16 października, środa, popołudnie
Stoję w kuchni i mieszam
makaron na patelni. Machinalnie. Bezwiednie. Bezmyślnie? Nie, myśli wypełniają mi głowę po brzegi, przelewają
się poza mózgowie i wszystkie opony. A niech to, zrobię test – przelatuje mi przez głowę. Idę do
łazienki. Usiłuję nie obsikać sobie rąk po same łokcie (jak subordynuje się
strumień własnego moczu?), po kilku sekundach rozrywam opakowanie testu. Biorę
pipetę, sumiennie odmierzam właściwą ilość kropli.
Banalne krople uryny
wkroplone w banalny kawałek plastiku.
Wychodzę z łazienki.
Zawartość patelni, amatorska chińszczyzna,
wskutek beztroskiego pozostawienia na pastwę losu niebezpiecznie zaczyna
przywierać do dna naczynia. Przegarniam automatycznie makaron i zerkam na
zegar.
Mijają dwie minuty.
Spokojnie, bez
ekscytacji, to dopiero 30. dzień cyklu, ledwie dwa dni spóźnienia. Pójdę zaraz
do łazienki, rzucę okiem na jedną (tradycyjnie – mało to razy już ćwiczyłam ten
schemat?) kreskę, przemielę między zaciśniętymi zębami jakieś przekleństwo i
wywalę ten cholerny plastik. Będę dalej czekać na tę czerwoną łachudrę, jednak
już bez tej czającej się gdzieś z tyłu głowy, niepotrzebnej, wykańczającej nadziei, której
jestem chyba ulubioną zakładniczką.
Cztery minuty czekania za
mną.
Mieszam w chińskim specjale. No dobra, pora iść zakończyć to testowanie i ostatecznie pozbyć się
złudzeń.
Pięć minut. Idę do łazienki, nachylam się nad umywalką.
Rzut oka.
No tak.
Jedna kreska.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
A tuż obok – druga.
Druga???????????!!!!?????????????!!
Z pulsującą tętnicą, sercem walącym tak, że natychmiast
dostaję malinowych plam na dekolcie, z pąsowymi policzkami, z trzęsącymi się
rękoma, robię kilka razy kompletnie pozbawiony sensu spacer z łazienki do kuchni,
z kuchni do łazienki, z łazienki do kuchni, i znów z kuchni… Gdy jestem w łazience patrzę na mały, biały
kawałek plastiku i sprawdzam, czy druga kreska nie jest jedynie wytworem mojej
wyobraźni, pobożnych życzeń i morderczej nadziei wbrew wszystkiemu.
Nie jest. Nie znika. Trwa
uparcie obok tej pierwszej. Jest jaśniejsza od niej, ale wyraźnie widoczna.
Gdy nogi niosą mnie do
kuchni, bezmyślnie patrzę na krajobraz
za oknem. Niby wciąż ta sama ulica, te same sunące sznurem samochody, te same
drzewa, opadłe liście, poszarzałe trawniki. Wszystko niby takie same, ale jednak
nagle inne.
Świat się przewrócił i
nie może wstać.
Po dwóch godzinach robię
drugi test. Może ten pierwszy
był wadliwy? Przeterminowany? Coś źle zrobiłam? Za dużo kropli? Za mało? Może
nie dopilnowałam, żeby w pipecie nie było pęcherzyka powietrza?
"Jeśli w okienku
kontrolnym ( C ) pojawiły się linie (nawet jeśli któraś z linii jest mniej
wyraźna) oznacza to, że jesteś w ciąży."
A zatem - dwie.
Ponownie dwie kreski.
Trwam w osłupieniu.
17 października, czwartek, rano
Trzeci test.
Dwie kreski.
Ta druga nieco mocniejsza
niż na testach z poprzedniego dnia.
Uwierz, uwierz w
to!
Nie umiem, nie dowierzam.
19 października, sobota, rano
Czwarty test. (Myślę O., że trzeba będzie zaciągnąć kredyt na te
testy).
Druga krecha, już nie
kreska, jeszcze wyraźniejsza.
21 października, poniedziałek, rano
Piąty test.
Mogłabym
już robić te testy z zamkniętymi oczami. Stałam się specjalistką w sikaniu do
słoiczka.
Druga kreska mocna,
tłusta, grubsza i nawet O. przyznaje, że wyraźniejsza niż kontrolna.
Wizyta u lekarza.
Ręce mi dygoczą, nogi się
trzęsą, wykręcam sobie szyję, żeby coś dojrzeć w tej szarej masie na monitorze.
Przez kilka sekund w głowie tłucze mi się paniczna myśl Nic tam nie ma,
nic tam nie ma…
- No, widać kółeczko. To bardzo wczesna ciąża. Widać
pęcherzyk, zarodka jeszcze nie, ale na to jest za wcześnie.- słyszę między swoimi nogami.
Schodzę z fotela na
nogach z galarety. Z galarety mam też cały środek swojego jestestwa.
