środa, 30 grudnia 2015

Czołgiem

And all the lights will be revealed
And all the future prophecy
And all the waves deceive the sea
And on the road are you and me

[Enya, The Humming]


Rok się kończy.

Kolejny już czeka w blokach startowych.

Teraz, przy Duni, czas płynie inaczej.

Z jednej strony, szybciej.
Tak szybko wszystko się zmienia, tak szybko ona się zmienia…

Z drugiej, wziąwszy pod uwagę pewne inne kwestie, ów czas płynie wolniej.
Dużo wolniej.

Jak gdyby coś mi mówiło, bym zwracała uwagę, bym obserwowała, doceniała.

[Och,
robię to]

Obejmuję uważnym spojrzeniem, taksuję wzrokiem, rejestruję skrawkiem umysłu, zatrzymuję w pamięci licząc na to, że żadne wspomnienie nie wyblaknie.

Wspomnienie tego, jak ona się śmieje.
Jak marszczy brwi.
I nos.
Jak zaciska powieki, gdy (w jej mniemaniu) biegnie w rozpędzie, by rzucić się na sofę [tymczasem tupta tak, jak i wcześniej, tyle że w pionie i samodzielnie, choć wcale nie szybciej;)]

Mam nadzieję, że na wieki zaryje mi w pamięć obraz Duni posyłającej mi niezdarne całusy,
Duni stojącej na głowie z szaleńczym „a ku ku!” wykrzyczanym w pozycji do góry nogami
i machającej do mnie łapką ze swojego łóżeczka.

Wskazującej na mnie palcem i wykrzykującej radosne „mama!”.
Świadome „mama”(!)
Takie, od którego gęba jarzy się miliardem watów, serce wyrywa się spomiędzy żeber pikając jak na wzorcowy medyczny zawał, wywał i konwulsje, i ten uśmiech co to - gdyby nie te uszy - byłby dookoła czerepu…

[o, niebiosa, nie dajcie mi zatrzeć tych wspomnień w umyśle...]


Nie był to rok łatwy.

Obok wzruszeń, łez szczęścia, radości, poruszenia, wstrzymanego oddechu...
...było też gorzko.

Były łzy bezsilności i żałosne uczucie „ale dlaczego właśnie moje dziecko..?”
Było organizowanie na nowo rzeczywistości, układanie codziennych puzzli, zbieranie się w garść i stawianie do pionu za uszy oraz warkoczyki.

Niektóre z Was bardzo mi w tym pomogły.

W tym podciąganiu za warkoczyki.

[Iso, Juti, Bajko, Melu…]
Po stokroć za to dziękuję.
Cmok, cmok, cmok:*

Był to pierwszy, pełny, kalendarzowy rok z moją Córką.


Dzielną, silną dziewczynką.
Sunącą do przodu niczym czołg.


Pomimo kłód rzuconych pod nogi.


[And on the road are you and me]



Deficytu wszelkich kłód życzę z głębi przepastnego serca.
W nowym, pachnącym świeżością i wykrochmalonym na sztywne kanty 2016.

Życzę:

Isie, by się jej poukładały puzzle zwane pracą i wychowywaniem Miłoszka.
Juti, by jej rzeczywistość z Łusią, Frankiem i kolejnym Marzeniem ułożyła się pod dyktando serca.
Bajce, by jej zawodowe marzenie zgrabnie zsynchronizowało się z codziennością małego Leo.
Meli, by jej życiowe spełnienie rozkwitało spójnie wraz z rozwojem Koszałka.
Promesie, by pożegnała demony zeszłego roku i mogła koncentrować się na współistnieniu ze swoimi Chłopcami.
MsHead, by Wiercipiętka rosła zdrowo i z Klopsem stworzyła zgodny duecik.
Śliwce, by jej cichutka grudniowa Pesteczka rosła w siłę.
Pink, by jej zakochanie w Meśce współgrało z zawodowym się realizowaniem.
Litermatce. by Fruzia rosła zdrowo i przeszczęśliwie.
Równoważni, by doczekała szczęśliwego Wielkiego Finału i dowiedziała się, co jest po drugiej stronie lustra.
Hani, by pokonała przeciwności losu.
Pani B, by znalazła spokój.
Szymonkowej, by było tylko lepiej.
Monice, by  szarą sukienkę przerobiła na kolorową przepaskę. 
Scoto, by jej (wkrótce) Dwoje dało pospać choć w niedzielę;)
Wężon, by jej czekanie dobiegło końca.
Izie, by Okruszek wreszcie się zadomowił. I tak już został.


...i wszystkim 
WSZYSTKIM
innym podczytującym,  by spełniły się ich marzenia.
Bo te marzenia...

...piękne są.



środa, 23 grudnia 2015

W oczekiwaniu

W niedoczasie.
Rozdmuchując kurz, zdejmując  z komputera pajęczyny, przecierając oczy, klawisze, monitor, chuchając w dłonie i pocierając zimnymi stopami jedna o drugą..

Czekam.

Umazana mąką na nosie po lepieniu krzywych uszek i z palcami buraczkowymi od mieszania ćwikły.
W oparach tradycyjnie ususzonych cytrusów.

Czekam.

Z małą dziewczynką, umęczoną dzisiejszą czterogodzinną jazdą i unieruchomieniem swojego półtorarocznego jestestwa w samochodowym foteliku.

Czekam.

Na chwilę wytchnienia.
Na wstrzymanie oddechu.
Stop-klatkę.
Spoookój.

Wam też życzę tego zatrzymania się w pędzie.
Poczucia uścisku ciepłej ręki.
Oczu szklistych od ogromu dobrych emocji.
Spokoju, który otuli Was niczym puchaty szal.

