, opaska na
przegub, „proszę wziąć torbę, pokażę pani
salę, a na tej kartce – o, tutaj – zaznaczy pani codziennie ile czasu trzeba na
doliczenie się dziesięciu ruchów płodu”.
Oszołomiona trzygodzinnym
przyjmowaniem na oddział proszę o ponowne wytłumaczenie, jak mam liczyć owe
ruchy, bo w tej chwili nawet dodawanie w zakresie dziesięciu stanowiłoby dla mnie intelektualne wyzwanie.
Położna ciężko wzdycha, wypuszcza nosem powietrze, ale tłumaczy po raz drugi.
Ściskam w dłoni kartę ruchów płodu.
Chyba zrozumiałam.
- Nadciśnienie? Pani choruje na nadciśnienie? A jakie są wartości przy pomiarach? Co? Phi… To żadne nadciśnienie. (położna # 1)
…………………………………………………………………………………….
- O, proszę: znów 136/82. Ładnie się trzyma na tych lekach.
Ustabilizowane. (położna #2)
……………………………………………………………………………………..
- Pani da rękę – rzekła położna #3 dokonując pomiaru. – No, 140/85.
- To na ogół najwyższe, jakie mi się trafi zmierzyć – mówię.
- Proszę pani, 140 to
jest już ciężka patologia, takie ciśnienie może spowodować stan
przedrzucawkowy, wtedy łożysko się odklei i pani dziecko umrze.
………………………………………………………………………………………..
Grunt to fachowy, empatyczny, ważący słowa
personel, a nie zbieranina indywidualistek, z których co położna, to inna
medyczna teoria. A potem jeszcze zdumione: „I czego pani płacze? No..?”
Bo bezpodstawnie, idiotycznie i bez krzty wyczucia straszycie mnie śmiercią mojego dziecka? A potem święte oburzenie, że ciśnienie mi skacze...
(…)
- Ta pani już tu nie wróci. Będzie miała cesarkę. - rzekła salowa (zabierając pościel) o koleżance z łóżka obok, która miała próbę indukcji porodu. – Tu przyjdzie inna pani z porodówki. Teraz
jest jeszcze na obserwacji.
[Mąż tej z
indukcją siedział przez godzinę na korytarzu nieświadomy i konsekwentnie
nieinformowany przez personel o tym, gdzie jest jego żona. Żadnej cesarki ani
przez chwilę nie brano pod uwagę. Kobieta po nieudanej indukcji wróciła do
swojej stałej sali. Łóżko dla niej trzeba było przygotowywać na nowo.]
(…)
- Kiedy będę miała swoje badanie? – pytam przy porannym obchodzie.
- Nie wiadomo. Nikt z nas tego nie wie- słyszę w odpowiedzi bynajmniej nie od salowej czy innej przypadkowej pielęgniarki, ale od zespołu lekarzy, którzy ponoć sprawują nade mną opiekę.
Aha.
(…)
- Cztery tabletki? Mam brać cztery tabletki dziennie? Czy mój lekarz coś
zmieniał? Przecież dotąd miałam przez niego zlecone branie leku trzy razy na
dzień. Czy ktoś to z nim konsultował? – pytam zaskoczona.
- Ojej… Nie wiem. Zaraz poproszę panią doktor X, niech sprawdzi. Najwyżej
skorygujemy- położna w popłochu przegląda kartę.
Skorygowali. Pani doktor „się pomyliła”…
(…)
- Ale się drze… - zmarszczyła brwi zdegustowana pielęgniarka pod
adresem jakiejś krzyczącej rodzącej nieszczęśnicy, którą słychać było z traktu porodowego.
…………………………………………………………………………………….
- Gdzie poszła?! To nie lekarz jest dla pani,
tylko pani dla lekarza! Jak jest zlecona konsultacja z doktorem, to niech
czeka w sali, a nie się szwenda po oddziale! – pouczyła położna pacjentkę, która o konsultację prosiła z rana, pan
doktor raczył rzucić okiem pod wieczór, a tymczasem kobitka miała przykazane
jak najwięcej spacerować (!), żeby naturalnie starać się sprowokować poród…
…………………………………………………………………………………….
Ponownie: empatyczny, pełen
taktu, kulturalny personel…
(…)
- …no i pojawiła się
jakaś krwista wydzielina dzisiaj – mówi koleżanka z łóżka obok.
- Jaka wydzielina? Pani
pokaże. – pada kategoryczne polecenie.
Nikt z dziesięciu osób
personelu obecnego w sali nawet nie ruszył się, by zamknąć drzwi i zaciągnąć kotary
dzielące łóżka. Koleżanka w skrępowaniu i kompletnym poczuciu dyskomfortu
zmuszona była opuścić majtki przy lekarzach plus nas - pacjentkach-sąsiadkach, otwartych na
oścież drzwiach i tłumach przechodzących korytarzem w czasie obchodu.