Zamiast mózgu też mam
galaretę.
Boję się następnych dwóch
i pół tygodnia. Wbrew mojej woli mój galaretowaty umysł przerabia wszystkie
możliwe scenariusze. Jeden lepszy od drugiego… A może to ciąża pozamaciczna? zostaje zastąpione nową zadręczającą mnie
wątpliwością A jeśli pęcherzyk okaże się pusty?
Gdzie ta euforia, którą sobie (naiwnie) dawniej wyobrażałam..? Gdzie ta dzika, nieokiełznana radość? Poczucie odniesionego zwycięstwa nad zbuntowanym ciałem? Jestem rozchwianym kłębowiskiem nerwów i strachów. Płaczliwym, hormonalnie rozhuśtanym, rozedrganym i kompletnie rozstrojonym.
Przede mną siedemnaście długich dni do kolejnego badania.
Siedemnaście dni z wężami niepokoju w głowie.
Siedemnaście dni z wężami niepokoju w głowie.
Nie umiem tak jak Ty napisać i chyba nie chcę. Wyobraźnia mi pokazuje wciąż więcej niż mniej. Miałam nadzieję, że jednak nikt się nie domyśli. Trzymam kciuki. (popłakałam się w pracy przez ten post właśnie :P)
OdpowiedzUsuńUważnie czytam Twój blog i chyba po prostu jestem wyczulona na to drugie dno, które daje się u Ciebie dojrzeć między wierszami. Każda z nas pisząc sięga na tyle głęboko w środek siebie, na ile sama tego chce i potrzebuje. Bardzo Ci dziękuję za życzliwość:)
UsuńWłaśnie mnie zastanowiło to "od czasu do czasu" :)) Miło, ze czytasz:) Ja będę wpadać tu jeśli pozwolisz:)
UsuńDrzwi zawsze otwarte, na klucz nie zamykam:)
UsuńNo i proszę! Trzymam kciuki! My rozpoczynamy 3 wojnę światową. Ostatnio pomyślałam sobie, że gdy zobaczę 2 kreski na teście, to pewnie zamiast euforii poczuję ogromne zmęczenie, bezsilność i przerażenie.
OdpowiedzUsuńMy niepłodne (ups przepraszam :)) - trochę jak w sali samobójców. Co rusz, któraś odpada z grona - z dzieckiem w piekarniku! UŚCISKÓW MOC! xxx
Przerażenie - zgadza się. Strach jest taki, że zaczęłam płytko oddychać i chodzić na palcach;) Moje pierwsze tygodnie w Nowej Roli znaczone są różnymi przypadłościami, ale głównie to chyba morderczym bólem głowy. Sponsorem owego hedejka jest prawdopodobnie duphaston, który spożywam w ramach dopalacza. Łeb mi odpada i mam coraz mniej sił na wymyślanie czarnych scenariuszy (czyli nawet z ćmiącego czerepu wynika coś pożytecznego :P). Na razie trwam w oczekiwaniu. Cała jestem jednym wielkim czekaniem... Uściski przyjmuję bardzo ochoczo :D Trzecia wojna światowa zaś, mam nadzieję, zakończy się kapitulacją tej zołzy, niepłodności. Wierzę w to, Mela! Naprawdę wierzę!
UsuńJa też... Tylko kurna jakim kosztem!!!! Zazdroszczę i zawiszcze ze u was natura zadziałała...vwspieraj mnie w walce bo umrę ;) (tu Mela z komorki)
OdpowiedzUsuńWiem, że zazdrościsz. Aż za dobrze znam to uczucie. Moje wsparcie masz natomiast gwarantowane jak Kim Dzong Un posłuch w narodzie;) Jakbyś kiedyś miała potrzebę powynurzać się face to face, to długopis, ozdobna papeteria i: lesna7@gmail.com
UsuńŚciskam mocno już_prawie_weekendowo!
Witaj. Wczoraj trafiłam na Twój blog i od razu na taką dobrą wiadomość. Trzymam kciuki za kolejne etapy.
OdpowiedzUsuńBędę odwiedzać Cię regularnie.
Stokrotne dzięki za kciuki! Zapraszam do pierwszego rzędu:)
UsuńDzięki, Stara :) tylko nie zwariuj z miłości do Bobo bo udusze :) a co na to ON?!
OdpowiedzUsuńMela z komorki.
A Onemu to ja poświęcę osobny wpis;)
UsuńGratuluję i trzymam kciuki! Mam blokadę. Jak chcesz do mnie zaglądać to napisz omnie@onet.com.pl
OdpowiedzUsuńHanana posłuch jak Kim Dżon Ung posłuch w narodzie, no padłam ;) powodzenie
OdpowiedzUsuńHaahahah a jednak muszę czytać to co nabazgrolę ;) Oczywiście wsparcie tak jak "kim dzong un w narodzie" Powodzenia!!!!
OdpowiedzUsuń