środa, 27 listopada 2013

Przychodzi baba do Leśnej…


-Jesteś w ciąży? – padło wreszcie ni to pytanie ni to stwierdzenie, którego spodziewałam się już od dłuższej chwili (badawcze lustrowanie sylwetki dalekie od dyskretnego omiatania wzrokiem najwyraźniej doprowadziło do jednoznacznych wniosków, które natychmiast należało potwierdzić).

- Jestem. – nie zaprzeczyłam zatem pozbawiając się niewątpliwych uroków szeptania po kątach, snucia domysłów i konsultowania się z czeredą innych bab.


Przypadkiem spotkałam się z jedną z nich.  Baba jak się patrzy. Na wszystkim się zna. Wszystko widziała. Chorowała na wszelkie choroby tego świata, ze śmiertelnymi włącznie. Wszystkiego ciekawa. Pała żądzą podzielenia się swoją rozległą wiedzą z każdym, kto tylko nie jest na tyle szybki, by zdążył uciec z rozwianym włosem w siną dal.

Siną dal ograniczał mi niestety dystans od przystanku autobusowego do własnego domu (ciążowe hormony przytępiły mi przebiegłość  i nie zdążyłam nakłamać, że właściwie to nie idę wcale do domu, bo muszę załatwić jakąś niecierpiącą zwłoki superważną sprawę na drugim końcu miasta a nawet świata…) zatem zachowując resztki kultury osobistej i koleżeństwa zaprosiłam babę na kawkę. Tak na godzinkę.

Godzinka trwała bite dwieście czterdzieści minut, mnie od siedzenia zdrętwiał tyłek, a babie dziwne, że nie zdrętwiał język.
I nie stanął kołkiem.
W poprzek.

Pregnancy i maternity tips w promocyjnym pakiecie... (baba ma monopol na wszelaką wiedzę z uwagi na fakt posiadania potomstwa w postaci dwóch dorodnych sztuk)



- Boli cię głowa? Nacieraj się amolem. Tylko amol, daj sobie spokój z tymi chłodzącymi plastrami z mentolem. To psu na budę. Tylko amol cię uratuje.
- Ale mnie od amolu łeb napirza jakby mi ktoś szpadlem przyłożył… - wtrącałam nieśmiało, ale baba jakby ogłuchła.

- Spakuj sobie torbę do szpitala. Teraz. Zaraz. Ja miałam spakowaną jak tylko wiedziałam, że jestem w ciąży. Musisz być przygotowana.
(jestem skandalicznie beztroska – nie dość, że torby nie spakowałam, to jeszcze samej torby nie mam!)

- Nie kupuj jeszcze niczego dla dziecka. Nie, nie, ja nie wierzę w żadne zabobony, ale sama wiesz…
(jasne, jakie zabobony…?)

- Łóżeczko?! Oszalałaś chyba! Ja spałam z dzieckiem na piersi. Wiesz, bałam się śmierci łóżeczkowej. Poza tym dziecko to tylko z matką – najzdrowiej, najlepiej. Każdy lekarz ci to powie.
(a czy dziecko mam sobie przytwierdzić do klatki piersiowej na plaster czy poxilinę?)


- Włosy! Zobaczysz jak włosy będą ci garściami wychodzić im bardziej w zaawansowanej ciąży będziesz.
(oczyma wyobraźni ujrzałam się kompletnie wyłysiałą i włosy – nomen omen – dęba mi stanęły)


- Najważniejsze, żebyś rąk do góry nie podnosiła.
- ???!
- No bo jak będziesz podnosiła, to ryzykujesz urwaniem się więzadeł macicy. I pozamiatane.
(a oczami mrugać mogę?)


