czwartek, 3 lipca 2014

Retrospekcje




12 czerwca, czwartkowe popołudnie, wizyta u lekarza

-…no, nie wygląda na to, żeby dziecko wybierało się już na ten świat… jeszcze chwilę sobie tak pani pochodzi
- Jak to? Rozwarcie nic a nic się nie powiększyło? A niech to…
- No niestety. W sobotę lub niedzielę proszę sobie podjechać do szpitalnej izby przyjęć na kontrolne KTG. W razie czego jestem do dyspozycji pod telefonem.


15 czerwca, niedziela przed południem, położnicza izba przyjęć

- (do mnie) Proszę zaczekać, wezwę tylko lekarza do opisania tego badania. (w słuchawkę telefonu) Czy mógłby zejść któryś z lekarzy? Pacjentka czeka po wykonanym KTG.

(dziesięć minut później…)
- Wie pani co, zapisały się dwie deceleracje.
- ???
- To oznacza spadek tętna pani dziecka. Być może nie jest to nic niepokojącego, ale jednak trzeba by to mieć pod kontrolą. Bywa, że takie spadki tętna są jak najbardziej normalne, ale bywa też, że mogą być niebezpieczne. Proszę przyjechać dziś raz jeszcze na badanie KTG, tak za kilka godzin.

(pod wieczór, ponownie izba przyjęć…)
- No, tym razem wszystko w porządku, żadnych spadków, ruchy odczuwalne, zapis reaktywny… Ale wie pani, tego trzeba pilnować, tym bardziej, że już jutro wejdzie pani w 40. tydzień ciąży. Proszę jutro znowu pojawić się tutaj na badanie KTG.

­­­­­­­­­­­­­­­­­­­

16 czerwca, poniedziałek, późne popołudnie


-Niestety w dzisiejszym zapisie znów pojawiły się deceleracje. Nie są duże, nie są też liczne, ale jednak… Ujmę to następująco: albo zgodzi się pani na przyjęcie na oddział w trybie natychmiastowym w celu wykonania OCT albo podpisuje nam pani oświadczenie, że nie wyraża na to zgody i bierze na siebie pełną w związku z tym odpowiedzialność...

(dodając po chwili)
- ...nie ukrywam jednak, że może to okazać się dla pani dziecka bardzo niebezpieczne…

(pięć minut później)
- Miśku, jesteś w domu? Bierz torbę szpitalną dla mnie, tę dla Kijanki zostaw, najwyżej dowieziesz ją potem. Ja będę zaraz przyjmowana na oddział. Znów były deceleracje… (szloch i bezskuteczne wycieranie nosa rękoma) i… i… będą mi robić test stresowy, żeby zobaczyć, czy w tej chwili nie ma realnego zagrożenia dla dziecka. Być może trzeba będzie kończyć ciążę przed terminem. Jak tylko przyjedziesz, daj lekarzom wyniki moich badań i szukaj mnie na porodówce. Bądź jak najszybciej!
______________________________________________________________________

(po dwóch godzinach)
 - A zatem wynik testu jest negatywny. Odłączamy oksytocynę, ale nie możemy puścić pani do domu. Po kroplówce z tym hormonem akcja porodowa może rozpocząć się samoistnie w każdej chwili. Zostanie pani przyjęta na oddział patologii ciąży. Zostaje pani w szpitalu do rozwiązania. Proszę się teraz przebrać w swoje ubranie i pójść z położną, która powie pani, co dalej.



18 czerwca, środa, obchód


- Stwierdziliśmy nieprawidłowości w ostatnich badaniach moczu. Biorąc pod uwagę dotychczasowe obciążenia, aktualne wyniki badań i deceleracje, które do tej pory pojawiały się w zapisach KTG proponujemy pani rozpoczęcie indukcji porodu. Zaczęlibyśmy od zaaplikowania prepidilu. To taki żel mający na celu wywołanie rozwarcia szyjki macicy. Następnie weźmiemy panią na salę porodową i podłączymy oksytocynę. Zgadza się pani? W takim razie proszę teraz co najmniej przez dwie godziny nie ruszać się z łóżka, zaraz przyjdzie położna i podłączy panią do KTG. Będzie pani cały czas monitorowana.
_____________________________________________________________________

(trzy godziny później, telefon do O.)
 - … zaaplikowali mi więc ten żel, ale rozwarcie na postąpiło ani o milimetr… Niech to szlag… Na porodówkę jednak mnie dziś nie wezmą – mają wszystkie sale zajęte rodzącymi, nie ma miejsca na położenie mnie tam w celu dalszej indukcji. Odłożą ją do jutra.