I tego, byście nie zaznawały męki bezowocnego czekania.

Bo przecież zawsze na coś,
na kogoś

czekamy.

Waiting by Ramon Mariano

piątek, 20 listopada 2015

À propos

Sięgnąwszy po trofeum w postaci pasa mistrzyni w dyscyplinie poruszania się poprzez ciągnięcie chudych pośladków po podłodze (technika ta zwana dżdżownicą zapewnia permanentny błysk podłogowym panelom [rozwiązanie godne polecenia wszystkim matkom-pedantkom]), postanowiła osiągnąć wyższy poziom motorycznego wtajemniczenia i stanęła  przy kanapie w celu kurczowego przytrzymywania się siedziska i przemieszczania się przez dostawianie stopy do stopy. 
Aż się skończy kanapa.
Tam, gdzie się kończy kanapa, przypadkiem zaczyna się krzesło. 
Też niezłe jeśli planuje się zaciskać paluszki na jego oparciu i tym samym utrzymywać względnie poprawne baletowe coupé.
Dobrnięcie do krawędzi krzesła niechybnie oznacza deficyt mebli w zasięgu ręki. 
Cóż, pozostaje szukać pomocy w drzwiach balkonowych tęsknie przywierając do nich nosem.



Z kolei na balkonowej szybie dzień w dzień od nowa powstaje kolaż abstrakcyjny .
Kolaż wykonany masłem starannie startym z porannej bułki.

- Mjam, mjam  – rzecze Dunia oblizując się na poparcie swych słów.
………………………………………………………………………………………………………


À propos kulinariów.



Zaiste, warto czytać etykiety.
………………………………………………………………………………………………………

- Titamy? – pyta Dunia podpełzając do mnie.

- Dobrze, Duniu, poczytamy – odpowiadam uradowana, że dziewczyna tak szybko połknęła czytelniczego bakcyla.

Po dwóch miesiącach mordowania historii nieszczęsnego króliczka, który [pewnie w tłumie w Auchan podczas kupowania pieczywa] zgubił się swej nieprzytomnej rodzicielce, po pięciu tygodniach śledzenia z wypiekami na Duńczynych pyzach losów pana Maluśkiewicza [taa… Tuwim też ośliniony i wymemłany na rogach…], przyszła kolej na siedem tygodni [a licznik wciąż bije] z Księgą Dźwięków.



Strasznie zmolestowaną, przyznać się trzeba.
Małoletnia wielbicielka słowa pisanego wgryza się bowiem w literaturę dolnymi i górnymi czwórkami z trójkami.

Nad wyraz skutecznie.


Teraz już rozumiecie czemu duch robi uuuuu...?

……………………………………………………………………………………………………

À propos literatury.

- Piernikowy ludzik buduje swą chatkę i... i... i ma kredyt we frankach! – czyta na głos Duni jej ojciec wprowadzając gładko luźne wtręty finansowe w czytaną treść.


Wiedza o społeczeństwie w domowym planie lekcyjnym.
Plus podstawy rzemiosła budowlanego.

wtorek, 20 października 2015

Spomiędzy chwastów wychylamy głowy

Siedzimy w poczekalni. 
Jakieś półtora metra od nas para młodych ludzi grucha do swojego dziecka robiąc wymyślne miny i ciumkając ckliwe „a titititi”.

- Powiedz, proszę, że nie jesteśmy aż tak żałośni przy własnym dziecku…- szepcę półgłosem O. do ucha.

- Niestety, Leśna, prezentujemy się podobnie. Mamy takiego samego pierdolca - pozbawia mnie złudzeń ojciec Duni.

…………………………………………………………………………………………………………

A ta rośnie.
W zastraszającym tempie.
Czasem robi sobie przerwę w tym rośnięciu i pada na drzemkę  wystawiając równo ułożone giczoły między szczeblami swojego Alcatraz.



[czyż nie przypomina Wam to widoku równo ustawionych butów przy więziennej pryczy..?]
…………………………………………………………………………………………………………

- Gdzie mama ma nos? A ucho? A drugie też pokażesz? – przepytuję dziecinę.

- Duńka, pokaż lepiej gdzie mama ma portfel- rzuca O.

[domowa edukacja w praktyce]
……………………………………………………………………………………………

Kolega instruktor, starszy specjalista od wdrażania dziecka w materialny aspekt człowieczej egzystencji co i raz cichcem doszkala swą córuś w dziedzinie motoryzacji.



Zatem nie balety w spódniczce z tiulowym obszyciem, nie gimnastyka artystyczna z szarfami lecz smar, pot, wizg na torze i zapach oleju napędowego.

- A jak podrośnie zapiszę ją na kick-boxing – mówi O.


O matko.
…………………………………………………………………………………………………………

Stanęła!
Jak przystało na jednostkę zdyscyplinowaną stopy postanowiła porządnie ustawić pod linijkę.



Ktoś twierdzi, że tak jest niewygodnie?


Charliemu nie było.


…………………………………………………………………………………………………………

W Alcatraz w porze odwiedzin masa gości.

- Matka, zrób nam jakiej herbaty i daj coś na ząb. Wszyscy głodni, nie widzisz?.


Pilny komunikat:
Poszukuje się kandydatki na stanowisko osoby sprzątającej.
Sprzątającej tyleż samo bezustannie co bezowocnie.
Jako że imprezki w Alcatraz odbywają się w trybie on and on and on.

wtorek, 18 sierpnia 2015

Prawo Murphy’ego

Weekendowy reset po kolejnym tygodniu morderczych upałów i licznych obowiązków. Od jednego i drugiego oboje czujemy się wyżęci niczym ścierki do naczyń.
Wyjeżdżamy.
Przed nami 300 kilometrów z hakiem, ale za hakiem perspektywa błogiego nicnierobienia, rwania malin z krzaczków i wymaczania Duni w dmuchanym basenie do rozpuszczenia naskórka.