- Jak to?! Nie śni ci się, czy będzie chłopak czy dziewczyna? Ja od razu wiedziałam. Czułam. I sny miałam.
(ledwie zaczęłam a już mogę sobie przypiąć łatkę wyrodnego mamidła…)

- Wyobraź sobie, że ja to intuicyjnie już w samej ciąży idealnie się zachowywałam...
(no nie wątpię, nie wątpię..)
… bo jadałam mnóstwo jabłek, a to, jak się potem okazało, świetnie wpłynęło na perystykę jelit mojej córki.
(o żesz w cara Mikołaja! Kiedyś zwali to perystaltyką - jak to się w tej medycynie zmienia, jak się zmienia…)


- Jak miałam rodzić, to robili mi EKG i podłączyli oksycylinę.
(rozumiem, że KTG i oksytocyna wyszły z mody..?)


-… a jak już dziecko nie mogło wyjść, to wypchnęli mi je PRZEŚCIERADŁAMI.
(!? zatchnęło mnie…)



Babie w końcu wyczerpały się wspomnienia, a ja mogłam rozprostować zastałe gnaty i rozmasować zdrętwiały od czterogodzinnej wizyty tyłek.
Wzbogacona o nową, wspaniałą wiedzę miałam chęć napić się amolu, natrzeć śniegiem, obłożyć prześcieradłami i położyć w chłód...


Nie wiem, czy zdobędę się na obiecaną półgębkiem rewizytę, doprawdy nie wiem. Więzadła mogłyby mi puścić, albo resztki włosów wylezą nie czekając końca ciąży...
A kit z tym.
Ostatecznie poproszę o oksycylinę dożylnie. 
Może mnie uratuje.

piątek, 22 listopada 2013

Przegląd techniczny

Jedni leżeli, inni stali, a jeszcze inni badali.

Jedni mieli kluchę w gardle z poruszenia, inni udawali, że im coś do oka wpadło, a jeszcze inni niewzruszenie robili to, co do nich należało tchnąc przy tym zawodowym profesjonalizmem, pewnością siebie i nieudawaną życzliwością.

We trójkę (O., mła i znachor) odbyliśmy tajną naradę oceniając dotychczasowe postępy i ustalając dalszą strategię działania.

…aby Polska rosła w siłę, ludzie żyli dostatniej, a mała śliwka wzrastała wzorcowo w swoim M1;)


Wczorajsze podglądanie na kozetce ujawniło, iż latorośl wczepiona w mą macicę wzrasta książkowo (nie wiem gdzie się dziecię zdążyło już książek naczytać, ale stosuje się do wytycznych z podziwu godnym zdyscyplinowaniem rosnąc wszerz i wzdłuż i nabywając nowych cech fizycznej atrakcyjności).

 Regularnie i powoli wypiekana zaś matka, równie książkowo, ów rozwój przypłaca zaburzonym metabolizmem, drętwieniem kończyn, gigantycznymi mdłościami i postępującym drenażem portfela (kulinarne zachcianki, apteczne smakołyki...). Hitem tego tygodnia zostały piguły z wyciągiem z imbiru, który to (wmawiam to sobie z wielką mocą) ma zbawienne działanie na organizm zmaltretowany bezustannym zwisaniem nad wytwornym porcelitowym meblem (jak tak dalej pójdzie, przyjdzie mi urządzić sobie salonik w toalecie…)

 Wszelka garderoba wymagająca dopinania w talii zdaje się pić lekko ową talię, bynajmniej nie wywołując w jej właścicielce spazmów i wybuchów rozpaczy na tle zazwyczaj znienawidzonej  refleksji  matko_bosko_chyba_przytyłam!

Do rozpaczy przywodzi mnie jedynie ponura myśl, iż niedługo rozkręci się zima, do której mój stosunek jest mało pozytywny (eufemizm! nienawidzę dziwy jak sto zbójców…) , w perspektywie zatem mam wizję rozłażącego się na brzuchu coraz bardziej na boki ciepłego płaszcza, którego guziki będą pozostawały w coraz większej odległości od przeznaczonych im dziurek. Albo będę przymusowo chłodzić pępek na mrozie, albo będę zmuszona udać się w maraton po sklepach odzieżowych – obie opcje po równo nieatrakcyjne.