19 czerwca, czwartek, ósma rano


Duszno. Siedzimy razem z O. na korytarzu, trzęsą mi się nogi z nerwów, O. gładzi mnie uspokajająco po dłoni. Po kilkunastu minutach podchodzi położna, każe zabrać dowód osobisty, wodę mineralną i pójść za nią. Po raz drugi w tym tygodniu pojawiamy się na porodówce. Już znam to miejsce, trafiamy dokładnie do tej samej sali, co w poniedziałek, ale zdenerwowanie wcale nie jest przez to mniejsze. Wręcz przeciwnie – moje nerwy są rozedrgane. Jak dobrze, że O. prezentuje tak ogromny spokój ducha… I co chwila szepce mi do ucha „Już dziś zobaczymy naszą Kijankę!” a oczy mu się śmieją.

Najbliższe cztery godziny spędzam unieruchomiona na porodowym łóżku, podpięta pod bezustannie pracujący aparat KTG. Co kilka, czasem co kilkanaście minut, zagląda do mnie to jedna, to druga położna, rzuca okiem na zapis, poprawia kroplówkę, pyta o samopoczucie. Mimo tego dozoru to nie one lecz O. w którejś chwili wyłapuje na wypluwanym pracowicie z aparatury wydruku znienawidzone deceleracje. Urządzenie jest nastawione zbyt cicho, by siedząca kilka metrów dalej dyżurna położna usłyszała niepokojące wolniejsze pikanie, które powinno wzmóc jej czujność. Zatem to O. biegnie po położną, a ta pojawia się po trzech sekundach. Zaraz po niej lekarz. Szybkie spojrzenie na wydruk i pada błyskawiczna komenda: „Robimy OCT!”

Już dobrze wiem, co mnie czeka. 
Za chwilę kurek z wywołującym nieznośny ból  syntetycznym hormonem zostanie odkręcony jeszcze bardziej a na mojej macicy wymuszone zostaną jeszcze silniejsze skurcze. Od samej świadomości tego oraz faktu, że z moim dzieckiem znów coś jest nie w porządku płyną mi łzy bezsilności. O. z poważną miną zerka to na rysujące się góry i doliny na wykresie, to na mnie. I bezustannie gładzi mnie po dłoni, zachęcając do tego, bym jak najsilniej ściskała go za jego rękę, gdy ból jest najsilniejszy. I co jakiś czas mówi mi jak silny procentowo był skurcz, który przed chwilą trzymał mnie całą w swoich szponach.
Test, podobnie jak ten pierwszy, poniedziałkowy, jest negatywny. Niby można zatem odetchnąć spokojnie, z dzieckiem wydaje się, że nie dzieje się nic, co by mu zagrażało, ale gdy strach raz się zalęgnie w duszy, nie chce dać się z niej wyplenić.

Lekarz podejmuje decyzję o zaprzestaniu OCT . 
Wracamy do normalnej indukcji. 
Skurcze mam co trzy minuty. Mijają powoli kolejne dwie godziny. Przyrosłam do tego łóżka, stopiłam się z nim, jestem jak w transie, niesamowicie denerwuje mnie jeden z obrazków wiszących na ścianie. Gdybym tylko mogła, zwlokłabym się z łóżka, zerwała ten cholerny bohomaz i z całej siły trzasnęłabym nim o podłogę. Zamiast tego usilnie odwracam wzrok i usiłuję nie myśleć o tym, że już za chwilę przyjdzie kolejny skurcz. Nie dopuszczam też do siebie myśli, że cały ten ból mógłby zdać się na nic, że indukcja się nie powiedzie, że wrócę na oddział… Skurcze są co dwie minuty, wiję się spocona, miażdżę O. rękę i chciwie piję wodę, którą mi podaje. Usta mam spierzchnięte jakbym cały tydzień wędrowała przez Saharę.

