12 czerwca, czwartkowe
popołudnie, wizyta u lekarza
-…no, nie wygląda na to, żeby dziecko wybierało się już na ten świat… jeszcze
chwilę sobie tak pani pochodzi…
- Jak to? Rozwarcie nic a nic się nie powiększyło?
A niech to…
- No niestety. W sobotę lub niedzielę
proszę sobie podjechać do szpitalnej izby przyjęć na kontrolne KTG. W razie
czego jestem do dyspozycji pod telefonem.
15 czerwca, niedziela
przed południem, położnicza izba przyjęć
- (do mnie) Proszę zaczekać, wezwę tylko lekarza
do opisania tego badania. (w słuchawkę
telefonu) Czy mógłby zejść któryś z lekarzy? Pacjentka czeka po wykonanym KTG.
(dziesięć minut
później…)
- Wie pani co, zapisały się dwie deceleracje.
- ???
- To oznacza spadek tętna pani dziecka. Być może nie jest to nic
niepokojącego, ale jednak trzeba by to mieć pod kontrolą. Bywa, że takie spadki
tętna są jak najbardziej normalne, ale bywa też, że mogą być niebezpieczne.
Proszę przyjechać dziś raz jeszcze na badanie KTG, tak za kilka godzin.
(pod wieczór,
ponownie izba przyjęć…)
- No, tym razem wszystko w porządku,
żadnych spadków, ruchy odczuwalne, zapis reaktywny… Ale wie pani, tego trzeba
pilnować, tym bardziej, że już jutro wejdzie pani w 40. tydzień ciąży. Proszę
jutro znowu pojawić się tutaj na badanie KTG.
16
czerwca, poniedziałek, późne popołudnie
-Niestety w dzisiejszym zapisie znów pojawiły się deceleracje. Nie są
duże, nie są też liczne, ale jednak… Ujmę to następująco: albo zgodzi się pani
na przyjęcie na oddział w trybie natychmiastowym w celu wykonania OCT
albo podpisuje nam pani oświadczenie, że nie wyraża na to zgody i bierze na
siebie pełną w związku z tym odpowiedzialność...
(dodając po chwili)
- ...nie ukrywam jednak, że może to okazać się dla pani dziecka bardzo
niebezpieczne…
(pięć minut
później)
- Miśku, jesteś w domu? Bierz torbę szpitalną dla mnie, tę dla Kijanki
zostaw, najwyżej dowieziesz ją potem. Ja będę zaraz przyjmowana na oddział.
Znów były deceleracje… (szloch i bezskuteczne
wycieranie nosa rękoma) i… i… będą mi robić test stresowy, żeby zobaczyć,
czy w tej chwili nie ma realnego zagrożenia dla dziecka. Być może trzeba będzie
kończyć ciążę przed terminem. Jak tylko przyjedziesz, daj lekarzom wyniki moich
badań i szukaj mnie na porodówce. Bądź jak najszybciej!
______________________________________________________________________
(po dwóch
godzinach)
- A zatem wynik testu jest
negatywny. Odłączamy oksytocynę, ale nie możemy puścić pani do domu. Po kroplówce z tym hormonem akcja porodowa może rozpocząć się samoistnie w każdej chwili. Zostanie
pani przyjęta na oddział patologii ciąży. Zostaje pani w szpitalu do
rozwiązania. Proszę się teraz przebrać
w swoje ubranie i pójść z położną, która powie pani, co dalej.
18 czerwca, środa,
obchód
- Stwierdziliśmy nieprawidłowości w
ostatnich badaniach moczu. Biorąc pod uwagę dotychczasowe obciążenia, aktualne
wyniki badań i deceleracje, które do tej pory pojawiały się w zapisach KTG
proponujemy pani rozpoczęcie indukcji porodu. Zaczęlibyśmy od zaaplikowania
prepidilu. To taki żel mający na celu wywołanie rozwarcia szyjki macicy. Następnie
weźmiemy panią na salę porodową i podłączymy oksytocynę. Zgadza się pani? W
takim razie proszę teraz co najmniej przez dwie godziny nie ruszać się z łóżka,
zaraz przyjdzie położna i podłączy panią do KTG. Będzie pani cały czas
monitorowana.