Po 200 kilometrach pokładowy komputer wywala alarmujące komunikaty, na wyświetlaczu miga mnogość czerwonych ikonek, wskazówka prędkościomierza leży zdechła na zerze choć auto grzeje po autostradzie. 
Cuda, panie, cuda.
Po kolejnych 5 kilometrach przestaje działać klimatyzacja. Ot, tak [pstryk].
O. skonsternowany nagłym zdziczeniem łagodnego dotąd pojazdu ostatecznie decyduje się zjechać na najbliższą stację paliw. Wjeżdżamy na potężny parking, O. gasi auto, wysiada i zagląda pod maskę.
Na oko wszystko jest w porządku. Płyn chłodzący jest, poziom oleju w absolutnej normie.
Ki czort?
Wsiadamy do auta. 
O. przekręca kluczyk. Wredne bydlę nie chce odpalić.
Terkotanie zdechłego akumulatora.
Mogiła.
Koniec jazdy.

Opcje? Dociera do nas, że holowanie auta jest nieuniknione.  Ale w którą stronę?  
Tam, dokąd zmierzaliśmy mając do przejechania jeszcze niewiele ponad sto kilometrów? Jest piątek pod wieczór. Następująca po nim sobota w kalendarzu zaznaczona na czerwono, czyli wszyscy mechanicy wszechświata zamiast tkwić w warsztatach, wysmażać się będą przy grillu. W niedzielę tym bardziej nie znajdziemy nigdzie fachowej pomocy. W poniedziałek bladym świtem O. powinien stawić się w pracy…
Totalny impas kwitnie bujnym kwieciem.

A do domu? To ponad dwieście kilometrów. Na lawecie. Z pozłacaną stawką za każdy pojedynczy kilometr. I z koniecznością zorganizowania osobnego transportu dla mnie i Duni.

Matkoboskoczęstochosko…  Aleś nas, losie wredny, zrobił na szaro, na cacy, na amen…

Cóż, kierunek: dom.

Dwie godziny czekania na lawetę przez O. Trzy i pół godziny czekania na transport do domu przeze mnie i dziecinę. 
Weekendowy wyjazd, który zakończył się obficie osypanym polską walutą powrotem pojazdu na tarczy oraz naszym zjechaniem do domu o pierwszej w nocy w charakterze psychicznych zwłok.

Po czymś takim człowiek chciałby się położyć i tak zostać co najmniej do przyszłego roku.
…………………………………………………………………………………………………

A jednak położyć się nie możemy.
Gdyż albowiem w świetle nowego, zapewne jeszcze piękniejszego dnia, trzeba zataszczyć Dunię naszą drogą przed oblicze pewnej Ważnej Komisji. 
Ważna Komisja wysyła Ważne Dokumenty, ma władzę, by wezwać kornego obywatela w wyznaczonym czasie i miejscu oraz dysponuje Ważnymi Członkami Komisji, którzy drapią się po głowach i robią zafrasowane miny.
Ważni Członkowie Komisji posiadają też trzecie oko. Nie wiem dokładnie gdzie, ale na pewno je mają, bo wydają ważkie decyzje, od których sporo zależy nie rzucając nawet widoczną parą oczu na petenta. Domyślam się zatem, że mają gdzieś ukryte zapasowe, trzecie oko pracujące na podczerwień.

Dunię-petentkę obejrzano zatem tym trzecim, niewidzialnym okiem nie podnosząc nawet głowy i nie odrywając dwojga widocznych oczu od sterty Ważnych Dokumentów, machnięto nam dłonią, iż mogą już iść i jeszcze, że Ważny Dokument Na Własność do odbioru za tydzień.

A potem się okazało, że nasze szczodre, opiekuńcze państwo, ta cudna kraina mlekiem, miodem i empatią płynąca chce dać mamie Duni trochę grosza, takie małe kieszonkowe. 
Zawsze lepsze niż nic, szczególnie gdy ma się w perspektywie mało urokliwą opcję niezarabiania. No bo mama Duni do pracy wrócić nie może. Najpierw to szczerze nie chciała (i nadal nie chce), ale teraz to już po prostu nie może. I ta niemoc jest od niej zupełnie ale to zupełnie niezależna.
Zatem.
Nadwiślański opiekuńczy kraj chciał Duńczynej mamie pomóc. Tak przynajmniej deklarował w Innych Ważnych Dokumentach.

- Pani nie pracuje, czy tak?
- Jeszcze jestem na urlopie, ale zaraz potem idę na wychowawczy.
- Aaaa… to my pani pomagać jednak nie będziemy mogli. 
- Ale jak to? Przecież nie mogę wrócić do pracy, muszę skorzystać z wychowawczego. Niepłatnego, jak państwu wiadomo.
- Wiemy, rozumiemy, ale pomóc nie możemy. Chyba że rozwiązałaby pani umowę o pracę.
- ??? Muszę złożyć wypowiedzenie i zagrozić stabilizacji w swojej rodzinie, by państwo zechciało użyczyć mi opiekuńczego ramienia?!
- Takie jest prawo…


Takie. 
Jest. 
Prawo. 
…………………………………………………………………………………………………

Szpital dziecięcy.
Odstawiamy Duńkę na oględziny.
Zdrowa matka, zdrowy ojciec, zdrowe dziecko.