Mija kolejna, siódma godzina indukcji, głowę wypełnia mi bezustanne pikanie aparatu KTG. Urządzenie w którejś chwili zacina się, wciąż pracuje, ale nie wypluwa już papieru, na którym powinien rysować się wykres. Położna, której O. zgłasza ten techniczny problem nie przychodzi dłuższą chwilę, bo w sali obok inna rodząca jest już niemal na finiszu i na całej porodówce robi się nieco nerwowo, personel biega korytarzem, fartuch, maska, rękawice, „Przyj! Zmień powietrze! Przyj jeszcze trochę! Puść!”. 
Gdy słyszymy ostatni krzyk kobiety rodzącej obok nas, jednocześnie słychać pierwszy krzyk jej dziecka. Wybucham płaczem, że ona ma to już za sobą. O. nachyla się nade mną, wyciera mi łzy z policzków i wtedy słyszę słabnące pikanie aparatu „To u nas?! Znów tętno spada?!! Biegnij po położną!” .
Dziesięć minut później zapada decyzja:


- Cięcie. Nie ma mowy o innej opcji. Nie jest dobrze. – słyszymy i dostaję do podpisania odpowiednie papiery.

Po chwili jestem już zacewnikowana, ciśnienie wzrasta mi do niebotycznej wartości, nogi trzęsą się tak, że dwie położne muszą pomóc mi wstać z łóżka. Kontrolnie jeszcze, choć już raczej tylko pro forma, sprawdzają mi jeszcze rozwarcie. Siedem godzin dopompowywania mnie oksytocyną – rozwarcie nie posunięte ani o pół milimetra.

Zostaję doprowadzona na salę. Pierwsza próba wkłucia, druga, trzecia… Znieczulenie udaje się podać dopiero za czwartym razem. W głowie mam istny huragan. „Zaraz zobaczę swoje dziecko..!” tłucze mi się kompletnie abstrakcyjna w tym momencie myśl, a jednocześnie po moim wnętrzu rozlewa się potężny żal, że O. przy tym być nie może i jeszcze większy strach o dziecko… Anestezjolog gładzi mnie po ręce i cicho opowiada do ucha, co będę czuła  i co się będzie działo.
 
- Na kogo czekamy? Syna? Córkę? – pyta ktoś  z maską na twarzy.
- Nie wiem- odpowiadam.
- Oho, czyli będzie niespodzianka!

I już po paru minutach, dokładnie o 16.10, wiemy, że tą niespodzianką jest Ona - maleńka dziewczynka, którą po raz pierwszy widzę w odbiciu chirurgicznej lampy.
Ułamek sekundy później słyszę jej pierwszy krzyk.
Krzyk naszej Córki.

Naszej pachnącej ciepłym maślanym ciasteczkiem Duni.
…………………………………………………………………………………………

Uczę się na nowo najprostszego słownika.

To jest miłość. To jest krew. To życie.

A to ból i cierpienie.

Nic ponad to, co powiedziano.

Ale i nic mniej.


(W. Fułek)


18 komentarzy:

  1. Czyta się to jak thriller. Podziwiam Cię. Ja przy pierwszych deceleracjach wrzeszczałabym, że mają mnie ciąć i wyjmować dziecko. Strasznie mi przykro, że tak Cię/Was przemęczyli. ale najważniejsze, że maleńka cała i zdrowa:)))

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Pewnie, że to właśnie najważniejsze:) Widzisz, w kwestii porodu wbrew moim nadziejom, że rozwiązanie - podobnie jak niemal cała ciąża - będzie książkowe, Matka Natura pokazała mi środkowy palec i wypięła się odwłokiem. Tuż przed cięciem zaczęły odchodzić mi wody, jak mi potem powiedzieli, że były zielone, a potem się okazało, że Dunia była owinięta pępowiną niczym wstęgą, zrobiło mi się słabo na myśl, jak niewiele brakowało, by zakończenie tej historii nie było tak optymistyczne...

