9 rano, poczekalnia przed
położniczą izbą przyjęć.
Planowa, zlecona wizyta
ze skierowaniem w dłoni.
Dwie godziny czekania,
stolik zawalony ulotkami, na ścianie kalendarz z pulchnym, różowym bobasem, jedna
drewniana ławka rodem z PRL-owskiego dworca kolejowego, szczęściary siedzą, te pechowe
katując swe kręgosłupy zapuszczają korzenie w podłodze stojąc.
Co kilkanaście minut ktoś
z personelu wychodzi, ktoś inny wchodzi, obrzuca kolejkę nieuważnym
spojrzeniem, Pani z czym? Tylko żeby
to jeszcze miało jakieś znaczenie… I tak trzeba czekać na swoją kolej, bo żadna
przyczyna wizyty w tym miejscu nie upoważnia do ominięcia kolejkowego ogona.
Mijają dwie godziny, z
żołądkiem przyrośniętym z głodu do kręgosłupa dostaję się wreszcie za białe
drzwi.
Wręczam skierowanie.
Podejrzenie… możliwe rozpoznanie… obserwacja…bardzo
proszę o przyjęcie pacjentki… podpis, pieczątka.
A potem 50 minut pod KTG,
wydzieranie się z pytaniami o niezbędne informacje przez kotarę z odległości
trzech metrów i w obecności dwóch innych pacjentek także unieruchomionych pod
aparaturą
…nazwisko! osoba upoważniona! numer telefonu! adres!
ostatnia miesiączka! która ciąża!...
I brak reakcji na moje nieśmiałe, że „przecież wszystko jest w karcie ciąży, ja
mogę pokazać, bardzo proszę…Nie? Nie chce pani? Szkoda…”
Ot, stosowanie się do ustawy o ochronie danych
osobowych w izbie przyjęć…
Potem kolejne dwadzieścia
minut, badanie takie, badanie śmakie, papierkologia,
poprawianie błędów, składanie podpisów, „proszę
się przebrać”…
Uff. Idziemy.
Pokój badań na oddziale.
Ponownie niemal wszystkie
pytania te same, co przed chwilką przez godzinę przemaglowane w izbie przyjęć.
I po co..?
Mocz, krew, opaska na
przegub, „proszę wziąć torbę, pokażę pani
salę, a na tej kartce – o, tutaj – zaznaczy pani codziennie ile czasu trzeba na
doliczenie się dziesięciu ruchów płodu”.
Oszołomiona trzygodzinnym
przyjmowaniem na oddział proszę o ponowne wytłumaczenie, jak mam liczyć owe
ruchy, bo w tej chwili nawet dodawanie w zakresie dziesięciu stanowiłoby dla mnie intelektualne wyzwanie.
Położna ciężko wzdycha, wypuszcza nosem powietrze, ale tłumaczy po raz drugi.
Ściskam w dłoni kartę ruchów płodu.
Chyba zrozumiałam.
- Nadciśnienie? Pani choruje na nadciśnienie? A jakie są wartości przy pomiarach? Co? Phi… To żadne nadciśnienie. (położna # 1)
…………………………………………………………………………………….
- O, proszę: znów 136/82. Ładnie się trzyma na tych lekach.
Ustabilizowane. (położna #2)
……………………………………………………………………………………..
- Pani da rękę – rzekła położna #3 dokonując pomiaru. – No, 140/85.
- To na ogół najwyższe, jakie mi się trafi zmierzyć – mówię.
- Proszę pani, 140 to
jest już ciężka patologia, takie ciśnienie może spowodować stan
przedrzucawkowy, wtedy łożysko się odklei i pani dziecko umrze.
………………………………………………………………………………………..
Grunt to fachowy, empatyczny, ważący słowa
personel, a nie zbieranina indywidualistek, z których co położna, to inna
medyczna teoria. A potem jeszcze zdumione: „I czego pani płacze? No..?”
Bo bezpodstawnie, idiotycznie i bez krzty wyczucia straszycie mnie śmiercią mojego dziecka? A potem święte oburzenie, że ciśnienie mi skacze...