Zagadka: które z nich jako pierwsze rozłożyło się w objęciach zdobycznego, poszpitalnego, wypasionego rotawirusa?
I kto był następny zaraz potem..?
…………………………………………………………………………………………………

Buzi, kochani.
Nudnego lata.
W razie czego mam na zbyciu pakiet rozmaitych atrakcji.
Rozmaitych.


piątek, 10 lipca 2015

Pop quiz, hotshot

Śniadanie, przewijanie, zabawa.
Mija godzina, dwie... Mija w końcu i trzecia.
Tarcie oczu, rozdzierający ziew, że żuchwa aż trzeszczy a oczy łzami zachodzą, ale zawodniczka siedzi twardo, nie daje się odłożyć do wyra.
Mija czwarta godzina.
Oczy jak u królika, żuchwa wyłamana, zawodniczka mięknie acz dla zasady wierzga kopytami gdy odłożyć ją na jej królewskie piernaty.
Siadam, nurkuję dłonią do łóżeczka i głaszczę dziecięcy policzek.
Oczka maślanieją choć wciąż na mnie zerkają, Dunia miarowo ciumka smoczek, kopytka leżą wreszcie spokojnie.
Nie mogę oderwać dłoni od jej policzka, bo trochę jeszcze brakuje do osiągnięcia bezpiecznego stanu nieważkości.
Głaszczę więc dalej.
I słucham coraz bardziej spokojnego oddechu.
W ten cichy obraz wdziera się nagle odległy dźwięk włączonego sygnału karetki. Dźwięk przybiera na intensywności. Jeśli ambulans dojedzie w nasze okolice nie skręcając gdzieś wcześniej, wyrwie mi dziecko z tego błogiego stanu zapadania w sen. By rzucić się do okna i zdążyć je zatrzasnąć, musiałabym oderwać swoją dłoń od Duńczynego policzka.
Jeśli oderwę tę dłoń, cały seans usypiania będzie można o kant d... potłuc.

Pop quiz,hotshot… What do you do? What do you do?!
……………………………………………………………………………………………..

Nauczyła się siadać.
Jak dorosły - z pleców, z lekkim skrętem, opierając się na łokciu.
Tak się tym zachłysnęła, takim uwielbieniem do ruchowej nowości zapałała, że zapomniała zupełnie jak się leży.
Zdawać by się mogło, wańkę-wstańkę w domu mamy. Żywą, niewiele ponad roczną.
Co ją położę, dziecina natychmiast przyjmuje pozycję siedzącą. Nie zdążę się nawet dobrze odwrócić.
Ja kładę, ona siada. 
Kładę – siada. 
Kładę – siada. 
Kładę – siada. 
Kładę – siada.

Po pięciu godzinach tej imprezy podchodzę po raz dwadzieściatysięcydziewięćsetsiedemdziesiątyósmy do łóżeczka i zastaję swoje dziecko znieruchomiałe:


Usnęła!
Ale, ale...
Jeśli ją ruszę, będzie kwęk i koniec spania. Jeśli zostawię – dziecko-połamaniec dorobi się wygiętego w paragraf kręgosłupa.

Pop quiz, hotshot… What do you do? What do you do?!
……………………………………………………………………………………………..

[oficerze Traven, powiadacie więc, że uzbrojony w bombę autobus to było wielkie wyzwanie, hmm..?]

wtorek, 23 czerwca 2015

O byciu ojcem


"Ojcem zostać łatwo, znacznie trudniej nim być."(Ernst Busch )


No, akurat niejedna z nas doskonale wie, że to nie do końca prawda z tą łatwością... Zostać ojcem bywa rzeczą skomplikowaną, wymagającą czasu, wysiłku i determinacji. Czasem zamiast prostej, gładkiej, wyasfaltowanej szosy ku ojcostwu - podobnie jak u nas ku macierzyństwu - wiedzie parszywie wyboista dróżka dziesiątej kategorii. Pełna kamlotów, zielska na poboczach i zaskakujących człowieka dziur wypełnionych błotem.

Ale jak już taki jeden z drugim w ojca się szczęśliwie przeistoczy, staje się oczywistym, że czym innym jest ojcem się stać, czym innym nim być.

Ja wiem z perspektywy córki, jak się wzrasta w domu, w którym ojciec był. Był pełną gębą, intensywnie, mądrze, nie podnosząc ręki, nie krzycząc, nie zawodząc człowieka, nie rozczarowując, ucząc na własnym przykładzie czym jest odpowiedzialność, niezawodność, autentyzm.

O takim właśnie marzyłam po cichu dla swojego dziecka.

Wybrałam więc.
Wybrałam najlepiej, jak umiałam.
I jestem przekonana, że moja córka kiedyś potwierdzi, że lepiej wybrać nie mogłam.



Od samego początku, od pierwszego dnia życia Duni, jej ojciec w jej życiu JEST.
Jest w pełni, angażując się, otwierając się na coraz większą więź między swoją córką a sobą.
Jest ojcem bardzo wspierającym mnie - matkę swojego dziecka.
Gdyby O. nie był takim ojcem, ja nie byłabym tak oddaną Duni matką.
Jesteśmy tandemem, w którym jedno od drugiego zależy, w którym jedno w drugim ma oparcie.




Lubię patrzeć na nich dwoje.
Lubię podglądać, gdy myślą, że ich nie widzę, że jestem zajęta czymś innym.
Trzepoce mi wtedy coś w samym środku  środka, pod powieką kłuje jakieś zaplątane ziarenko.