      Usuń
    2. Matce Naturze nie ma co ufać... zdradliwą ma naturę.

      Usuń
    3. Najważniejsze, że wszystko skończyło się szczęśliwie. Moja córka rodziła się z rączką przy głowie i wyprostowanym środkowym palcem;) Takie ma dziecina podejście do życia i lekarzy:))

      Usuń
  2. Serial kryminalny w odcinkach...
    Najważniejsze, że ok, że cała i zdrowa.
    Buziaki dla Was! :)
    PS. Nie popadaj w "schizy karmieniowe", piszę w razie czego, bo nie wiem, jak się u Ciebie rozwija, a sądząc po komentarzu u mnie, były problemy. Ze swego doświadczenia mogę napisać: walcz, ale nie za wszelką cenę. Ja ostatecznie cieszę się, że nie karmię naturalnie. Pewnie, nadal czasem ściśnie mnie żal, nadal czasem ktoś dowali, jaka to ze mnie zła matka, nadal widzę jakieś (niezwykle drobne) minusy. Ale ogólnie jest naprawdę fajnie :) Trzymaj się!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Juti. dzięki:* W kwestii karmienia prezentujesz postawę podobną do O. - "walcz, ale nie za wszelką cenę"... Ja natomiast wciąż jeszcze snuję się w oparach poporodowego przygnębienia, nabuzowana po samą przykrywkę hormonami robiącymi mi z mózgu galaretę, usiłuję coś wywalczyć z tym karmieniem i... dupa blada. Nie umiem jeszcze nabrać zdrowego dystansu. Mała się moim pokarmem nie najada, odciągam tyle, co kot napłakał, sama też leję łzy nad tymi marnymi ilościami... No kiepsko jest jeśli o to chodzi:/

      Usuń
    2. Miałam podobnie. Ściągałam, ile się dało. U córki wystarczyło na 3 tygodnie, u synka na 6. Gdy doszłam do etapu, że odciągałam po długiej walce 20 ml, przestałam. I to położna środowiskowa pogłaskała mnie po głowie i zapytała: Po co to pani? Niech sobie pani da spokój. Dałam sobie spokój. Popłakałam 1 dzień, wypiłam lampkę wina i... okazało się, że macierzyństwo może być wreszcie fajne :)
      PS. Badania dot. karmienia piersią są bardzo zafałszowane. Nie wchodząc w szczegóły, powiem tylko, że przeciwciała przede wszystkim dostaje dziecko przez pierwsze 3-6 tygodni. Potem już są w ŚLADOWYCH ilościach. Zatem warto powalczyć, nawet o parę kropel, prze pierwsze tygodnie. Choćby te 2-3. I to jest już dużo. Dostanie co najważniejsze.
      A butelkowe dzieciaki są bardzo fajne :) Naprawdę :) Dystansu nie nabierzesz teraz, dopiero z czasem, jak coś postanowisz i przetrawisz. Jakby co, pisz: juti@poczta.onet.pl
      Powodzenia!

      Usuń
    3. Że butelkowce są fajne to widać po Twoich, zatem wierzę bez zastrzeżeń:) Dzięki za podniesienie na duchu, chętnie powyżalam Ci się w mankiet jak tylko opanuję zdominowaną przez pannę dziedziczkę rzeczywistość na nieco dłużej niż marny kwadrans.
      Buźka.

      Usuń
  3. Najważniejsze, że z Malutką wszystko dobrze, cieszę się bardzo! Ale co przeżyliście to Wasze...
    Ach nie mogę się doczekać aż my w końcu ujrzymy naszą Córkę, bo ileż można;/

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Doskonale Cię rozumiem. Ta końcówka wydaje się być z gumy... Doczekasz się wreszcie - to Ci mogę zagwarantować;-) Trzymam kciuki!