(…)
- Ta pani już tu nie wróci. Będzie miała cesarkę. - rzekła salowa (zabierając pościel) o koleżance z łóżka obok, która miała próbę indukcji porodu. – Tu przyjdzie inna pani z porodówki. Teraz
jest jeszcze na obserwacji.
[Mąż tej z
indukcją siedział przez godzinę na korytarzu nieświadomy i konsekwentnie
nieinformowany przez personel o tym, gdzie jest jego żona. Żadnej cesarki ani
przez chwilę nie brano pod uwagę. Kobieta po nieudanej indukcji wróciła do
swojej stałej sali. Łóżko dla niej trzeba było przygotowywać na nowo.]
(…)
- Kiedy będę miała swoje badanie? – pytam przy porannym obchodzie.
- Nie wiadomo. Nikt z nas tego nie wie- słyszę w odpowiedzi bynajmniej nie od salowej czy innej przypadkowej pielęgniarki, ale od zespołu lekarzy, którzy ponoć sprawują nade mną opiekę.
Aha.
(…)
- Cztery tabletki? Mam brać cztery tabletki dziennie? Czy mój lekarz coś
zmieniał? Przecież dotąd miałam przez niego zlecone branie leku trzy razy na
dzień. Czy ktoś to z nim konsultował? – pytam zaskoczona.
- Ojej… Nie wiem. Zaraz poproszę panią doktor X, niech sprawdzi. Najwyżej
skorygujemy- położna w popłochu przegląda kartę.
Skorygowali. Pani doktor „się pomyliła”…
(…)
- Ale się drze… - zmarszczyła brwi zdegustowana pielęgniarka pod
adresem jakiejś krzyczącej rodzącej nieszczęśnicy, którą słychać było z traktu porodowego.
…………………………………………………………………………………….
- Gdzie poszła?! To nie lekarz jest dla pani,
tylko pani dla lekarza! Jak jest zlecona konsultacja z doktorem, to niech
czeka w sali, a nie się szwenda po oddziale! – pouczyła położna pacjentkę, która o konsultację prosiła z rana, pan
doktor raczył rzucić okiem pod wieczór, a tymczasem kobitka miała przykazane
jak najwięcej spacerować (!), żeby naturalnie starać się sprowokować poród…
…………………………………………………………………………………….
Ponownie: empatyczny, pełen
taktu, kulturalny personel…
(…)
- …no i pojawiła się
jakaś krwista wydzielina dzisiaj – mówi koleżanka z łóżka obok.
- Jaka wydzielina? Pani
pokaże. – pada kategoryczne polecenie.
Nikt z dziesięciu osób
personelu obecnego w sali nawet nie ruszył się, by zamknąć drzwi i zaciągnąć kotary
dzielące łóżka. Koleżanka w skrępowaniu i kompletnym poczuciu dyskomfortu
zmuszona była opuścić majtki przy lekarzach plus nas - pacjentkach-sąsiadkach, otwartych na
oścież drzwiach i tłumach przechodzących korytarzem w czasie obchodu.
…………………………………………………………………………………….
- Skoro te uciskane przez
macicę jelita i tak kolejny dzień mnie bolą, bo nie reaguję na środki
przeciwbólowe przez państwa zlecone, to może nie ma potrzeby, bym nadal je
brała? Obawiam się o dziecko…- odważa się zadać pytanie inna koleżanka z sali,
jak zwykle przy obchodzie, bo jedyna to okazja, by porozmawiać z lekarzami.
- Za kogo pani się
uważa?! Pani podważa moje kompetencje! Gdyby pani miała tę wiedzę, którą mam
ja, nie leżałaby pani na tym oddziale, tylko na nim pracowała!~- słyszy w
odpowiedzi zbesztana biedaczka.
[„Masz prawo do
poszanowania godności i intymności”
„Masz prawo do zgłoszenia sprzeciwu wobec opinii albo orzeczenia lekarza”
„Masz prawo do wyczerpującej i zrozumiałej informacji o swoim stanie
zdrowia”
– cytaty z obszernego tekstu pt. Prawa
pacjenta na stronie Ministerstwa Zdrowia…]
(…)
Ludzie generalnie, a ciężarne to już bez dwóch zdań, powinni zdrowo się odżywiać.