Doceniam każdy gest.
Każdą rzecz.
Każdą chwilę.
Gdy solidarnie wraz ze mną wstawał po raz enty, budzony nocą przez płaczące niemowlę. Gdy nie spał, bo i ja nie spałam karmiąc głodne dziecko. Gdy czekał aż skończę, a potem troskliwie otulał mnie kocem, bym mogła złapać jeszcze nieco snu. 
Doceniam każde jego "Leż sobie, ja ją przewinę", "Zostaw tę robotę, połóż się lepiej, odpocznij", "Nie wychodźcie w taką pogodę, ja zrobię zakupy", "Wyjdź sobie, na jak długo potrzebujesz. Ja się nią zajmę"...

Wzrusza mnie postawa O., gdy ten pracuje tak intensywnie, że brak mu czasu na zjedzenie posiłku, na własne hobby, na odpoczynek, ale mimo to wraca do domu pod wieczór, by Dunię wykąpać, dać jej kolację, ucałować i odłożyć do łóżeczka a następnie... wrócić do pracy i siedzieć w niej do północy.
Bo skończyć robotę trzeba, ale być ojcem także.
Przede wszystkim.

..................................................................................................................................................





[z TAKIM  ojcem, Duniu, jasna świetlista droga przed tobą]



piątek, 19 czerwca 2015

Życie splotem misternym tkane

Doświadczenie nie ma granic i nigdy nie jest kompletne; 
jest ogromnie wrażliwe, jest czymś w rodzaju pajęczej sieci 
utkanej z najlepszych nici umieszczonych w komorze świadomości, 
wyłapującej z powietrza każdą cząsteczkę.

Henry James
 ……………………………………………….............................................................................

Trzysta sześćdziesiąt pięć dni temu świat na chwilę zamarł.
Na milisekundę.
A potem ruszył na nowo z kopyta wraz z pierwszym ujrzeniem jej odbicia w chirurgicznej lampie rozjarzonej tuż nade mną.
Wraz z pierwszym zaczerpnięciem powietrza.
Zachłyśnięciem się życiem.
Wraz z przyłożeniem jej maleńkiego policzka do mojego. 
Wraz z odczutą ulgą na myśl, że mało brakowało, tak mało brakowało, by moje łzy nie były łzami szczęścia lecz rozdzierającego bólu.

Z trzystu sześćdziesięciu pięciu nitek utkana jest nasza sieć.

A przecież to dopiero początek...

[mryg]




 ……………………………………………….............................................................................

Codziennie poleruję wspomnienia na błysk.
Chucham ciepłym powietrzem, przecieram irchą, pieszczotliwie gładzę palcem.

Poród tak inny od tego, który sobie wymyśliłam i którego wizję pielęgnowałam w głowie.
Trudne pierwsze godziny.
Dni.
Tygodnie.
Miesiące.

Plan zajęć w naszej nowej szkole życia wypełniony licznymi lekcjami pokory.
Bez przerw i wakacji za to z gwarantowaną promocją do następnej klasy.
Bo inaczej się nie da - zdać musimy.
W tej szkole się nie repetuje.

Pierwsze miesiące znaczone są wylanymi łzami, rozczarowaniem swoją niemocą i nieudolnością na przemian z rozpierającą dumą i satysfakcją; częstym smutkiem przeplatanym z obezwładniającym uczuciem zaznanego szczęścia i bezustannym uczeniem się.
Uczeniem się jej i… nas samych.
Od nowa.
Bo i ja jestem już inna w tym nowym macierzyńskim upierzeniu, i O. też się zmienia.
Wszyscy ulegamy przeobrażeniu w Rodzinę.
Stajemy się nową, trzyosobową formą życia.

W trudnym do uchwycenia momencie pierwsze napędzone hormonalnym nawozem uczucia, biologicznie zaprogramowany instynkt, zakodowane w ludzkim organizmie naturalne przywiązanie do swojego potomstwa niepostrzeżenie przeistaczają się w najczystsze, wszechogarniające, wprawiające w bezustanne trzepotanie neuronów uczucie.
Nareszcie przyszło!
Zrodziło się z sumy codziennych doświadczeń, ewoluujących uczuć, cienkiej pępowiny biologicznej zależności przekształcającej się w emocjonalną linę okrętową.
Uczucie posypane jest drobinkami strachu.
O nią.

Ach...
Więc TO właśnie jest miłość do swojego dziecka...

……………………………………………….............................................................................

Mówią, że człowiek rodzi się raz.
Nieprawda.
Ja urodziłam się dwukrotnie.

Po raz pierwszy samotnie, na małomiasteczkowej porodówce, kwadrans przed północą.
Jako dziecko.

Po raz drugi – trzydzieści osiem lat i osiemnaście dni później, o 16.10.
Wraz z moim Dzieckiem.
Jako matka.

……………………………………………….............................................................................

[utkaliśmy wspólnie, Córko, na razie jeden rok.
pierwszy.
schowamy go dla Ciebie na dnie malowanej skrzyni.
opowiemy Ci kiedyś, jaki był,
jak bardzo nas zmienił...;
a niebawem sama zaczniesz dokładać tam kolejne,
okraszone własnymi wspomnieniami]

……………………………………………….............................................................................

Duniu, kochanie, miej dobre życie.
Najlepsze.


czwartek, 14 maja 2015

Różana codzienność w oparach absurdu




(…)
- Mają państwo półśpiochy w rozmiarze 80?

- Coś się znajdzie. Dziewczynka czy chłopczyk? – sprzedawczyni rzuca okiem na Dunię.

- Dziewuszka. Ale proszę się tym nie sugerować i nie wyjmować nam tu niczego w lila róż.

-Ale jak to? Skoro dziewczynka to na różowo, to oczywiste. – sprzedawczyni unosi brew w geście zdziwienia.

