S jak
szczotka…
- O, kupiłaś szczotkę do
czesania Kijanki..? – spytał O. z jak najbardziej poważną miną rzucając okiem
na kolejny nowy nabytek z listy „zakupów
niezbędnych”
…do mycia butelek
Miejmy nadzieję, że drogi ojciec w zaaferowaniu swą premierową rolą względem nowego członka rodziny nie pomyli czapki ze skarpetkami wciskając je dziecku na uszy, tudzież nie napoi potomka solą fizjologiczną, "bo te buteleczki takie maleńkie, myślałem, że to kompaktowe minidania dla noworodków".
T
jak truskawki
- Jedz, pani kochana, jedz i niech na zdrowie wyjdzie. Długo pani jeszcze musisz tak chodzić? – wskazując brodą na mój brzuch i pakując dorodne owoce spytała targowiskowa handlarka.
- Jeszcze prawie trzy tygodnie…Przynajmniej teoretycznie... -odparłam wzdychając i marząc o tym, by
kobiecina mnie pocieszyła, podniosła na duchu, że to już z górki, że ostatnie
metry, że już widać światełko w tym czarnym tunelu…
- Uuu… to najgorsze, pani. Ni to leżeć, ni siedzieć, człowiek się umęczy,
a wytrzymać trzeba.- kiwając głową moja empatyczna rozmówczyni ważyła
owocowe dobra.
Ano, trzeba.
Całe szczęście, że jak
człowiek wrąbie półtora kilo
truskawek, to nie na nieposkromione łakomstwo lecz na ciążową zachciankę
realizowaną w ramach się_samopocieszania
zawsze zrzucić można.
U
jak urodzić
Łatwo powiedzieć,
trudniej wykonać.
Sama urodziłam się bez
własnej o tym fakcie świadomości, ale przy wydawaniu na świat swojego dziecka
przyjdzie mi za ten beztroski stan niewiedzy odpokutować świadomością
spotęgowaną.
Jest coś niesamowitego w
perspektywie konieczności dołożenia tej kropki w postaci porodu do „i”, na
którą złożyła się ciąża.
Jest w tym coś
przerażającego, pełnego demonów, wyobrażeń drążących kratery w głowie, obezwładniającego w swej nieuchronności i z
metalicznym posmakiem mdlącego strachu.
Jednocześnie niesamowitą
i na razie wciąż jeszcze niepojętą jest dla mnie myśl, że oto przeobrażę się w matkę.
Nie tylko moje dziecko
się wtedy narodzi.
Ja także – ponownie.
W jak
wyprawka
Coś jak potwór o trzech szyjach i dwunastu głowach z jęzorami wystającymi z pysków. Nie wiadomo co dokładnie, w jakiej ilości, kiedy, żeby nie pędzić potem z językiem po pas. Czy nie będzie zbyt małe, za duże, a może wcale się nie przyda..? Głowa robi się kwadratowa, oczy przekrwione od bezustannego przetrząsania internetowych przewodników, podpowiadaczy i serwisów urodzajnych w porady, z portfela słychać jednostajne ciurkanie sączącego się uparcie strumienia gotówki, a do internetowego konta już nawet nie chce nas logować...
Aż wreszcie któregoś pięknego dnia siadamy z oślinionym ołówkiem w dłoni, wielką kartką z wyprawkową listą, patrzymy na odhaczone pozycje wachlując się ogołoconym portfelem i stwierdzamy, że wszystko - o dziwo - wreszcie mamy. Nasz dom wprawdzie wygląda jak hurtownia po świeżej dostawie towaru, ale zdążyliśmy!
I nawet nie do końca oszaleliśmy.
Chyba.
X
jak chromosom X
Y
jak chromosom Y
czyli „Czy oczekuje pani córki czy syna?”
Zaczyna się niewinnie.
Najczęściej od mikroskopijnej garderoby, którą jedni zaczynają kompletować od skromnych
skarpetek, które dorosłemu zmieściłyby się na kciuku, inni zaś od razu ruszają
armaty w postaci 6-częściowych odzieżowych kompletów.
Zasada jest jedna: należy
właściwie dobrać barwy. Kolorystyczne szaleństwo towarzyszy od pierwszych konfekcyjnych
zakupów po kwestie wyboru łóżeczek, wanienek, komód, pościeli, wózków, pokrowców, farb do malowania ścian i
kij wie jeszcze czego.
Rozumiem, że te kolorystyczne
wybory mogą stanowić dla kogoś kwestie godne uwagi.
Rozumiem, że decyzja
co do tego, czy różowe czy niebieskie może naprawdę być decyzją istotną, estetycznie
wpływającą na całokształt, może nawet jakoś tam powiązaną z płciowym
światopoglądem.
Chciałabym jednak, by
podobne zrozumienie, choćby minimalne, okazywano względem mnie – baby, której naprawdę
jest wszystko jedno i jak kilo kitu na agrafce zwisa i powiewa, czy różowe, czy niebieskie.
Nie rozumiem też,
dlaczego bezustannie muszę tłumaczyć się ludziom z tego, że kolorystyczne
dywagacje nie znajdują się w pierwszej setce mej prywatnej listy kwestii
istotnych.
Ani nawet w setce drugiej.
- Poproszę o maść do niemowlęcej pupy – życzę sobie dopchawszy się wreszcie po czterdziestu minutach zapuszczania korzeni w kolejce do aptecznego
kontuaru.
- Jeśli zdecyduje się pani na większą tubkę, mamy tu taki ciekawy
zestaw „maść + kolorowy łańcuszek do smoczka”- informuje mnie farmaceutka.
- O ile faktycznie kupno tej większej tubki jest finansowo korzystne,
poproszę tę większą, w zestawie -decyduję się po szybkim przeliczeniu, że
rzecz się opłaca.