No to zapraszam do stołu:
Dziwne żółte kluski
osypane cukrem w ramach obiadu. Gdyby nie cukrowa słodycz, można by rzec – niewiadomoco kompletnie bez smaku.
Kleks dżemu, dwie kromki
chleba, odrobina masła na skraju talerza, czyli kolacja.
Dwie łyżki jajecznicy,
dwie suche(!) kromki najtańszego, pszennego chleba jako pełnowartościowe
śniadanie.
Oto wyżywienie dla kobiet w
zaawansowanych ciążach oraz tych, które właśnie po porodzie. Ze szczerym, pięknym
postanowieniem, że własną piersią wykarmią swoje dzieci.
Śniadanie – godzina 8.30
Obiad – godzina 12.30. Kolacja – godzina 16.30…
[Szpitalne pożywienie
serwowane chyba wyłącznie w celu podtrzymania parametrów życiowych, by personel
nie był zmuszony wypisywać aktów zgonu.]
… a potem nocna próba charakteru i zawody pt. „Której z ciężarnych najgłośniej zabulgoczą
zapadnięte kiszki?”
Później, w wypisie, którym zostanę poczęstowana przy opuszczaniu szpitala, przeczytam same złote rady w
kwestii właściwego odżywania się:
„Zaleca się 5 posiłków dziennie: chude mięso i
podroby, warzywa i owoce 5xdziennie, mleko i jego przetwory, pieczywo
pełnoziarniste, 2l wody dziennie.”
[Czy dyrektor
szpitala i osoby odpowiedzialne za wyżywienie kiedykolwiek sami to czytali..?]
(…)
Oddział kobiecy. Z
ciężarnymi biegającymi do toalet z częstotliwością godną tego, by uczynić z tej
czynności nową dyscyplinę olimpijską. Konkurencja jak również ogromne emocje (zdąży? nie zdąży?)gwarantowane.
W skrzydle budynku osiem
sal. W każdej po trzy łóżka. Pełne obstawienie, czyli mamy 24 ciężarne kobiety.
Na to wszystko dwa pomieszczenia z natryskiem i
dwie (DWIE!) toalety.
W nich, na ścianach,
kolorowy plakat z hasłem przewodnim największą możliwą czcionką „Szpital przyjazny środowisku”.
Zaiste, przyjazny.
Tak bardzo przyjazny, że
w ogóle nie zapewnia papieru toaletowego, że o papierowych ręcznikach już nawet
nie ma co wspominać.
Zapewne dlatego, by nie zaśmiecać środowiska.
(...)
Kartą ruchów płodu przez
cały mój pobyt na oddziale nie zainteresował się pies z kulawą nogą. Każda z pacjentek miała surowo przykazane owe zliczone ruchy notować i żadna z nas tych notatek nikomu nie okazywała.
Nikt o to nie prosił.
Przy wypisach także.
(…)
Po kilku dniach tej szpitalnej
farsy wypisałam się na własne żądanie.
Drogie dziecko, zlituj
się nad swoją matką i przyjdź na ten świat mniej więcej o czasie, nie zmuszając
mnie do kilkudniowego leżakowania na oddziałach przed tym wzniosłym faktem.
Nie na moje zdrowie te doświadczenia.
Masakra :( Jak się czujesz?
OdpowiedzUsuńPsychicznie odżyłam jak tylko opuściłam mury tego kuriozalnego miejsca zwanego szpitalem. Teraz pozostało mi tylko przeżyć te wściekłe upały i dotoczyć się do Wielkiego Finału.
UsuńBuziaki, Juti:)
I to jest właśnie ten rozwój szpitali w Polsce...
OdpowiedzUsuńStawka jedzeniowa w szpitalu 3zł, a w więzieniach dla zdrowych byków 10zł.
Rozważasz jakiś inny szpital do porodu? Masz taką możliwość?
Na szczęście mam alternatywę. Jedyny problem może być taki, że jeśli pojawię się tam z mało rozwiniętą akcją porodową a będą mieli tłok na porodówce, mogą mnie odesłać z kwitkiem. No cóż, nadal jestem jednak dobrej myśli. Ten szpital, który opisałam wyżej był brany pod uwagę wyłącznie z tego powodu, że pracuje w nim mój lekarz prowadzący ciążę, ale po ostatnim pobycie w tym burdelu nie ma mowy, by był to dla mnie jakikolwiek argument na "tak".
