- Czy Dunia
jest zdrowa? Może się jutro pojawić na oddziale zgodnie z planem?
- Jasne. Nie
ma problemu.
- Świetnie,
w takim razie czekamy jutro z samego rana. Acha, i – jak zwykle – proszę najpierw
zgłosić się na izbę przyjęć. One tam muszą założyć historię choroby.
- Założyć?
Założyć historię choroby? Przecież bywamy tam od półtora roku! Za każdym razem
mamy tworzyć historię od początku?
- Proszę
pana, takie mamy procedury – jak zwykle w takiej sytuacji słyszy O.
No cóż.
Następny
dzień, 7 rano, izba przyjęć, trzy stanowiska, pełne obłożenie.
- Data urodzenia córki?
- 19 czerwca 2014.
- Państwa adres to tu i tu, ulica
taka śmaka, numer…
- Tak, bez zmian.
- Pani numer telefonu to 123456789?
- Zgadza się, taki sam jak i
wcześniej.
- Numer do ojca dziecka to 987654321?
- Tak. Proszę pani, nic w tych danych
nie uległo zmianie od naszej ostatniej wizyty w tym miejscu – rzucam lekko poirytowana - możemy skończyć z tym głośnym odczytem.
- Nigdy nie zaszkodzi sprawdzić – słyszę i dostrzegam foch.
- Owszem – potwierdzam – ale może słyszała pani o czymś takim, jak
ustawa o ochronie danych osobowych? Właśnie ją pani wielokrotnie złamała
wygłaszając mnóstwo moich i partnera danych pełnym głosem w zatłoczonej izbie.
Cisza.
Cisza aż
dudni.
Ale
odpytywanie pełną piersią nagle się kończy i już nie ma potrzeby recytowania
wszelkich danych osobowych na maksymalnych decybelach.
Zapewne
niniejszym otrzymuję bezgłośnie status „rodzica wysoce upierdliwego” i jestem
przekonana, iż już mogę zacząć smarować sobie tyłek jakąś maścią kojącą. Ów
tyłek, jestem pewna, do końca zmiany sfochowanej dziołchy w różanym fartuszku
zostanie obsmarowany z podziwu godną dokładnością.
Oddział.
Szpital
dziecięcy, nadmienię.
- Przepraszam, gdzie znajdę przewijak
dla dzieci? – [pytam głupio i naiwnie, bo przecież od półtora roku wiem, że tegoż tam
nie znajdę, ale co mi szkodzi wciąż próbować, nie..?]
- Yyy, nie ma, no… Wiem, wiem,
dziwne, nie..?
- No, dziwne – potwierdzam ponuro.
Obiad.
Przypomnijmy
– wciąż jesteśmy na oddziale dziecięcym.
Firma cateringowa
proponuje zrazika (jest tak zwarty i zbity, że stanie się jadalny dopiero wtedy,
gdy sama go ze trzy razy przeżuję zanim podam go jakiemukolwiek dziecku, szczególnie
własnemu), do tego surówka z kapusty z kukurydzą i groszkiem, na to wszystko
dwie fury tłuczonych kartofli.
Weź, matko,
nakarm tym dziecko.
I nie zgiń
potem od wiatrów i zaparć.
Tym razem
mam szczerą nadzieję nie nadziać się na spóźnionego rota-bonus-wirusa czy
inszego gada, który powali na łopatki naszą mikrą komórkę społeczną niczym
domino pełniąc honory szpitalnego suweniru.
Oby.