Kalendarzyk prowadziłam sumiennie i regularnie. Jajniki jak
dokuczały wcześniej, tak dokuczały nadal; pigułki najwyraźniej wciąż miałam
kiepsko dobrane i wiedziałam już, że będę prosiła o ich zmianę. W tym czasie O.
zaczął już poważnie się jeżyć ilekroć słyszał o sposobie bycia pana doktora.
Mam oczywiści na myśli jego zawodową postawę, bo prywatny wizerunek tego
człowieka obchodził nas tyle, co zeszłoroczny
śnieg. Wizyta kontrolna nie wniosła niczego nowego. Kolejna także.
Podczas następnej pan doktor potarł palcem czoło, zmarszczył brew i rzekł: „Wypiszę
pani skierowanie na laparoskopię diagnostyczną”. Miała potwierdzić ostatecznie,
bądź też wykluczyć ową podejrzewaną endometriozę. Na zabieg czekałam bite pół
roku, w trakcie którego wciąż funkcjonowałam w charakterze królika
doświadczalnego pożerając przeróżne tabletki i tableteczki.
Laparoskopia nie potwierdziła bym cierpiała na endometriozę.
Nie wyjaśniło się także, dlaczego gnębi mnie nawracający ból
jajników.
„Taki pani urok chyba”
– usłyszałam…i dostałam receptę na duphaston. Na "kalendarzyk bólu", jak go nazywaliśmy, pan doktor rzucił okiem raz. Cały jeden raz.
Z początkiem czerwca zeszłego roku odstawiłam pigułki antykoncepcyjne i zaczęliśmy
nasze starania o dziecko.
Po miesiącu łykania duphastonu poszłam znowu na wizytę.
Kiepsko go tolerowałam, wywoływał takie nudności, że moją najlepszą
przyjaciółką stała się herbata z rumianku, która okazała się skuteczna w
łagodzeniu po-duphastonowych dolegliwości.
Pan doktor jednak nie wydawał się zbytnio przejęty, orzekł,
że tak się czasem dzieje, nie ja pierwsza tak reaguję na lek i „proszę zażywać tabletki dalej i widzimy się
za pół roku”.
Nie wyczekiwałam jednak owego półrocza – mojego lekarza
odwiedziłam cztery miesiące później. Coraz gorzej znoszone miesiączki, cholerny
ból jajników, a do tego już pół roku bezowocnych starań o dziecko – uznałam, że
nie ma na co czekać.
Ponownie zrobiono mi usg. Pan doktor popatrzył w ekran,
popatrzył w dotychczasową dokumentację i nagle jakby wreszcie się ocknął przypominając
sobie, że przecież już dwa lata wcześniej dostrzegł w mojej macicy jakiś polip.
„To może być przyczyna
państwa prokreacyjnych porażek” – usłyszałam. I wyszłam z gabinetu ze
skierowaniem na histeroskopowe wycięcie polipa.
Zgodnie z lekarskimi przewidywaniami miałam zajść w ciążę
najdalej w trzecim cyklu od operacji.
Gdy minęły cztery (z wiadomym skutkiem), zgodnie z sugestią
zrobiliśmy badanie nasienia. Wyniki przeciętne, ale na pewno nie mające prawa
przyprawiać nas o ból głowy i niepokój.
„Cóż, wyślemy panią na hsg i może trzeba będzie wdrożyć
monitoring cyklu”- usłyszeliśmy jeszcze przed wyjściem.
Poddałam się temu badaniu. Szpital opuściłam z nagranym
obrazem na płycie i lakonicznym stwierdzeniem na karcie: „Jajowody drożne.
Macica o kształcie dwurożnym.”
Dwa tygodnie później pojawiłam się u mojego lekarza z wynikami.
Rzucił okiem na informację na szpitalnej karcie i oddał mi
ją przepisując wynik badania do swojej dokumentacji.
- „Płyty pan nie
obejrzy?” – spytałam.
- „A po co?” –
odrzekł pan doktor.