UsuńCo do stawek, widzisz, może społeczeństwo ma przewidziane większe korzyści z dokarmiania byczków "na wczasach" niż z ciężarnych i to stąd te godziwsze stawki żywieniowe niż wyliczony suchy szpitalny chleb dla brzuchatego darmozjada...
Ja pierdolę. Niby nie jestem zszokowana, bo przechodziłam takie szopki przy poronieniach. Ale się wkurzyłam, delikatnie mówiąc. Nie łudzę się jednak i staram przygotować na najgorsze. Mama już nawet termos menażkę nabyła, żeby małżonek mógł mi stosowne pokarmy donosić;) Co do odsyłania, jedna położna na szkole rodzenia poradziła nam, żeby w takiej sytuacji żądać pisemnego uzasadnienia i podania konkretnego szpitala, gdzie masz się udać (tzn. mają wcześniej zadzwonić do takiego szpitala i upewnić się, że tam masz ZAGWARANTOWANE przyjęcie). Absolutnie nie wsiadać do auta i nie szukać na własną rękę. Zrobić dym, jednym słowem. Jak mają coś dać na piśmie, to przeważnie miejsce się znajduje. I jeszcze jedno - nie myślałaś, żeby się z konkretnym lekarzem 'umówić' just in case? Ja wiem, że nam się należy opieka, że prawa pacjenta, itp., ale sama widzisz, jak to w praktyce wygląda:(
OdpowiedzUsuńW naszej szkole rodzenia położna sugerowała odgrywanie innej szopki: "ojej, ja bez męża, nie mam już pieniędzy na taksówkę, gdzie ja się biedniusieńka podzieję" i stać tam na izbie przyjęć, aż cię w końcu z litości przyjmą, ekhem....
UsuńO! Dzięki stokrotne za podpowiedź z tym żądaniem uzasadnienia w razie próby odesłania! Faktycznie, niezły patent na pokazanie, że się człowiek nie da przestawiać z miejsca na miejsce bez potrzeby jak jakiś mebel. Mam nadzieję, że obędzie się bez takich cyrków, ale z pewnością lepiej mi ze świadomością, że można mieć w zanadrzu swoistego straszaka na oporne towarzystwo.
OdpowiedzUsuńA o "umawianiu się" z jakimkolwiek lekarzem nawet nie myśleliśmy.
Też kiedyś o takich rzeczach nawet nie myślałam, ale za dużo słyszałam, za dużo widziałam. Za dużo też mnie to wszystko kosztowało, żeby na finiszu zdać się na łaskę i niełaskę personelu naszej tzw. służby zdrowia. Nie ufam im i basta.
UsuńDżizas... Strach sie bac.... Brrrrr...
OdpowiedzUsuńA na kiedy masz termin? Kiedy mam zaciskac kciuki??
Teoretyczny dzień "zero" - 23 czerwca:) Kciuki w zasadzie to już możesz spokojnie zaciskać, jako że matka toczy się w 39. tygodniu, swoją ciążą ufetowana już jest po dziurki w nosie, dzieć donoszony jak ta lala... Nie da się ukryć, że mały człowiek wg wszelkich medycznych mądrości miałby już pełne prawo wydostać się na tę stronę brzucha...
Usuń(O. upomina zza moich pleców: "Byle nie w ten weekend, bo przecież Le Mans!" :P)
to się do tv nadaje, co piszesz. tylko powiedz, czy to ten sam szpital, w którym i ja rodziłam (biziel)? aż się wierzyć nie chce. po takim przyjęciu na twoim miejscu na poród wybrałabym jednak inny. albo opisz to na stronie "rodzić po ludzku", tam jest baza polskich porodówek i można opisywać swoje doświadczenia, wszystko publikują. termin na dzień ojca - ładnie :) dziewczyno, trzymam mocno kciuki cały czas za was, niech wszystko pójdzie GŁADKO i SPRAWNIE :) dobrze, ze nadchodzą chłodniejsze dni, to odżyjesz odrobinkę i maluszek może zauważy, że "aura robi się bardziej ludzka, więc wychodzimy"! pozdrowionka!