_____________________________________________________________________
(trzy
godziny później, telefon do O.)
- … zaaplikowali mi więc ten żel,
ale rozwarcie na postąpiło ani o milimetr… Niech to szlag… Na porodówkę jednak
mnie dziś nie wezmą – mają wszystkie sale zajęte rodzącymi, nie ma miejsca na
położenie mnie tam w celu dalszej indukcji. Odłożą ją do jutra.
19 czerwca, czwartek,
ósma rano
Duszno. Siedzimy razem z
O. na korytarzu, trzęsą mi się nogi z nerwów, O. gładzi mnie uspokajająco po
dłoni. Po kilkunastu minutach podchodzi położna, każe zabrać dowód osobisty,
wodę mineralną i pójść za nią. Po raz drugi w tym tygodniu pojawiamy się na
porodówce. Już znam to miejsce, trafiamy dokładnie do tej samej sali, co w
poniedziałek, ale zdenerwowanie wcale nie jest przez to mniejsze. Wręcz
przeciwnie – moje nerwy są rozedrgane. Jak dobrze, że O. prezentuje tak ogromny
spokój ducha… I co chwila szepce mi do ucha „Już dziś zobaczymy naszą Kijankę!”
a oczy mu się śmieją.
Najbliższe cztery godziny
spędzam unieruchomiona na porodowym łóżku, podpięta pod bezustannie pracujący
aparat KTG. Co kilka, czasem co kilkanaście minut, zagląda do mnie to jedna, to
druga położna, rzuca okiem na zapis, poprawia kroplówkę, pyta o samopoczucie.
Mimo tego dozoru to nie one lecz O. w którejś chwili wyłapuje na wypluwanym pracowicie z
aparatury wydruku znienawidzone deceleracje. Urządzenie jest nastawione zbyt cicho,
by siedząca kilka metrów dalej dyżurna położna usłyszała niepokojące wolniejsze
pikanie, które powinno wzmóc jej czujność. Zatem to O. biegnie po położną, a ta
pojawia się po trzech sekundach. Zaraz po niej lekarz. Szybkie spojrzenie na
wydruk i pada błyskawiczna komenda: „Robimy OCT!”.
Już dobrze wiem, co mnie czeka.
Za
chwilę kurek z wywołującym nieznośny ból syntetycznym hormonem zostanie odkręcony
jeszcze bardziej a na mojej macicy wymuszone zostaną jeszcze silniejsze
skurcze. Od samej świadomości tego oraz faktu, że z moim dzieckiem znów coś
jest nie w porządku płyną mi łzy bezsilności. O. z poważną miną zerka to na
rysujące się góry i doliny na wykresie, to na mnie. I bezustannie gładzi mnie po
dłoni, zachęcając do tego, bym jak najsilniej ściskała go za jego rękę, gdy ból
jest najsilniejszy. I co jakiś czas mówi mi jak silny procentowo był skurcz, który przed
chwilą trzymał mnie całą w swoich szponach.
Test, podobnie jak ten
pierwszy, poniedziałkowy, jest negatywny. Niby można zatem odetchnąć spokojnie, z
dzieckiem wydaje się, że nie dzieje się nic, co by mu zagrażało, ale gdy strach
raz się zalęgnie w duszy, nie chce dać się z niej wyplenić.
Lekarz podejmuje decyzję
o zaprzestaniu OCT .
Wracamy do normalnej indukcji.
Skurcze mam co trzy minuty.
Mijają powoli kolejne dwie godziny. Przyrosłam do tego łóżka, stopiłam się z nim, jestem
jak w transie, niesamowicie denerwuje mnie jeden z obrazków wiszących na ścianie. Gdybym tylko mogła, zwlokłabym się z łóżka, zerwała ten cholerny bohomaz i z całej siły trzasnęłabym nim o podłogę. Zamiast tego usilnie odwracam wzrok i usiłuję nie myśleć o tym, że już za chwilę przyjdzie kolejny skurcz. Nie dopuszczam też do siebie myśli, że cały ten ból mógłby zdać się
na nic, że indukcja się nie powiedzie, że wrócę na oddział… Skurcze są co dwie
minuty, wiję się spocona, miażdżę O. rękę i chciwie piję wodę, którą mi podaje.