 Wyczekuję z utęsknieniem drugiego trymestru. Pierwszego bowiem zaczynam mieć po dziurki w nosie, drugi zaś zdążył już dla mnie obrosnąć w mity dobrodziejstw. Jawi mi się osypany pudrem, confetti, anielskim włosem i skrzącymi gwiazdami – no more wyprania z energii, no more awersji do pożywienia przy jednoczesnym rytmicznym marszu wygłodniałych kiszek, no more niechęci do wyściubiania nosa poza cztery ściany.



- Jakieś pytania? –rzekł wczoraj lekarz po dokładnym badaniu, rozwianiu różnych wątpliwości i zapewnianiu, że wszystko jak dotąd świetnie i w ogóle że ho ho.

- Wszystko jasne, do zobaczenia za kilka tygodni. – odparłam chowając do kieszeni czarno-biały wydruk z badania usg.


 I tak teraz siedzę, i tak patrzę, i tak obok mnie zmięta chusteczka, bo przecież te małe nóżki, bo te rączki (!), bo to już całe 2,5 cm ciała, w którym wartkim strumieniem krąży krew, a serce tłucze jak szalone…


 Napatrzeć się nie mogę. I wciąż trudno uwierzyć.

To myśmy zrobili?!

mryg

wtorek, 19 listopada 2013

Krzywa prosta


         - Should I have a baby after 35?
         - No, 35 children is enough.

Spotykam czasem taką jedną w autobusie. We wtaszczonym na pokład wózku jedno dziecko. Zawsze w stanie głębokiego snu i żaden zgrzyt, pisk oraz z jazgotem zatrzaskujące się drzwi nie są w stanie wyrwać młodego z totalnego uśpienia.

[Matka podaje mu środki zwiotczające mięśnie na czas przewozu miejską komunikacją? Usypiają go trzeszczące resory na asfaltowych nierównościach? (eufemizm! eufemizm! toż to istne kratery!) Czy to może jakaś odmiana podróżniczej śpiączki?]

Drugie dziecko, na oko trzyletni malec, uczepione matczynej nogi (jedną ręką) i poręczy wózka (drugą) kontempluje z uwagą przewijające się drogowe obrazki za autobusowymi zaplutymi ( czy ktoś je czasem myje? ) oknami. Czasem coś pokazuje matce wysuwając palec przed siebie. Po około dwunastu sekundach spokojna kontemplacja ustępuje pola niespokojnej aktywności w postaci fikołków kręconych  na poręczach oraz  przewrotach w przód na podłodze.

Dziecko trzecie, pobieżnie przeze mnie ocenione na jakieś pięć lat, z kolorowym plecakiem, workiem z butami, plastikową wędką ( niezależnie od sezonu, widać pasjonat  ) i z nonszalancką niedbałością wlokące za sobą po podłodze szalik z frędzlami po trzykroć nadrabia nieruchawość  i senną apatyczność  pierwszego,  aktywnością przewyższając także nadpobudliwość drugiego i  testuje w owym autobusie wszelkie możliwe prawa fizyczne (jak zachowuje się ciało, na które zadziałała siła w wyniku gwałtownego hamowania? czy na ciało upuszczone na podłogę ZAWSZE działa siła grawitacji?. )

Czwarty potomek niczym rasowy chart zawsze bezbłędnie zlokalizuje jedyne wolne miejsce w pojeździe, kłusem do niego dobiega depcząc wszystkie obce stojące mu na drodze ludzkie kończyny, zalega na siedzeniu, po czym natychmiast uruchamia komórkę i śmiga w jakieś gry pełne donośnych efektów akustycznych w postaci ustawicznego wycia, fałszywych melodyjek, trzasków i wizgów.