OdpowiedzUsuńEnf.in, wiedziałam, że od razu odgadniesz o którym szpitalu mowa;) Z O. już ustaliliśmy, że to ostatnie miejsce, w które udamy się rodzić. W zasadzie to pojadę tam tylko jeżeli alternatywą byłoby rodzenie na chodniku.
UsuńZa kciuki stokrotne dzięki:* Domyślasz się pewnie, że aktualnie żyję jak na tykającej bombie... Z Lokatorem to jest tak, że jeszcze tydzień temu prezentowałam myślenie w stylu "Niech się już urodzi - Ja się boję, niech jeszcze siedzi - Niech się już urodzi - Ja się boję, niech jeszcze siedzi... I tak w kółko, do ogłupienia. A teraz, szczególnie w te obezwładniające upały mam już tak DOŚĆ, że owszem, boję się, ale do licha niechże się wreszcie urodzi...
wszystkie się tak samo boimy pierwszego porodu, ja też się bałam. a w momencie, gdy w nocy odeszły mi wody i obudziłam D, mówiąc, że czas do szpitala jechać, ten strach połączony z radością był tak dziwnym uczuciem... ale jednak chyba bardziej pozytywnym, lęk był mniejszy. A myśl o tym szpitalu nasunęła mi się po tej ławce peerelowskiej i przytoczonych lekceważących komentarzach i sytuacjach. natomiast ja leżałam tylko na sali dla tych co już urodziły i tam warunki były inne: 2 matki w sali + dzieci i jedna łazienka na dwie sale, czyli na 4 matki. pod tym kątem więc bardziej znośnie.a opis jedzenia, myślę, że w wielu szpitalach jest podobny. ale ja też byłam zdegustowana tym co mi zaserwowano. wiesz, nasuwa mi się teraz jeszcze jedna myśl. gdy mnie rodzącą przyjmowano do szpitala, też ogłupiałą i oszołomioną, dawali do podpisania masę różnych papierów. po wszystkim nie pamiętałam zupełnie co podpisałam. dobrze by było, gdyby przy tej papierologii mógł być obecny np partner, który też wszystko przeczyta i będzie miał pieczę nad tym na co się godzi lub nie jego kobita. w tym czasie mózg kobiety niestety koncentruje się na innych aspektach, niż wypełnianie rubryczek. eech... wspomnienia... wszystko będzie dobrze, nie waż sie myśleć inaczej :) (mojemu synu już drugi ząb wyrasta!!) pa!
UsuńPowiem Ci, że w Miejskim wypełnianie papierków to już w ogóle był kosmos - jak byłam przyjmowana na oddział w związku z operacją, oczywiście dostałam pierdyliard świstków do wypełnienia, w jednym z nich były do wpisania dane osoby upoważnionej do otrzymywania o mnie informacji. Rzecz jasna tą osobą był O., którego dane zostały zapisane, a następnie powiedziano mu, że... nie może siedzieć obok mnie i słyszeć jakie informacje podaję do wywiadu :P
UsuńTzw. osoba upoważniona siedziała zatem kilka metrów ode mnie, by broń Boże nie usłyszeć jak się nazywam i gdzie mieszkam;)
Drugi ząb?! Rety! Uściski dla małego gryzonia:)
Przerażenie do sześcianu.
OdpowiedzUsuńI dobijająca świadomość, że to zapewne nie pierwszy i nie ostatni taki szpital, czyż nie..?
UsuńWiele takich szpitali i jeszcze więcej takich pseudo położnych, pielęgniarek i lekarzy. Strach się bać.
OdpowiedzUsuńJa pierdziele jaka szopka...
OdpowiedzUsuńKu** muć, jak mi działa na nerwy takie traktowanie ludzi. Homo homini... Obawiam sie, ze jak kiedy szczesliwie uda mi sie wyladowac na porodowce to po prostu puszcza mi nerwy, bede kłapać jadaczką i tylko sobie kłopotów narobie...