Usta mam spierzchnięte jakbym cały tydzień wędrowała przez Saharę.
Mija kolejna, siódma
godzina indukcji, głowę wypełnia mi bezustanne pikanie aparatu KTG. Urządzenie
w którejś chwili zacina się, wciąż pracuje, ale nie wypluwa już papieru, na
którym powinien rysować się wykres. Położna, której O. zgłasza ten techniczny problem nie
przychodzi dłuższą chwilę, bo w sali obok inna rodząca jest już niemal na
finiszu i na całej porodówce robi się nieco nerwowo, personel biega korytarzem,
fartuch, maska, rękawice, „Przyj! Zmień powietrze! Przyj jeszcze trochę!
Puść!”.
Gdy słyszymy ostatni krzyk kobiety rodzącej obok nas, jednocześnie
słychać pierwszy krzyk jej dziecka. Wybucham płaczem, że ona ma to już za sobą.
O. nachyla się nade mną, wyciera mi łzy z policzków i wtedy słyszę słabnące
pikanie aparatu „To u nas?! Znów tętno spada?!! Biegnij po położną!” .
Dziesięć minut później
zapada decyzja:
- Cięcie. Nie ma mowy o innej opcji. Nie jest dobrze. – słyszymy i dostaję do podpisania odpowiednie papiery.
Po chwili jestem już zacewnikowana, ciśnienie wzrasta mi do niebotycznej wartości, nogi
trzęsą się tak, że dwie położne muszą pomóc mi wstać z łóżka. Kontrolnie jeszcze,
choć już raczej tylko pro forma, sprawdzają mi jeszcze rozwarcie. Siedem godzin
dopompowywania mnie oksytocyną – rozwarcie nie posunięte ani o pół milimetra.
Zostaję doprowadzona na
salę. Pierwsza próba wkłucia, druga, trzecia… Znieczulenie udaje się podać dopiero
za czwartym razem. W głowie mam istny huragan. „Zaraz zobaczę swoje dziecko..!”
tłucze mi się kompletnie abstrakcyjna w tym momencie myśl, a jednocześnie po moim wnętrzu rozlewa się potężny żal,
że O. przy tym być nie może i jeszcze większy strach o dziecko… Anestezjolog gładzi mnie po ręce i cicho opowiada
do ucha, co będę czuła i co się będzie
działo.
- Na kogo czekamy? Syna? Córkę? – pyta
ktoś z maską na twarzy.
- Nie wiem- odpowiadam.
- Oho, czyli będzie
niespodzianka!
I już po paru minutach, dokładnie
o 16.10, wiemy, że tą niespodzianką jest Ona - maleńka dziewczynka, którą po
raz pierwszy widzę w odbiciu chirurgicznej lampy.
Ułamek sekundy później słyszę jej pierwszy krzyk.
Krzyk naszej Córki.
Naszej pachnącej ciepłym maślanym ciasteczkiem Duni.
…………………………………………………………………………………………
Uczę się na nowo
najprostszego słownika.
To jest miłość.
To jest krew. To życie.
A to ból i
cierpienie.
Nic ponad to, co
powiedziano.
Ale i nic mniej.
(W. Fułek)
Czyta się to jak thriller. Podziwiam Cię. Ja przy pierwszych deceleracjach wrzeszczałabym, że mają mnie ciąć i wyjmować dziecko. Strasznie mi przykro, że tak Cię/Was przemęczyli. ale najważniejsze, że maleńka cała i zdrowa:)))
OdpowiedzUsuńPewnie, że to właśnie najważniejsze:) Widzisz, w kwestii porodu wbrew moim nadziejom, że rozwiązanie - podobnie jak niemal cała ciąża - będzie książkowe, Matka Natura pokazała mi środkowy palec i wypięła się odwłokiem. Tuż przed cięciem zaczęły odchodzić mi wody, jak mi potem powiedzieli, że były zielone, a potem się okazało, że Dunia była owinięta pępowiną niczym wstęgą, zrobiło mi się słabo na myśl, jak niewiele brakowało, by zakończenie tej historii nie było tak optymistyczne...