Barwne pięcioosobowe stadko towarzyszy reszcie nieszczęśników pasażerów przez jakieś cztery przystanki. Matka w tym czasie CAŁY czas wisi na telefonie. Z telefonem przy uchu (bo przecież brak wolnej ręki -  jedną pcha wózek, drugą ciągnie drugiego syna, trzecią dźwiga siatkę, czwartą chwyta wymykającą się plastikową wędkę, piątą… - nie stanowi żadnego problemu) wsiada do autobusu i z telefonem nadal przy uchu go opuszcza, ani na chwilę nie przerywając pogawędki i nie gubiąc (!) żadnego ze swoich dzieci.

Czy ja też chcę posiadać liczne potomstwo?

No, thank you. I’ll pass… 





Grunt, by to pierwsze, obecnie w wydaniu prenatalnym, wyhodować na dorodnego następcę tronu... 

Tymczasem potencjalny następca (bądź następczyni) drenuje mnie ze wszystkich sił, energii i nawet chęci do głębszego oddychania. Ziewam rozdzierająco narażając  stawy żuchwowe nie tyle na zwichnięcie co na urwanie z donośnym trzaskiem, zasypiam w mig ułożywszy się w pozycji horyzontalnej pt. położę się na kwadransik i poczytam książkę – kwadransik błyskawicznie przekształca się w półtorej godziny, książka zaś dekoruje mi klatkę piersiową nietknięta. 

Ponadto:
- kot z uporem maniaka wysiaduje młodocianego arystokratę niczym kwoka jajka pokładając mi się na brzuchu i grzejąc niczym termofor;

- mogę spokojnie zaprzestać dostarczania jakiegokolwiek pożywienia swojemu organizmowi – zwrot zawsze gwarantowany;

- Lee Strasberg Theatre and Film Institute mógłby  spokojnie zaoferować mi etat – niczym rasowa aktorka dramatyczna popadam z jednego skrajnego nastroju w drugi i na zawołanie produkuję fontanny łez;

- ktoś mi rąbnął jakiś fragment płatu mózgowego lub jakiś zestaw neuronów – wcięło mi pamięć. Zwlekam ciało bladym świtem celem udania się do laboratorium i… zapominam nasikać do przygotowanego z wieczora wytwornego naczynia. W związku z tym maltretowanie organizmu (na czczo kochanieńka, na czczo) i otwieranie siłą oka o potwornych godzinach porannych psu na budę i o kant tyłka.


Odkrywcza konstatacja? Czas popyla jak szalony. Przecież dopiero co robiłam dwukreskowego sikańca i tarłam oko z niedowierzania, a tu właśnie wchodzę w dziesiąty tydzień w tym dualistycznym stanie.
Niepojęte…


Ciąża.
Czysta fizjologia.
Powtarzalny schemat o stałych punktach.
Robimy zrzutkę z własnych genów, kreujemy nowe życie, nosimy je,  żywimy, nawiązujemy emocjonalną więź cienką nitką, by kiedyś przekształciła się w okrętową linę, obarczamy swoimi oczekiwaniami, nadziejami, obawami, wysiadujemy i wyczekujemy.
Zmieniamy się.

To takie proste.

Proste, ale wcale niełatwe.

czwartek, 7 listopada 2013

Umowa o wynajem

Tydzień 1+2+3

Mroki nieświadomości i wybiórczych wspomnień.
Owulacjo, ty cholero, dzięki wielkie, ale nie muszę cię czuć aż TAK wyraźnie.
Dni w kalendarzyku skreślane oślinionym w ustach ołówkiem.



Tydzień 4

Wku***w do sześcianu.
Drażliwość na poziomie nadwrażliwości użądlonej w zadek skwaśniałej primadonny.
A propos kwaśności – pyszne te marynowane pieczarki. P-r-z-e-p-y-s-z-n-e!
Trzy słoiki w dwa dni.
Złośliwe przytyki (ja) vs. skóra jak na nosorożcu (O.), tajony instynkt zabójcy (ja) vs. anielska cierpliwość (O.)
Nie ogarniam – istnieje ten facet naprawdę czy to fantom?