…………………………………………………………………………………….
- Skoro te uciskane przez
macicę jelita i tak kolejny dzień mnie bolą, bo nie reaguję na środki
przeciwbólowe przez państwa zlecone, to może nie ma potrzeby, bym nadal je
brała? Obawiam się o dziecko…- odważa się zadać pytanie inna koleżanka z sali,
jak zwykle przy obchodzie, bo jedyna to okazja, by porozmawiać z lekarzami.
- Za kogo pani się
uważa?! Pani podważa moje kompetencje! Gdyby pani miała tę wiedzę, którą mam
ja, nie leżałaby pani na tym oddziale, tylko na nim pracowała!~- słyszy w
odpowiedzi zbesztana biedaczka.
[„Masz prawo do
poszanowania godności i intymności”
„Masz prawo do zgłoszenia sprzeciwu wobec opinii albo orzeczenia lekarza”
„Masz prawo do wyczerpującej i zrozumiałej informacji o swoim stanie
zdrowia”
– cytaty z obszernego tekstu pt. Prawa
pacjenta na stronie Ministerstwa Zdrowia…]
(…)
Ludzie generalnie, a ciężarne to już bez dwóch zdań, powinni zdrowo się odżywiać.
No to zapraszam do stołu:
Dziwne żółte kluski
osypane cukrem w ramach obiadu. Gdyby nie cukrowa słodycz, można by rzec – niewiadomoco kompletnie bez smaku.
Kleks dżemu, dwie kromki
chleba, odrobina masła na skraju talerza, czyli kolacja.
Dwie łyżki jajecznicy,
dwie suche(!) kromki najtańszego, pszennego chleba jako pełnowartościowe
śniadanie.
Oto wyżywienie dla kobiet w
zaawansowanych ciążach oraz tych, które właśnie po porodzie. Ze szczerym, pięknym
postanowieniem, że własną piersią wykarmią swoje dzieci.
Śniadanie – godzina 8.30
Obiad – godzina 12.30. Kolacja – godzina 16.30…
[Szpitalne pożywienie
serwowane chyba wyłącznie w celu podtrzymania parametrów życiowych, by personel
nie był zmuszony wypisywać aktów zgonu.]
… a potem nocna próba charakteru i zawody pt. „Której z ciężarnych najgłośniej zabulgoczą
zapadnięte kiszki?”
Później, w wypisie, którym zostanę poczęstowana przy opuszczaniu szpitala, przeczytam same złote rady w
kwestii właściwego odżywania się:
„Zaleca się 5 posiłków dziennie: chude mięso i
podroby, warzywa i owoce 5xdziennie, mleko i jego przetwory, pieczywo
pełnoziarniste, 2l wody dziennie.”
[Czy dyrektor
szpitala i osoby odpowiedzialne za wyżywienie kiedykolwiek sami to czytali..?]
(…)
Oddział kobiecy. Z
ciężarnymi biegającymi do toalet z częstotliwością godną tego, by uczynić z tej
czynności nową dyscyplinę olimpijską. Konkurencja jak również ogromne emocje (zdąży? nie zdąży?)gwarantowane.
W skrzydle budynku osiem
sal. W każdej po trzy łóżka. Pełne obstawienie, czyli mamy 24 ciężarne kobiety.
Na to wszystko dwa pomieszczenia z natryskiem i
dwie (DWIE!) toalety.
W nich, na ścianach,
kolorowy plakat z hasłem przewodnim największą możliwą czcionką „Szpital przyjazny środowisku”.
Zaiste, przyjazny.
Tak bardzo przyjazny, że
w ogóle nie zapewnia papieru toaletowego, że o papierowych ręcznikach już nawet
nie ma co wspominać.
Zapewne dlatego, by nie zaśmiecać środowiska.
(...)
Kartą ruchów płodu przez
cały mój pobyt na oddziale nie zainteresował się pies z kulawą nogą. Każda z pacjentek miała surowo przykazane owe zliczone ruchy notować i żadna z nas tych notatek nikomu nie okazywała.
Nikt o to nie prosił.
Przy wypisach także.
(…)
Po kilku dniach tej szpitalnej
farsy wypisałam się na własne żądanie.
Drogie dziecko, zlituj
się nad swoją matką i przyjdź na ten świat mniej więcej o czasie, nie zmuszając
mnie do kilkudniowego leżakowania na oddziałach przed tym wzniosłym faktem.
Nie na moje zdrowie te doświadczenia.
Subskrybuj:
Posty (Atom)