Zimno.
Szaro.
Kot błąka się po
mieszkaniu, snuje się od ściany do kanapy, od kanapy do okna, wskakuje na
parapet, kontempluje świat za szybą…
Zachowuję się podobnie.
Jeśli nie wezmę się w
garść (cóż za wyrażenie) dzień rozpadnie mi się na sekundy przeciekające
przez palce.
Popadam w odrętwienie, stan,
w którym przestaję odczuwać żal i rozczarowanie. To znak, że przechodzę do
następnego etapu. Pokonana schodzę z góry, na którą wdrapywałam się z wielkim
mozołem.
Rozpoznaję w tym wszystkim stały schemat, w ramach którego funkcjonuję
w sposób uporczywie powtarzalny: okres – gorycz porażki – ból – otępienie –
nowy cykl z nową nadzieją – oczekiwanie – przeczucie, że znów doświadczę
rozczarowania przeplatane z irracjonalną nadzieją, że „a jednak, może zdarzył się cud..”- i… znów okres – kolejna porażka –
walka z bólem…
Schemat tak mi znany, że aż nudny; zdarta płyta, która wciąż
zacina się w tym samym miejscu.
Najgorszy jest ten pierwszy etap – ból rozsadza
mi ciało, ale straszniejszy jest ból zawiedzionej nadziei. Uczucie, że
rozczarowuję sama siebie, że moje ciało zawodzi, zachowuje się jakby było moim
najgorszym wrogiem. Nie mam nad nim kontroli, nie potrafię na nie wpłynąć –
jest jałowe, uparte i całkowicie zbuntowane. Ból fizyczny jest łatwiejszy, mogę
nad nim zapanować, unicestwić albo ograniczyć. Znam jego źródło, znam sposoby
na jego uśmierzenie. Mogę chwycić go za ramiona, brutalnie potrząsnąć i
wykrzyczeć mu, żeby mnie zostawił w spokoju i sobie poszedł.
Ale co zrobić z
bólem duszy ?
On jest bytem samym w
sobie, nie mam nad nim żadnej władzy. Muszę go przyjąć i przeżyć, żeby móc
przejść dalej.
Żal mija.
Moje ciało powoli
do mnie wraca, muszę się nim zaopiekować, być dla siebie dobra. Muszę (chcę!)
opracować nowy plan. Wyznaczyć cel na nowo.
Dać się znów omotać
nadziei.
Może trzeba bardziej
wierzyć?
Może błędem jest
zachowywanie tej racjonalnej szczypty sceptycyzmu, marginesu; może błędem jest podejście
pt. „ spokojnie, bądź przygotowana na to,
że znów się nie uda”..?
Może właśnie trzeba rzucić się bezrozumnie, z naiwną
wręcz ufnością i wiarą?
Ta udręka jest mi doskonale znana. Czytam Twoje słowa i ogarnia mnie cisza. Czy jest sens cokolwiek pisać? Rozumiem. Jestem. W. Tym. Też. Nie mam już w sobie nadziei na cud. Ale za to mam decyzję, do kolejnego etapu starań. Pomogły mi w tym rozmowy i spotkania z kobietami, które przechodziły przez to co my. Uwieńczeniem była historia wspaniałej dziewczyny, która w wieku 40 lat doczekała się córki z IVF. Czekała na nią... 15 lat (!!!!!). Mamy czas, leśna. Do 40 jeszcze trochę.... :)
OdpowiedzUsuńNo fakt, jeszcze "trochę"..;) Dziękuję, Mela. To Twoje "rozumiem" naprawdę podbudowuje.
OdpowiedzUsuńProszę. Zastanawiałam się co napisać. Pocieszenia, czy dobre rady, są psu o dupę potłuc. Każda z nas ma swoją drogę. I tonę trudnych decyzji do podjęcia. Jednego, czego się nauczyłam w tej naszej gehennie - to nie ma co oceniać ludzi i ich wyborów. Nikt z zewnątrz nie jest w stanie wyobrazić sobie, poczuć tego, przez co oni przechodzą - z ich indywidualnymi historiami, wyposażeniem wcześniejszych traum i tego woreczka "Dzielność i siła", który powoli się kurczy. Sting miał taką piosenkę "Don't judge me, it could be you in another life, in another set of circumstances." Więc jak masz ochotę komuś dać w nos, powrzeszczeć, uchlać się, to powiedz tylko kiedy - wirtualnie się dołączę.
OdpowiedzUsuńSama prawda...."Don't judge me, one more night I'll just have to take my chances, for tomorrow we'll see"...
UsuńSting często mi towarzyszy. W ciszy. I w krzyku. I w potrzebie sponiewierania się także. Dzisiaj bym się z Tobą chętnie napiła, Mela.
Polewam.
No to siup.