Tydzień 5

Wku***wu ciąg dalszy.
Oczekiwanie na czerwoną łachudrę w poczuciu beznadziejnego „i tak przylezie, po kiego robić sobie nadzieję…”
Półka z biustem dolega i nie daje zapomnieć, że klatka piersiowa u kobiet jest wypukła i potrafi dać do wiwatu.
Oszołomienie.
Niedowierzanie.
Drobiazgowa analiza każdego miniskurczu.
Spaaaaać…
Ziew.
( w przerwie kolejne dwa słoiki marynowanych pieczarek plus sagan marynowanej papryki - palcami prosto do gęby! szkoda czasu na szukanie widelca...- plus Haribo w kwaśnym wydaniu – nadludzkim wysiłkiem powstrzymuję się od wylizania celofanu z kwaśnych resztek i wypicia octowej zalewy ze słoików po marynatach)



Tydzień 6


Tête-à-tête z ginekologiem.
Kończyny z galarety, mózg z galarety.
Kolejna paczka Haribo.
Żelatyna opanowała wszechświat.
Dogłębna analiza każdego parametru życiowego w kontekście nowo zyskanej Świadomości.
Internet kopalnią wiedzy pożądanej, ale jeszcze bardziej – NIEchcianej.
Dr Gugiel jest gupi. Nic się nie zna na psychice kobiety z ciężarnym zapaleniem opon, powłok i neuronów.
Embargo na dostawę kolejnych informacji.
Biust – czuć. Szczególnie nocą, wybudzam się przy każdorazowej zmianie pozycji.
Nerwica. Ambiwalentne uczuciaStrach. Poczucie, że ale ja się przecież nie nadają na matkę! (acha, rychło w czas te refleksje...)
Duphaston łykany jak landrynki.
Sikanie – nie sądziłam, że można TYLE razy dziennie ganiać do toalety (!)
Spaaaaać…
Ziew, 
ziew, 
i jeszcze raz zieeeew.





Tydzień 7

Nudności.
Co za durne słowo... 
I czego się, głupia babo, cieszyłaś, że mdłości cię ominęły?
Oddaję światu, com zdążyła pobrać chwilę wcześniej przewodem pokarmowym.
Nowy wymiar pokojowego dizajnu - miska przy łóżku. Na wszelki wypadek.
Nie czytam głupot w internecie.
Nie muszę .
Wystarczy, że ROZMYŚLAM  o tym, co zdążyłam przeczytać jeszcze przed nałożeniem na komputer szlabanu, blokady rodzicielskiej i łańcucha z kłódką i szyfrowanym kodem.

Żeby przestać rozmyślać, trzeba by strzelić sobie z kuszy w potylicę.





Sikam.
Śpię.
Czekam.
Sikam.
Jem.
Minęła dopiero godzina od śniadania, a mnie z głodu żołądek już przyrósł do kręgosłupa!

W magazynach, sklepach, wytwórniach i hurtowniach dziki popłoch - Haribo lada dzień wyjdzie. Marynowanych pieczarek już nie ma. Trzeba będzie importować z Chin. Ostał się jeno słoik z papryką w occie i piri-piri wypalające dziury w przełyku.

Mlask.

Hormonalny drenaż mózgu.
Mówcie mi: Droga Niekonsekwencjo.
Płaczę na komediach, wylewam potoki łez podczas lektury krwistych kryminałów, zaś z doskonałą obojętnością oglądam rozczulające (w zamyśle reżyserów i producentów), ckliwe dzieła światowej kinematografii.
Dzieci w reklamach też mogę oglądać(!) - zupełnie nie dociera do mnie, że właśnie wyprodukowaliśmy zalążek małego, najprawdziwszego w świecie Człowieka...



Tydzień 8

Wizyta u lekarza.
Wyczekana z tyłkiem na szpilkach, obgryzaniem paznokci i nerwowym drganiem powieki.
Okupiona stresem oczekiwania, huśtawką, a raczej rollercoasterem hormonalnie wygenerowanych nastrojów (święty by nie zdzierżył...) i szlochami, które wyżłobiły mi zmarszczki, które to z kolei chyba tylko dr Szczyt będzie umiał mi wyprasować w swojej lśniącej luksusem klinice.
O. od moich szlochów ma za to zmarszczki na mózgu - tego Szczyt mu nie naprawi...

