czwartek, 19 września 2013

Wyjść z cienia


Zimno.

Szaro.

Kot błąka się po mieszkaniu, snuje się od ściany do kanapy, od kanapy do okna, wskakuje na parapet, kontempluje świat za szybą…

Zachowuję się podobnie.  

Jeśli nie wezmę się w garść (cóż za wyrażenie) dzień rozpadnie mi się na sekundy przeciekające przez palce.

Popadam w odrętwienie, stan, w którym przestaję odczuwać żal i rozczarowanie. To znak, że przechodzę do następnego etapu. Pokonana schodzę z góry, na którą wdrapywałam się z wielkim mozołem.
Rozpoznaję w tym wszystkim stały schemat, w ramach którego funkcjonuję w sposób uporczywie powtarzalny: okres – gorycz porażki – ból – otępienie – nowy cykl z nową nadzieją – oczekiwanie – przeczucie, że znów doświadczę rozczarowania przeplatane z irracjonalną nadzieją, że „a jednak, może zdarzył się cud..”- i… znów okres – kolejna porażka – walka z bólem…
Schemat tak mi znany, że aż nudny; zdarta płyta, która wciąż zacina się w tym samym miejscu.
Najgorszy jest ten pierwszy etap – ból rozsadza mi ciało, ale straszniejszy jest ból zawiedzionej nadziei. Uczucie, że rozczarowuję sama siebie, że moje ciało zawodzi, zachowuje się jakby było moim najgorszym wrogiem. Nie mam nad nim kontroli, nie potrafię na nie wpłynąć – jest jałowe, uparte i całkowicie zbuntowane. Ból fizyczny jest łatwiejszy, mogę nad nim zapanować, unicestwić albo ograniczyć. Znam jego źródło, znam sposoby na jego uśmierzenie. Mogę chwycić go za ramiona, brutalnie potrząsnąć i wykrzyczeć mu, żeby mnie zostawił w spokoju i sobie poszedł.
Ale co zrobić z bólem duszy ?
On jest bytem samym w sobie, nie mam nad nim żadnej władzy. Muszę go przyjąć i przeżyć, żeby móc przejść dalej. 

Żal mija.
Moje ciało powoli do mnie wraca, muszę się nim zaopiekować, być dla siebie dobra. Muszę (chcę!) opracować nowy plan. Wyznaczyć cel na nowo. 

Dać się znów omotać nadziei.

Może trzeba bardziej wierzyć?
Może błędem jest zachowywanie tej racjonalnej szczypty sceptycyzmu, marginesu; może błędem jest podejście pt. „ spokojnie, bądź przygotowana na to, że znów się nie uda”..?

Może właśnie trzeba rzucić się bezrozumnie, z naiwną wręcz ufnością i wiarą? 

4 komentarze:

  1. Ta udręka jest mi doskonale znana. Czytam Twoje słowa i ogarnia mnie cisza. Czy jest sens cokolwiek pisać? Rozumiem. Jestem. W. Tym. Też. Nie mam już w sobie nadziei na cud. Ale za to mam decyzję, do kolejnego etapu starań. Pomogły mi w tym rozmowy i spotkania z kobietami, które przechodziły przez to co my. Uwieńczeniem była historia wspaniałej dziewczyny, która w wieku 40 lat doczekała się córki z IVF. Czekała na nią... 15 lat (!!!!!). Mamy czas, leśna. Do 40 jeszcze trochę.... :)

    OdpowiedzUsuń
  2. No fakt, jeszcze "trochę"..;) Dziękuję, Mela. To Twoje "rozumiem" naprawdę podbudowuje.

    OdpowiedzUsuń
  3. Proszę. Zastanawiałam się co napisać. Pocieszenia, czy dobre rady, są psu o dupę potłuc. Każda z nas ma swoją drogę. I tonę trudnych decyzji do podjęcia. Jednego, czego się nauczyłam w tej naszej gehennie - to nie ma co oceniać ludzi i ich wyborów. Nikt z zewnątrz nie jest w stanie wyobrazić sobie, poczuć tego, przez co oni przechodzą - z ich indywidualnymi historiami, wyposażeniem wcześniejszych traum i tego woreczka "Dzielność i siła", który powoli się kurczy. Sting miał taką piosenkę "Don't judge me, it could be you in another life, in another set of circumstances." Więc jak masz ochotę komuś dać w nos, powrzeszczeć, uchlać się, to powiedz tylko kiedy - wirtualnie się dołączę.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Sama prawda...."Don't judge me, one more night I'll just have to take my chances, for tomorrow we'll see"...
      Sting często mi towarzyszy. W ciszy. I w krzyku. I w potrzebie sponiewierania się także. Dzisiaj bym się z Tobą chętnie napiła, Mela.
      Polewam.
      No to siup.

      Usuń