- Niekoniecznie. Nie ma pani nic w innym kolorze? To w takim razie ja za te różowe kwiatki, falbanki, serduszka i Heloł Kitty dziękuję. – mówię odkładając gacie we wszystkich odcieniach różu. - Do widzenia.

Do widzenia... Ale to przecież takie ładne, tak pasuje…!  – nie może przeboleć pani za ladą.


Kolorystyczny terror z czasów kompletowania wyprawki ma się w najlepsze.
Do kiedy to potrwa..?




(…)
Leśna jest nieżyciową idealistką.
Lubi, jak ludzie są w stosunku do siebie w porządku, jak nie łżą, uczciwie pracują, nie migają się od obowiązków i szanują bliźniego.

Leśnej nie raz wzrosło ciśnienie, gdy pod wieczór, po caluteńkim dniu tkwienia z dzieciną w domu odkrywała niedbale pirzgnięte do skrzynki, zmiętolone awizo
Treść głosiła, iż „adresata nie zastano w domu” , nierzadko też nosiło znamiona mozolnego przemalowywania odbitej stempelkiem daty na inną. Fajniejszą dla pana listonosza.

Leśna też nie raz odkrywała ku swemu zdumieniu i drgającej powiece, iż na dostępnej online stronie z monitoringiem przesyłek widnieją hasła-niespodzianki:

„Nieudana próba doręczenia”.
„Pozostawiono awizo.”

Czyż trzeba dodawać, że adresatka za każdym razem tkwiła na swym szacownym zadku w zaciszu swego apartamą?
Czyż trzeba nadmieniać, że adresatka bladego pojęcia o zielonym wyobrażeniu nie miała w temacie pozostawianego – jak twierdził internet – awizo?

Leśnej wzmożone ciśnienie zaowocowało wreszcie pracą twórczą pt. „Skarga”.
Poskarżyła się niedoszła odbiorczyni przesyłek pocztowych dobrym ludziom zwanym nadzorem. Poużalała na pocztowe obyczaje. Na nieodwzajemnione uczucia do d(o)ręczycieli, którym nie chciało się zajść pod drzwi raz, drugi i trzeci, i wcisnąć listu do łapy, tylko cichcem, chyłkiem i na jednej nodze umykali [no? dokąd? na piwo?..] spod skrzynki. 
Uroniła korespondencyjnie łzę nad komunikatami dostępnymi online, które jako żywo nie chciały się zsynchronizować z faktami i rzeczywistością.

Czy doczekała się odpowiedzi?
Bogać!
Wzruszyła się tedy Leśna. 
Wzruszyła ogromnie. 
I oczy jej na słupkach stanęły.

„(…) na stronie internetowej Poczty Polskiej S.A. w podawanych informacjach mogą występować braki danych czy niezgodności, a wyświetlane informacje mają jedynie charakter poglądowy. *”

„(…) nadmieniam, że informacja „nieudane doręczenie” oznacza, że kurier nie był pod adresem podanym na przesyłce *”

*podkreślenia Leśnej ku jej wielkiej uciesze


Leśna, z racji iż niedaleko  w ogonku stoi za dinozaurami, pamięta dobrze zamierzchłe czasy PRL-u i urzędy pocztowe, w których, aby zadzwonić do cioci z Sieradza lub wujka z Radomia, należało zamówić rozmowę, następnie wcisnąć się do ciasnej budki i czekać na połączenie. 
Pamięta te urzędy, w których panie z wąsem z namaszczeniem przybijały stemple na szarych kopertach. 
Pamięta powagę instytucji i poważanie dla klienteli.
Głębokie poważanie.
Takie w czterech literach.

Niewiele się od tamtej pory zmieniło.

Chyba tylko to, że panie z wąsem zaczęły wreszcie golić zarost.



(…)
„Mały Jasio kotka przy kominku spotkał…”
„…w ósmym słoń, niedźwiedź i dwie żyrafy, w dziewiątym same tuczone świnie…”
„Hop sa sa i hop sa sa, czy – ktoś – widział –bez – pcheł – psa?”
„Dzik jest dziki, dziki jest zły, dzik ma bardzo ostre kły…”
„Żeby kózka nie skakała…”

Śpiewam, czytam, recytuję, miauczę, szczekam, mruczę, warczę, meczę, muczę i beczę…

Zdaje mi się, że w „Old McDonald had a farm” podmiot zdania jest zdecydowanie nietrafiony.
[że nie wspomnę o bezwzględnym wytykaniu wieku… „old”? – no ładnie to tak?]

Ija, ija o!



(…)
Kto by pomyślał - Stefan poszedł w odstawkę.
Ech, ta młodzieńcza niestałość w uczuciach…
Próbował jeszcze ratować ten związek, do nóg się rzucał, po stopach całował...
Na nic.  Dunia niewzruszona.
No skała, nie człowiek.





Na horyzoncie zamajaczył brand new absztyfikant. 
Taki jeszcze z metką i świeżym paragonem.

Romuald.

Dunia z miłości nosi go na rękach.



[czy nie powinno być czasem na odwrót..? czy to ze mnie obyczajowa konserwa wyłazi..?]



(…)

Gdy się złości, wierzga kopytami, trzaska mostki i marszczy brewki w jeden długi zygzak na czole.

O. się śmieje:

- Nawet z tą wścieklizną kochany z niej Glut. Nie oddałbym smarkatej za nic w świecie.

Ja też.