UsuńMatce Naturze nie ma co ufać... zdradliwą ma naturę.
UsuńNajważniejsze, że wszystko skończyło się szczęśliwie. Moja córka rodziła się z rączką przy głowie i wyprostowanym środkowym palcem;) Takie ma dziecina podejście do życia i lekarzy:))
UsuńSerial kryminalny w odcinkach...
OdpowiedzUsuńNajważniejsze, że ok, że cała i zdrowa.
Buziaki dla Was! :)
PS. Nie popadaj w "schizy karmieniowe", piszę w razie czego, bo nie wiem, jak się u Ciebie rozwija, a sądząc po komentarzu u mnie, były problemy. Ze swego doświadczenia mogę napisać: walcz, ale nie za wszelką cenę. Ja ostatecznie cieszę się, że nie karmię naturalnie. Pewnie, nadal czasem ściśnie mnie żal, nadal czasem ktoś dowali, jaka to ze mnie zła matka, nadal widzę jakieś (niezwykle drobne) minusy. Ale ogólnie jest naprawdę fajnie :) Trzymaj się!
Juti. dzięki:* W kwestii karmienia prezentujesz postawę podobną do O. - "walcz, ale nie za wszelką cenę"... Ja natomiast wciąż jeszcze snuję się w oparach poporodowego przygnębienia, nabuzowana po samą przykrywkę hormonami robiącymi mi z mózgu galaretę, usiłuję coś wywalczyć z tym karmieniem i... dupa blada. Nie umiem jeszcze nabrać zdrowego dystansu. Mała się moim pokarmem nie najada, odciągam tyle, co kot napłakał, sama też leję łzy nad tymi marnymi ilościami... No kiepsko jest jeśli o to chodzi:/
UsuńMiałam podobnie. Ściągałam, ile się dało. U córki wystarczyło na 3 tygodnie, u synka na 6. Gdy doszłam do etapu, że odciągałam po długiej walce 20 ml, przestałam. I to położna środowiskowa pogłaskała mnie po głowie i zapytała: Po co to pani? Niech sobie pani da spokój. Dałam sobie spokój. Popłakałam 1 dzień, wypiłam lampkę wina i... okazało się, że macierzyństwo może być wreszcie fajne :)
UsuńPS. Badania dot. karmienia piersią są bardzo zafałszowane. Nie wchodząc w szczegóły, powiem tylko, że przeciwciała przede wszystkim dostaje dziecko przez pierwsze 3-6 tygodni. Potem już są w ŚLADOWYCH ilościach. Zatem warto powalczyć, nawet o parę kropel, prze pierwsze tygodnie. Choćby te 2-3. I to jest już dużo. Dostanie co najważniejsze.
A butelkowe dzieciaki są bardzo fajne :) Naprawdę :) Dystansu nie nabierzesz teraz, dopiero z czasem, jak coś postanowisz i przetrawisz. Jakby co, pisz: juti@poczta.onet.pl
Powodzenia!
Że butelkowce są fajne to widać po Twoich, zatem wierzę bez zastrzeżeń:) Dzięki za podniesienie na duchu, chętnie powyżalam Ci się w mankiet jak tylko opanuję zdominowaną przez pannę dziedziczkę rzeczywistość na nieco dłużej niż marny kwadrans.
UsuńBuźka.
Najważniejsze, że z Malutką wszystko dobrze, cieszę się bardzo! Ale co przeżyliście to Wasze...
OdpowiedzUsuńAch nie mogę się doczekać aż my w końcu ujrzymy naszą Córkę, bo ileż można;/
Doskonale Cię rozumiem. Ta końcówka wydaje się być z gumy... Doczekasz się wreszcie - to Ci mogę zagwarantować;-) Trzymam kciuki!