Jeśli zemdleję z nerwów w tramwaju, nie dotrę na umówioną wizytę i przełożą mi ją na niewiadomopsiakrewkiedy!

Postanawiam więc nie mdleć i dotrzeć. Postanawiam nie zwymiotować na asystentkę oczekującego mnie znachora choć moja silna wola w tym temacie ma doprawdy zerowe znaczenie. 
Postanawiam też nie zaciskać szczelnie powiek.


Dzięki temu WIDZĘ na monitorze jak w ponad dwa tygodnie temu oglądanym na ekranie pęcherzyku ciążowym kręci się mały Lokator.


Zaś malutkie serce Lokatora młóci szaleńczo krew uderzając 157 razy na minutę.

!



"Umowa o wynajem M1 położonego w trzewiach obywatelki Leśnej będzie obowiązywała do 23 czerwca przyszłego roku. Wypowiedzenie umowy może nastąpić na dwa tygodnie przed ww. terminem. W wyjątkowych przypadkach wynajem może potrwać też dwa tygodnie dłużej. Nie zaleca się jednak przeciągania pobytu ponad miarę, jako że wynajmująca dysponuje ściśle określoną rezerwą psychicznej wytrzymałości, jej lokum zaś ściśle określonym maksymalnym metrażem."



Ktoś tu doskonale wiedział jaki dokładnie prezent chciałby otrzymać z okazji pierwszego w swoim życiu Dnia Ojca...:)




poniedziałek, 4 listopada 2013

Obłęd gwarantowany


Drugą noc z rzędu śnię, że krwawię. 
Jak to, przecież wszystko było w porządku..? Żadnego plamienia! Nic, kompletnie nic, ani jednej plamki, ani jednej mikroskopijnej kropki. Dlaczego teraz tyle krwi…?
Budzę się rano zlana potem, na drewnianych nogach idę do łazienki i hipnotyzuję wzrokiem własne gacie. 
Wszystko w porządku.  Nic się nie dzieje. To tylko parszywy sen.

Ale koszmarne wizje tkwią w najlepsze w zmaltretowanej głowie…

Strach w połączeniu z hormonalnym koktajlem stanowi zabójczą mieszankę dla umysłu.
Buczę w poduszkę, łzy żłobią mi kaniony na policzkach, producenci chusteczek do nosa ozłocą mnie gdy już niedługo dorobią się na mnie marmurowych pałaców ze złotymi klamkami. 

- Tak bardzo się boję, mam tyle strachów i zgryzot, że nie umiem się cieszyć tą ciążą. – wysmarkuję komunikat do O.

Ten mnie przytula, tłumaczy oczywistości, pociesza, rozmasowuje zesztywniałe mięśnie i jak nic zagwarantowuje sobie tym samym wniebowstąpienie wśród chórów anielskich i przypięcie do klapy Orderu Za Wytrwałość przez przedstawiciela wszystkich Archaniołów razem wziętych.

Odkrywam w zdumieniu, iż niezliczone rzeczy mogą dostarczać tysiące powodów do smarków, czarnej rozpaczy i pohisterycznej czkawki.

Wszystko jedno, czy to pan pingwin Joeya, czy może fragment w czytanej książce, w którym to „(…)Powietrze na przystani psuły zapachy lin, kreozotu i benzyny.(…)” (błagam, nie pytajcie, CO dokładnie w tym fragmencie może wzbudzać jakiekolwiek emocje, a tym bardziej niekontrolowany płacz…), czy też dostanie się odrobiny jajecznego żółtka do starannie oddzielanych białek przy próbie produkcji ciasta (dramat w trzech aktach z laniem łez do miski i konwulsyjnym wstrząsaniem ramion).

Zwariuję.
Jak nic zwariuję.