-Jesteś w ciąży? – padło wreszcie ni to pytanie ni to stwierdzenie,
którego spodziewałam się już od dłuższej chwili (badawcze
lustrowanie sylwetki dalekie od dyskretnego omiatania wzrokiem najwyraźniej
doprowadziło do jednoznacznych wniosków, które natychmiast należało
potwierdzić).
- Jestem. – nie zaprzeczyłam zatem pozbawiając się niewątpliwych uroków szeptania po
kątach, snucia domysłów i konsultowania się z czeredą innych bab.
Przypadkiem
spotkałam się z jedną z nich. Baba jak się patrzy. Na wszystkim się zna.
Wszystko widziała. Chorowała na wszelkie choroby tego świata, ze śmiertelnymi
włącznie. Wszystkiego ciekawa. Pała żądzą podzielenia się swoją rozległą wiedzą
z każdym, kto tylko nie jest na tyle szybki, by zdążył uciec z rozwianym włosem
w siną dal.
Siną dal ograniczał mi niestety dystans od przystanku autobusowego do własnego domu
(ciążowe hormony przytępiły mi
przebiegłość i nie zdążyłam nakłamać, że
właściwie to nie idę wcale do domu, bo muszę załatwić jakąś niecierpiącą zwłoki
superważną sprawę na drugim końcu miasta a nawet świata…) zatem zachowując resztki kultury osobistej i
koleżeństwa zaprosiłam babę na kawkę.
Tak na godzinkę.
Godzinka trwała bite dwieście czterdzieści minut, mnie od siedzenia zdrętwiał
tyłek, a babie dziwne, że nie
zdrętwiał język.
I nie
stanął kołkiem.
W
poprzek.
Pregnancy i maternity tips w promocyjnym
pakiecie... (baba ma monopol na
wszelaką wiedzę z uwagi na fakt posiadania potomstwa w postaci dwóch dorodnych
sztuk)
- Boli cię głowa? Nacieraj się amolem. Tylko amol,
daj sobie spokój z tymi chłodzącymi plastrami z mentolem. To psu na budę. Tylko
amol cię uratuje.
- Ale mnie od amolu łeb napirza jakby mi ktoś
szpadlem przyłożył… - wtrącałam nieśmiało, ale baba jakby ogłuchła.
- Spakuj sobie torbę do szpitala. Teraz.
Zaraz. Ja miałam spakowaną jak tylko wiedziałam, że jestem w ciąży. Musisz być
przygotowana.
(jestem
skandalicznie beztroska – nie dość, że torby nie spakowałam, to jeszcze samej
torby nie mam!)
- Nie kupuj jeszcze niczego dla dziecka. Nie, nie,
ja nie wierzę w żadne zabobony, ale sama wiesz…
(jasne, jakie
zabobony…?)
- Łóżeczko?! Oszalałaś chyba! Ja spałam z
dzieckiem na piersi. Wiesz, bałam się śmierci łóżeczkowej. Poza tym dziecko to
tylko z matką – najzdrowiej, najlepiej. Każdy lekarz ci to powie.
(a czy dziecko mam
sobie przytwierdzić do klatki piersiowej na plaster czy poxilinę?)
- Włosy! Zobaczysz jak włosy będą ci garściami
wychodzić im bardziej w zaawansowanej ciąży będziesz.
(oczyma wyobraźni
ujrzałam się kompletnie wyłysiałą i włosy – nomen omen – dęba mi stanęły)
- Najważniejsze,
żebyś rąk do góry nie podnosiła.
- ???!
- No bo jak
będziesz podnosiła, to ryzykujesz urwaniem się więzadeł macicy. I pozamiatane.
(a oczami mrugać
mogę?)
- Jak to?! Nie śni ci się, czy będzie chłopak czy
dziewczyna? Ja od razu wiedziałam. Czułam. I sny miałam.
(ledwie zaczęłam a
już mogę sobie przypiąć łatkę wyrodnego mamidła…)
- Wyobraź sobie, że ja to intuicyjnie już w samej
ciąży idealnie się zachowywałam...
(no nie wątpię,
nie wątpię..)
… bo jadałam mnóstwo jabłek, a to, jak się potem
okazało, świetnie wpłynęło na perystykę jelit
mojej córki.
(o żesz w cara
Mikołaja! Kiedyś zwali to perystaltyką - jak to się w tej medycynie zmienia, jak
się zmienia…)
- Jak miałam rodzić, to robili mi EKG i podłączyli oksycylinę.
(rozumiem, że KTG
i oksytocyna wyszły z mody..?)
-… a jak już dziecko nie mogło wyjść, to wypchnęli
mi je PRZEŚCIERADŁAMI.
(!? zatchnęło mnie…)
Babie w końcu wyczerpały się wspomnienia, a ja mogłam rozprostować zastałe gnaty
i rozmasować zdrętwiały od czterogodzinnej wizyty tyłek.
Wzbogacona o nową,
wspaniałą wiedzę miałam chęć napić się amolu, natrzeć śniegiem, obłożyć
prześcieradłami i położyć w chłód...
Nie wiem, czy zdobędę się na obiecaną półgębkiem rewizytę, doprawdy nie wiem. Więzadła mogłyby mi puścić, albo resztki włosów wylezą nie czekając końca ciąży...
A kit z tym.
Ostatecznie poproszę o oksycylinę dożylnie.
Może mnie uratuje.