UsuńWymeczyli Cie - i psychicznie i fizycznie... Na szczescie wszystko dobrze sie skonczylo i tylko to jest teraz najwazniejsze.
OdpowiedzUsuńBuziaki sle!
Święte słowa, moja pani:) Tylko to jest najważniejsze.
UsuńRewanżujemy się buziakami (co niektórzy obśliniają bezzębnymi dziąsełkami ciotkę Promesę;-)
SuperMother you are! Bardzo dzielna dziewczynka! Jestem pełna podziwu dla Ciebie. Dobrze, że już macie to za sobą i wszystko dobrze się skończyło. Dobrze, że lekarze wykazali się przytomnością umysłu pomimo braku umiejętności interpersonalnych... Zadumałam się nad Twoją historią... Jeszcze raz gratulacje dla Was obojga! Ucałowania dla Duni :)
OdpowiedzUsuńMelka, dzięki stokrotne! Buziaki przekazane (Dunia aż cmokała z zadowolenia;-), a Ty ocknij się z zadumania i nie rozmyślaj za wiele - u Ciebie pójdzie jak z płatka bo limit zdarzeń nieprzewidzianych został już do cna wyczerpany:)
UsuńTymczasem mam nadzieję, że dajesz radę z brzuszkiem w te masakryczne upały...
Wróciłam do tego wpisu, bo zmieniła mi się, że tak powiem, perspektywa... I tak jak wzruszal i przerażal wcześniej tak teraz chyba jeszcze bardziej... Dobrze, że mamy już to wszystko za sobą i zdrowe Bąbelki w domu. A tak przy okazji jeśli chodzi o cc to jak gdzieś jeszcze uslysze że to pójście na łatwiznę to będę gryźć - nie wiem jak Twoje doświadczenia ale ja się trzeci tydzień ogarniam i jeszcze nie wszystko jestem w stanie zrobić, nie mówiąc o zakazie dzwigania przez pół roku(tj wózka nie zniose sama...). lajf. :-* itsallinmyhead
OdpowiedzUsuńJa się z najgorszego ogarniałam tygodni osiem dokładnie. Cesarka pójściem na łatwiznę? Dobre sobie... Wózka nie daję rady dźwigać i dłuuuugo jeszcze nie dźwignę (w tym miejscu nisko się kłaniam architektom miejskim projektującym kilkustopniowe tory przeszkód zanim się człowiek dostanie przed drzwi windy/sklepu/przychodni etc. tudzież kretynom, którym się zdaje, że niskopodłogowy pojazd komunikacji miejskiej to czysta fanaberia i nikomu takich nie trzeba - niech was drzwi ścisną!).
UsuńAle masz rację - zdrowe Bąble to rzecz najważniejsza. Wszystko inne przy tym blednie.
Wróciłam do historii, bo też mi się perspektywa zmieniła.
OdpowiedzUsuńGdyby nie optymistyczne zakończeniebto chyba poszła bym się spuścic w klozecie.
Buźka.
Pink, pamiętaj, że ja to pisałam w połogu, gdy miałam taki dół poporodowy, że non stop smarkałam po kątach i mieliłam w głowie przeżycia; wpis jest pełen moich silnych emocji i doprawdy trudno tu o emocjonalny chłód i dystans. Po drugie, gdy będziesz rodziła (a raczej, gdy będziesz finiszować, bo według mnie to Ty już rodzisz od ładnych paru dni), będziesz nakoksowana adrenaliną. Inaczej się wtedy patrzy na cały ten poród, inaczej się to przeżywa. Poziom odczuwania bólu jest sprawą subiektywną, ale jestem przekonana, że nie dostajemy na kark czegoś, czego nie byłybyśmy w stanie udźwignąć. Naprawdę sobie poradzisz, wierz w to. Rozumiem, co czujesz, ja tez bardzo się bałam - to normalne.
UsuńNajważniejsze, żeby z Małą było wszystko w porządku, tak żebyś Ty się mogła skupić na spokojnym dostarczeniu jej na tę stronę brzucha.
Myślę o Tobie codziennie i wciąż zaklinam rzeczywistość, żebyś miała dobry, spokojny poród.