Poczułam, że zaciskam pięści pod stołem i ciśnienie mi
wzrosło. Nacierpiałam się podczas badania, a ten jełop nawet nie był zainteresowany
przeanalizowaniem wyniku!
- „To zdanie na karcie
wszystko nam wyjaśnia, jajowody są drożne, a o to nam przecież chodziło,
prawda?” – dodał pan doktor.
- „A dwurożność
macicy? Co to oznacza?” – próbowałam się opanować i mimo wszystko wywlec z
niego jakieś konkretne informacje.
- „Nic takiego. Dla
nas to nieistotne”.
Ach, no tak. To pewnie jak zwykle dr Gugiel kleju się nawąchał
i androny plecie, a portale specjalistyczne, na których przeczytałam, że
dwurożność macicy to „wrodzona wada
macicy mogąca utrudniać proces zapłodnienia, zagnieżdżenia jak również prawidłowy rozwój i przebieg
ciąży” sprzedają ciemnemu ludowi bzdury wierutne niewarte uwagi.
Już przeczuwałam, że to pan doktor ogląda mnie ostatni raz z
bliska, ale jeszcze spróbowałam po raz ostatni:
-„A co z monitoringiem
cyklu, o którym wspominał pan ostatnio? Trudno nam skutecznie próbować jeśli
nie mamy pewności, czy w ogóle mam owulację…”
- „ No tak, tak…
Faktycznie, tym bardziej, że miała pani ostatnio…hmm… przypomni pani, iludniowy
cykl?”
- „Czterdzieści dni.”-
przypomniałam ponuro, bo podczas ostatniej wizyty jak się skarżyłam na ten
40-dniowy cykl, pan doktor machnął ręką i stwierdził, że to dość „normalne”.
- „O, właśnie. No więc
musielibyśmy wiedzieć, czy pani owuluje. No ale to ten… no… to już musiałaby
pani prywatnie. Wykorzystaliśmy już wszystkie dostępne środki, pozostaje już
tylko inseminacja lub in vitro. No, cokolwiek pani zdecyduje, to już w
prywatnym gabinecie.”
W tym momencie wiedziałam już na dwieście procent, że u tego
pana to my się leczyć dalej nie będziemy. Poczułam się jak potencjalny bankomat. W końcu niepłodna para to świetna maszynka do robienia pieniędzy. Dostatecznie zdeterminowani, z poustawianymi priorytetami, spośród których ten finansowy wcale nie jest na szczycie... - nic, tylko złapać takich, sruu ich na pielgrzymkę po prywatnych gabinetach i laboratoriach (badanie nasienia robiliśmy w pracowni poleconej przez pana doktora - a jakże - jego dobrej koleżanki), a potem się jeszcze pomyśli, jak można by wykorzystać dalej tę ich beznadziejną walkę o potomka.
Jestem zmęczona.
Za nami czternaście jałowych cykli…
Leśna, nie poddawaj się. Szukaj nowego lekarza. Zaszokowana jestem postawą tego doktorka. Żałuję, że nie widziałaś oburzenia mojego męża, kiedy przeczytałam mu Twój post. Ale wiem też, że są wspaniali, kompetentni lekarze. Wierzę, że takiego odnajdziesz. Życzę Ci wytrwałości. I jeśli pozwolisz będę do Ciebie zaglądać częściej.
OdpowiedzUsuńZaglądaj, zapraszam!:) Założyłam ten blog w akcie totalnej desperacji, w poczuciu udręczenia, w niemocy i bezsilności; z nadzieją, że ubranie swoich myśli w słowa i wyrzucenie ich gdzieś w tę wirtualną czarną dziurę przyniesie ulgę. Nie zakładałam, że pisanie tutaj zaowocuje poczuciem, że oto ktoś mnie wspiera, stawia do pionu...- a jednak tak się właśnie stało! Dziękuję stokrotnie!
UsuńBardzo się cieszę. Będę zaglądała :)
Usuń