- A jaki kolor łańcuszka, bo są dwa do wyboru? – pada pytanie.
- Obojętne – odpowiadam jak zwykle, gdy jestem indagowana w sprawie
czy „na różowo czy na niebiesko?”.
I – tradycyjnie –
spotykam się z gęstym mruganiem rzęsami, spłoszonym spojrzeniem i
niezrozumieniem wymalowanym na twarzy.
- To dla chłopca czy dla dziewczynki? – doprecyzowuje pytanie
farmaceutka uznając, że ciężarna przed nią ma pewnie już tak ściśnięty mózg, że widać nie
zrozumiała jej prostego pytania.
- Nie wiem. Zresztą – nieistotne. Proszę dać którykolwiek z tych
łańcuszków – mówię.
- Aaaa…- kiwa głową pani za ladą – czyli to na prezent dla kogoś...
- Nie. Dla mojego osobistego dziecka – wyciskam informację zaczynając
się powoli gotować, że lada moment przyjdzie mi chyba uzasadniać niechęć do
podejmowania jednoznacznej decyzji w kwestii „na różowo czy na niebiesko?” na piśmie, z pieczęcią i znaczkiem skarbowym.
Wychodzę wreszcie z
apteki z maścią i cholernym łańcuszkiem pod pachą.
Jak również ze
stuprocentową pewnością, że do końca dnia na zapleczu apteki będzie się omawiać
mój przypadek, jako baby-kuriozum oraz z postanowieniem, że jeszcze raz
ktoś mnie spyta „to dla chłopca czy dla
dziewczynki?” a przysięgam, że załatwię sobie pozwolenie na broń i tylko uzbrojona
po zęby będę robić zakupy.
Z
jak zgaga
Nowa znajoma, przedtem niemal
nieznana, zupełnie obca baba.
Nie lubię jej.
Przyłazi bez zaproszenia, rozsiada
się po pańsku w moim przełyku i
przekraczając wszelkie normy dobrego wychowania uszczęśliwia mnie swoimi
wizytami przez długie, długie godziny.
Z rzewnością wspominam
incydent sprzed półtora roku, gdy uświadomiona przez O., że to dziwne uczucie w
przełyku, to pewnie minizgaga i niechże wezmę sobie tabletkę na tę przypadłość,
sięgnęłam do domowej apteczki, wyjęłam z blistra kanciastą pastylkę, łyknęłam(!) popiwszy dwiema szklankami wody i tym samym wywołałam atak wesołości u chłopa skarżąc się, że „wyprodukowali, idioci, takie wielkie te
tabletki, że nie idzie ich połknąć bez wypicia całej wody z Wisły”.
Bo wówczas pojęcia nawet
nie miałam czymże jest zgaga i jak się tę mendę neutralizuje.
Ech…
Ź
jak źródłosłów
Ciąża, ciąży, ciążę, ciążą, ciąży, ciążo…ciężar, ciężko!...
Z upływem kolejnych miesięcy etymologia słowa ciąża zdaje się porażać swoją
oczywistością i dosłownością.
Przygniata wygięty w łuk kręgosłup, po stokroć
przypomina o sile grawitacji, przedmioty
upuszczone na podłoże skazuje na wieczne ich tam pozostawienie, tak jak przybranie pozycji w kucki zdaje się jednoznaczne z pozostaniem
w tej pozycji aż do dnia porodu, bo jakże się niefortunna ciężarna akrobatka miałaby
dźwignąć bez pomocy portowego żurawia…
Ciężko bywa także
nadwyrężonemu przez brzemienny stan umysłowi, który miewa poważny problem z
ogarnięciem banalnej rzeczywistości.
Jak choćby wtedy, gdy
wychodzi się specjalnie do sklepu po wodę mineralną, a wraca z żółtym serem,
papierem toaletowym, litrem mleka i kompletem ścierek.
Bez wody.
A jakże.
Ż
jak życie
Jeszcze noszę je w sobie,
jeszcze jest ode mnie zależne, powiązane z moim ciałem sznurem pępowiny. Już niebawem
jednak stanie się osobnym bytem.
Fascynujące.
- Na jutrzejsze przyjęcie na oddział spakuję chyba tylko kilka
drobiazgów, tak jak robiłam przy dotychczasowych pobytach w szpitalu. Jak
myślisz? – pytam O.
- Pewnie. Gdyby okazało się, że coś jest nie tak i trzeba przyspieszyć,
albo zdecydują o cesarce, tę porodową dla ciebie i z rzeczami dla Kijanki dowiozę,
jak tylko będzie potrzeba. – odpowiada O.
- ...nie
miałbym nic przeciwko temu, żebyśmy w najbliższy weekend byli już we troje... –
dodaje po chwili.
- A co, nie możesz już się doczekać? – uśmiecham się.
- Chciałbym już tę naszą Kijankę
mieć przy sobie – przyznaje O.
A mnie się robią szklane
oczy.
Na kiedy masz termin? bo ja na 30 czerwiec, więc właśnie za jakieś 3 tygodnie..brrr
OdpowiedzUsuńWidzę mój mąż nie lepszy od Twojego-pytał, czy Sudocrem to do dziąseł;D Łóżeczko złożone,możesz rodzić!
Teoretycznie dziecina ma pojawić się z wielkim fasonem w Dniu Ojca. Czy faktycznie zechce lądować wtedy ojcu na klacie to się jeszcze okaże:)
UsuńSudocrem na dziąsła? A nuż by podziałał..?;)))
Ech Leśna, cuuuudnie się Ciebie czyta! :)
OdpowiedzUsuńEch Juti... spłonęłam rumieńcem niczym hoża dziewoja :)
Usuń