      Usuń
  4. Wymeczyli Cie - i psychicznie i fizycznie... Na szczescie wszystko dobrze sie skonczylo i tylko to jest teraz najwazniejsze.
    Buziaki sle!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Święte słowa, moja pani:) Tylko to jest najważniejsze.
      Rewanżujemy się buziakami (co niektórzy obśliniają bezzębnymi dziąsełkami ciotkę Promesę;-)

      Usuń
  5. SuperMother you are! Bardzo dzielna dziewczynka! Jestem pełna podziwu dla Ciebie. Dobrze, że już macie to za sobą i wszystko dobrze się skończyło. Dobrze, że lekarze wykazali się przytomnością umysłu pomimo braku umiejętności interpersonalnych... Zadumałam się nad Twoją historią... Jeszcze raz gratulacje dla Was obojga! Ucałowania dla Duni :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Melka, dzięki stokrotne! Buziaki przekazane (Dunia aż cmokała z zadowolenia;-), a Ty ocknij się z zadumania i nie rozmyślaj za wiele - u Ciebie pójdzie jak z płatka bo limit zdarzeń nieprzewidzianych został już do cna wyczerpany:)
      Tymczasem mam nadzieję, że dajesz radę z brzuszkiem w te masakryczne upały...

      Usuń
  6. Wróciłam do tego wpisu, bo zmieniła mi się, że tak powiem, perspektywa... I tak jak wzruszal i przerażal wcześniej tak teraz chyba jeszcze bardziej... Dobrze, że mamy już to wszystko za sobą i zdrowe Bąbelki w domu. A tak przy okazji jeśli chodzi o cc to jak gdzieś jeszcze uslysze że to pójście na łatwiznę to będę gryźć - nie wiem jak Twoje doświadczenia ale ja się trzeci tydzień ogarniam i jeszcze nie wszystko jestem w stanie zrobić, nie mówiąc o zakazie dzwigania przez pół roku(tj wózka nie zniose sama...). lajf. :-* itsallinmyhead

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja się z najgorszego ogarniałam tygodni osiem dokładnie. Cesarka pójściem na łatwiznę? Dobre sobie... Wózka nie daję rady dźwigać i dłuuuugo jeszcze nie dźwignę (w tym miejscu nisko się kłaniam architektom miejskim projektującym kilkustopniowe tory przeszkód zanim się człowiek dostanie przed drzwi windy/sklepu/przychodni etc. tudzież kretynom, którym się zdaje, że niskopodłogowy pojazd komunikacji miejskiej to czysta fanaberia i nikomu takich nie trzeba - niech was drzwi ścisną!).
      Ale masz rację - zdrowe Bąble to rzecz najważniejsza. Wszystko inne przy tym blednie.

      Usuń
  7. Wróciłam do historii, bo też mi się perspektywa zmieniła.
    Gdyby nie optymistyczne zakończeniebto chyba poszła bym się spuścic w klozecie.
    Buźka.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Pink, pamiętaj, że ja to pisałam w połogu, gdy miałam taki dół poporodowy, że non stop smarkałam po kątach i mieliłam w głowie przeżycia; wpis jest pełen moich silnych emocji i doprawdy trudno tu o emocjonalny chłód i dystans. Po drugie, gdy będziesz rodziła (a raczej, gdy będziesz finiszować, bo według mnie to Ty już rodzisz od ładnych paru dni), będziesz nakoksowana adrenaliną. Inaczej się wtedy patrzy na cały ten poród, inaczej się to przeżywa. Poziom odczuwania bólu jest sprawą subiektywną, ale jestem przekonana, że nie dostajemy na kark czegoś, czego nie byłybyśmy w stanie udźwignąć. Naprawdę sobie poradzisz, wierz w to. Rozumiem, co czujesz, ja tez bardzo się bałam - to normalne.
      Najważniejsze, żeby z Małą było wszystko w porządku, tak żebyś Ty się mogła skupić na spokojnym dostarczeniu jej na tę stronę brzucha.
      Myślę o Tobie codziennie i wciąż zaklinam rzeczywistość, żebyś miała dobry, spokojny poród.

      Usuń