I czuję, że mój mięsień sercowy z powodzeniem okazałby się wystarczająco pojemny na jeszcze jedną taką.
Lub takiego jednego.


piątek, 1 maja 2015

Kiepścizna

Bulgocze jej w nosie.
Kicha.
Prycha.
Kaszle.
Stoję z wycelowanym w niemowlęce czoło termometrem.
Wyjmuję fridę.
I... się zaczyna.
Kwiczy niczym zarzynany wieprzek, szamoce się, wyrywa mi rurkę z ręki, trzęsie łepetyną, majta rękoma i odnóżami.
Nie ma szans, by cokolwiek z tych bulgotów odessać.
Najmniejszych szans:/

Pomocy!

Czego użyć, co zastosować, co zadziała na bulgoczące nosem, uparte jak koza niemowlę, które nie daje sobie nawet na ćwierć milimetra wsunąć w nozdrza fridowej rurki..?
Żadne katarki i tym podobne w grę nie wchodzą...

Mantruje przez sen.
To znak.
Znak, że.
Dobrze wiem, że choróbsko się czai, psia mać.
Coś niedobrego się kluje.

Paradoks - w szpitalu złapała.

Ogłuszona obuchem w łeb matka buja się na podłodze.
Ogłuszone enigmatycznym wirusem dziecię kiwa się w łóżeczku.

Mam tak serdecznie dość, jak miewa się dość wściekłych upałów trzydziesty dzień z rzędu.
Jak miewa się dość uporczywego wiania prosto w uszy.
Jak usypiania dziecięcia piątą godzinę z rzędu.
[bezskutecznego]
Jak namolnych "kominiarzy" z kalendarzem na ten rok, za jedyne "pięć zeta"[ósmy kominiarz z rzędu w tym miesiącu - sieją ich..???"]
Jak lekarzy-ignorantów.
Jak biurokracji i biurokratów.
Jak "terminów na enefzet brak, ale prywatnie, za pół tysiączka, to my z pląsaniem i orkiestrą dętą na czerwonym dywanie".

Mam dość, jak jasna cholera.

Jak o żesz w cara Mikołaja.

Jak w wypipane gwiazdkami.

wtorek, 21 kwietnia 2015

(Nie)mowlę, powiadacie…?

Gada.
Gada jak najęta.
Tak jak w niektórych domach bezustannie w tle szemrze radio, tak w państwie Duńskim pod obraz przewidziano permanentny podkład muzyczny w wykonaniu dziesięciomiesięcznej artystki - specjalistki ds. udźwiękowienia.


Padło wreszcie pierwsze ma-ma.
!
Po językowych modyfikacjach przeróżnych ma-mam, am-am a nawet mniam(!), Duńczyny aparat mowy wyprodukował wreszcie wyczekiwaną niczym deszcz nad Saharą ma-mę.

Upajałam się tą ma-mą (kierowaną  - a jakże! - do kota, ściany, Stefana, smoczka, łyżki, bandy mew za oknem oraz listonosza, czyli wszystkich oprócz zastygłej od tygodni w pozie wyczekiwania matki) przez dni kilka, by następnie znowu zostać wypartą przez trajkotane w kółko ta-ta-ta-ta-ta.

Ot, matczyny lingwistyczny niebyt los.
……………………………………………………………………………………..

Co i raz słychać także gromkie Nie! (niezależnie od kontekstu) z wizualnym ozdobnikiem w postaci energicznego kręcenia łepetyną na boki.
Nie zdziwię się, gdy razu pewnego głowa odpadnie jej wreszcie od korpusu.

………………………………………………………………………………………

Gdy nie gada, molestuje Stefana.



Uczucie wybuchło z nagła porażając publiczność (oraz samego Stefana) intensywnością i ognistą temperaturą.
Dunia wciera się w jego futro i z lubością obściskuje syntetycznego oblubieńca.


Nie wiadomo jedynie, ile też biedny Stefan będzie jeszcze w stanie znieść.

……………………………………………………………………………………..

W rzadkich chwilach, gdy nie gada, ani nie maltretuje uczuciami Stefana-niebożę, produkuje grymas zwany w kręgach rodzicielskich „babuszką”.
Wypchnięta dolna warga, założona na górną, jako żywo czyni z niej miniaturę bezzębnej babci, która zapomniała zainstalować sobie sztuczną szczękę.


Pocieszne.


czwartek, 2 kwietnia 2015

Chillout

Zamykam drzwi.
Głęboki wdech.
Przede mną półtorej godziny bez dziecka.
Półtorej godziny bez przynieś-podaj-pozamiataj, podnieś z podłogi po raz osiemtysięcypięćsetdwudziestysiódmy, wytrzyj, zabierz zakazaną rzecz z łap, nakarm, przewiń…

Idę smagana padającym prosto w oczy deszczem i chłostana huraganowymi podmuchami. 
Jak to często na polskich trotuarach bywa, moczę co i raz nogi w niewinnie wyglądających kałużach, które okazują się być wypełnionymi wodą zdradliwymi kraterami.

Docieram na miejsce.

Sucho.
Ciepło.
Jasno.

Zostaję zaproszona do środka.
Zapadam się w wygodnym, miękkim fotelu.
Zaraz zajmą się mną troskliwe ręce.
W tle pobrzmiewa muzyka.
Przyjemne dźwięki wpadają mi przez ucho i wibrują w głowie.
A w tej wyświetlają się projekcje piaszczystych, rozgrzanych słońcem plaż, połyskującej seledynowo przejrzystej wody, lekko falujących na wietrze palmowych liści.


Po chwili przenoszę się myślami w górskie plenery. Rozglądam się i widzę, jak wokół mnie płyną chmury raz po raz odsłaniając ostre szpikulce tatrzańskich szczytów.

Och, jak boooosko…
Jak leniwie…
Żadnych pieluch, kaszki, pluszowych zwierząt, wózków do pchania, zakupów do zrobienia, stosów ubrań do wyprasowania, garów do pomycia...

