piątek, 20 maja 2016

La dolce vita

- Czy Dunia jest zdrowa? Może się jutro pojawić na oddziale zgodnie z planem?
- Jasne. Nie ma problemu.
- Świetnie, w takim razie czekamy jutro z samego rana. Acha, i – jak zwykle – proszę najpierw zgłosić się na izbę przyjęć. One tam muszą założyć historię choroby.
- Założyć? Założyć historię choroby? Przecież bywamy tam od półtora roku! Za każdym razem mamy tworzyć historię od początku?
- Proszę pana, takie mamy procedury – jak zwykle w takiej sytuacji słyszy O.

No cóż.


Następny dzień, 7 rano, izba przyjęć, trzy stanowiska, pełne obłożenie.

- Data urodzenia córki?
- 19 czerwca 2014.
- Państwa adres to tu i tu, ulica taka śmaka, numer…
- Tak, bez zmian.
- Pani numer telefonu to 123456789?
- Zgadza się, taki sam jak i wcześniej.
- Numer do ojca dziecka to 987654321?
- Tak. Proszę pani, nic w tych danych nie uległo zmianie od naszej ostatniej wizyty w tym miejscu – rzucam lekko poirytowana - możemy skończyć z tym głośnym odczytem.
- Nigdy nie zaszkodzi sprawdzić – słyszę i dostrzegam foch.
- Owszem – potwierdzam – ale może słyszała pani o czymś takim, jak ustawa o ochronie danych osobowych? Właśnie ją pani wielokrotnie złamała wygłaszając mnóstwo moich i partnera danych pełnym głosem w zatłoczonej izbie.

Cisza.
Cisza aż dudni.
Ale odpytywanie pełną piersią nagle się kończy i już nie ma potrzeby recytowania wszelkich danych osobowych na maksymalnych decybelach.

Zapewne niniejszym otrzymuję bezgłośnie status „rodzica wysoce upierdliwego” i jestem przekonana, iż już mogę zacząć smarować sobie tyłek jakąś maścią kojącą. Ów tyłek, jestem pewna, do końca zmiany sfochowanej dziołchy w różanym fartuszku zostanie obsmarowany z podziwu godną dokładnością.



Oddział.
Szpital dziecięcy, nadmienię.

- Przepraszam, gdzie znajdę przewijak dla dzieci?[pytam głupio i naiwnie, bo przecież od półtora roku wiem, że tegoż tam nie znajdę, ale co mi szkodzi wciąż próbować, nie..?]
- Yyy, nie ma, no… Wiem, wiem, dziwne, nie..?
- No, dziwne – potwierdzam ponuro.

Obiad.
Przypomnijmy – wciąż jesteśmy na oddziale dziecięcym.
Firma cateringowa proponuje zrazika (jest tak zwarty i zbity, że stanie się jadalny dopiero wtedy, gdy sama go ze trzy razy przeżuję zanim podam go jakiemukolwiek dziecku, szczególnie własnemu), do tego surówka z kapusty z kukurydzą i groszkiem, na to wszystko dwie fury tłuczonych kartofli.
Weź, matko, nakarm tym dziecko.
I nie zgiń potem od wiatrów i zaparć.



Tym razem mam szczerą nadzieję nie nadziać się na spóźnionego rota-bonus-wirusa czy inszego gada, który powali na łopatki naszą mikrą komórkę społeczną niczym domino pełniąc honory szpitalnego suweniru.


Oby.