Półleżę bezkarnie rozmyślając o niebieskich migdałach.
Delikatne dłonie dotykają teraz moich policzków.


Od-po-czy-wam…
.
.
.
.
.
.

W końcu wizyta dobiega końca.

Podnoszę się z fotela, ubieram i wychodzę.
Za sobą zostawiam drzwi z napisem „Gabinet dentystyczny”.

SPA dla matki.
Jak bum cyk cyk!


czwartek, 26 marca 2015

Urywki

(…)
Świat obdarowuje uśmiechem wzbogaconym o dwie jedynki – nówki sztuki.

- Kurczę, a taka fajna była z tą bezzębną paszczą – marudzi ojciec Duni.

- Spokojnie, za parę lat wypadną jej po raz pierwszy, za kilkadziesiąt zaś dorobi się sztucznej szczęki – pocieszam.


(…)
By małemu leniowi zechciał choć nieco drgnąć mięsień, szczujemy lenia porzuconą beztrosko książką.
Kombinuje wtedy, jak podpełznąć ku niej bez zbytniego przepracowywania się.



[czy oznacza to, że jak jej starzy, Dunia w przyszłości zostanie książkową maniaczką?..]


(…)
Niemowlęce menu poszerzyło się o nowe pozycje kulinarne.
Sztukamięs, czyli apetyczna (własna) stopa wraz z pluszowym dinozaurem zagościły w Duńczynym menu na stałe. 
Myślę, że wkrótce spokojnie będę mogła rozważyć zaprzestanie gotowania dla córki.
Zamiast bukietu warzyw ze schabikiem i owoców na deser plastikowy wstęp do dinozaura…



 i kąsek niemowlęcej stopy…



Z niezaprzeczalną oszczędnością dla domowego budżetu.



(…)
„Gdzie jest Pola? Wklepuję balsam, zaczynając od żeber – nie chcę dotykać od razu brzucha zimnym pachnidłem. Nie jest w środku niby wątroba czy inny narząd. Ona jest w mojej głowie. Mogę się jej domyślać pod pępkiem, ale jej tam sobie nie wyobrażam. Jest zupełnie gdzie indziej. Pola ma duszę i rozrosła się we mnie. Jest w moich palcach, kiedy ją głaszczę, w ustach, kiedy ją w myślach całuję, i właśnie w myślach, naprzeciwko mnie, śpi obok w łóżeczku. Kiedy się budzi, wskakuje z powrotem i daje się kołysać w brzuchu na spacerze.”

[„Polka” Manuela Gretkowska]


Czytam i czuję, że żal mi czasu ciąży, że to już za mną.
Paradoks. 
Bycia w ciąży nie wspominam przecież z maślanym rozrzewnieniem.



(…)
Gretkowska wtedy jeszcze nie wiedziała, że po urodzeniu dziecko ma się w głowie już zawsze.
Nawet gdy jestem sama, wciąż jestem z Dunią.
Wychodzę, a Dunia wozi się w mojej głowie niczym w dziecięcym wózeczku.
Pamiętam taki dzień, kilka dni po porodzie, szłam zalanym słońcem chodnikiem. Wracałam do domu ze sklepu. W domu zostało moje kilkudniowe dziecko, a ja kompletnie nie miałam poczucia bycia jego matką. Nie czułam się nią. Czułam się wciąż tą samą, pojedynczą, przedporodową Leśną.
I myślałam: „To przedziwne, to niemowlę w moim domu to już zawsze ze mną, już na zawsze będziemy z sobą związane..?”

A teraz, po dziewięciu miesiącach [mentalnej ciąży po raz drugi..?] jestem organizmem o dwóch sercach i umysłach.
Moja córka we mnie w(sz)czepiona.



(…)
Lęk separacyjny.
Amok, histeria, rozpaczliwy szloch, gdy na spacer powiezie Dunię ktoś inny niż ja. 
Niemowlęcy powóz wraca do mnie z zanoszącą się od płaczu zawartością z zapuchniętymi powiekami i nosem, którego Rudolf by się nie powstydził.
Serce mi pęka na miliard kawałków.
Niemożliwością jest dla nas wyjście choćby na kwadrans.

[Czas tylko dla nas – co to takiego..?]

Jesteśmy uwiązani na smyczy owego lęku.
Lęku?
Raczej separacyjnej fobii.

Do szewskiej pasji doprowadza mnie smętne kiwanie głowami przez mych bliskich, na siłę pragnących udowodnić Duni, że lęk separacyjny to egzaltowany wymysł współczesnych psychologów. 
Mit i legenda. 
Że to żaden lęk, tylko ja, matka, niepotrzebnie tak dziecko hołubię miast oddawać je wbrew szlochom, histeriom i czerwonym nosom społeczeństwu pod opiekę a samej udawać się w siną dal.

W siną dal, odnoszę wrażenie, udało się raczej wszelkie wsparcie i zrozumienie.

Czasem czuję się do bólu samotna na tej macierzyńskiej wyspie.



(…)
Ekscytuję się jej nabywanymi co i raz zdolnościami.
W życiu bym nie przypuszczała, że szarpnie mnie za serce widok klaszczącego dziecka, które tłucze powietrze łapkami  demonstrując niewerbalnie odpowiedź na moje pytanie „Duniu, jak się bije brawo?”

Banalne?
W kontekście własnego dziecka nawet banał jest niebanalny.



(…)



- Córko, a kto to teraz wszystko ma posprzątać? - pytam z wyrzutem.

- Mam ludzi od tego – zdaje się sugerować uniesiona brew na Duńczynym czole.

No ba.

Pozazdrościć zdyscyplinowanej służby.