Doplotła się.
Piąta nić w pajęczynie Duńczynej egzystencji oplotła się wokół wcześniejszych czterech.
I choć na przekór nadziejom, na złość intencjom, na bakier z planami i pomimo rozkwitłych piwonii w Duńczynym bukiecie a kremowych róż w moim ten dzień, TEN dzień(!), nazbyt ochoczo ułożył się za pan brat z powarkującymi psami gniewu i nerwów, to oko się poci a pamiętliwe neurony jak zwykle o tej porze roku z piknięciem w sercu eksplorują meandry pamięci. Cofają się w swej mentalnej tułaczce do tamtego dnia, TAMTEGO dnia(!), gdy urodził się cały mój nowy świat.
I znów nie dowierzam.
Że tym razem to już pięć.
I że to już.
Tak nagle.
No jak to..?!
środa, 19 czerwca 2019
czwartek, 1 listopada 2018
Migawki pomiędzy
Trochę
ciepła rodem z lata, potem nieco chłodu zapożyczonego ze wstępu
do długiej, wyczerpującej zimy.
Swoiste
preludium do zimowego spektaklu z naprzemiennością szaroburej
zgnilizny z jasnośnieżną bielą na niegdyś obutych w zieleń
gałęziach.
[pstryk]
Summer's
gone - jednoznacznie oznajmia Jimmy Kerr.
Pachnie
mi to palonymi liśćmi, wilgotną od deszczu ziemią, suchą trawą,
namokłym drewnem, zapowiedzią obłędnego aromatu pomarańczy z rozgrzanymi goździkami,
suszonym w trzewiach kaloryfera parasolem, zapachem świeżo upranego
grubego swetra...
[pstryk]
Włóczymy
się po lesie uprawiając maniakalne wręcz zbieractwo.
-
Musiu, a to się przyda..? - zapytowuje mnie Płowa
pokazując a to szyszkę, a to liść bądź kamyk...
A
jakże.
Rozgrzewamy
wosk, rozgrzewamy klej, wymaczamy liście,
wylepiamy home-made ozdóbki, cuda i insze
wianki.
W
tzw. międzyczasie na trasie przedszkole-dom regularnie
i zgodnie
z właściwym
o'clockiem prowadzam
na
autobusowy przystanek
Dunię.
Dunię
wraz z Luną.
Psem
absolutnie ukochanym.
Wypieszczonym.
Jedynym
dostępującym zaszczytu sypiania wraz z jasnowłosą właścicielką
w tym samym barłogu.
[kto
by pomyślał, że raz zakupiony w lokalnym lumpeksie zwierz z
ewidentnie przetrąconym karkiem i wywalonym na zewnątrz jęzorem
okaże się bezgranicznie wielbionym futrzakiem…]
-
Musiu, sprawdziłam, autobus będzie o szesnastej.
- oznajmia mi córka, w nosie mając fakt, iż jest wpół do drugiej
po południu raptem.
Ta sama córka nierzadko już o dziesiątej rano powiadamia mnie, iż wstała dziś o siedemnastej.
- We’d
wish… - zwykliśmy wówczas mawiać wraz z O.
Nie
wiem, doprawdy, skąd w niej to upodobanie do późnych godzin
popołudniowych.
[pstryk]
Zaczyna
czytać.
Składa
sama sylaby.
- Pu,
pa…, musiu, wiesz, że ja dzisiaj przeczytałam słowo ‘pupa’?! -
chwali mi się po zajęciach.
Faktycznie.
A
obok marketu z biało-oranżowym logo mogłabym spokojnie przejeżdżać
z zamkniętymi oczyma.
- O-bi,
musiu! - wykrzykuje z tylnego siedzenia bystra blondyna.
- Jedziemy po roślinki? - dopytuje ze znawstwem
małoletniej potomkini botanicznej maniaczki.
.................................................................................................................
Zaczęła
sama pisywać swoje książki.
O,
matko.
Lektury miewam... hmm... absorbujące.
...................................................................................................................
Tymczasem
godzinami wysiaduję klnąc nad zabytkowym Singerem, w uszy sączy mi
się muzyka, a ja szyję pościele, poszwy, pledy...
Zabezpieczam
się ciepłowniczo na długi, zimny czas...?
Samotny
i trudny.
wtorek, 19 czerwca 2018
Kipi kasza, kipi groch,
ukończony czwarty(!) rok.
- A ile ty masz lat?
– dopytuje pani sąsiadka co jakiś czas wożąca się z nami windą na poziom parę
pięter nad nami.
- Oj, z dziesięć…
- odpowiada Dunia zadziwiając mnie swoją matematyczną fantazją.
- Ejże, coś mi się nie
wydaje – rzecze na to nie dowierzając pani sąsiadka [i słusznie].
- Dziesięć, dziesięć.
– brnie dzielnie moja mała blondie.
Kiwając energicznie łepetyną stara się dodać sobie pięć deka
wiarygodności.
- Za lat paręnaście zacznie
sobie odejmować. – Mruga do mnie okiem rozbawiona sąsiadka, gdy rozbrzmiewa
wreszcie nasze ‘do widzenia! Duniu,
pożegnaj się z panią”.
Póki co jednak, Mała – choć wcale nie taka mała, bo to w końcu metr dziesięć, a
nawet ciut więcej – ochoczo sobie dodaje.
Mimo wszystko matczyny licznik bije i sumiennie odlicza.
Cztery.
…
…
…?!
CZTERY????????????????!!!!!!!
Powielę banały, jakie można usłyszeć z ust niejednego
rodzica: Nie wierzę.
Nie wiem, kiedy te cztery przemknęły. Gdzie dokładnie
wsiąkły. Gdzie się rozpuściły.
Nie no, niby dobrze
wiem, ale jednak, jak to?! Gdzie?! Kiedy?? Czemu tak szybko???!
Kolejny rok składam niniejszym w kosteczkę, doprasowuję
dłonią i układam w malowanej skrzyni.
Dokładam do trzech poprzednich.
Zdmuchuję wyimaginowany pyłek.
Wygładzam zmarszczki pamięci.
Moja córka...
Przymiotniki lgną do niej jak trzmiele do naszych wspólnie posadzonych kwiatów.
Trudna.
Bystra.
Wymagająca.
Chimeryczna.
Nostalgiczna.
Jedyna.
Jedna jedyna na zylion.
Moja. Czteroletnia. Córka.
To brzmi dumnie.
niedziela, 27 maja 2018
Omnia tempore arte
- ...a dalej są oczy, uszy i nos. Jak serducho. [no faktycznie] - opisuje swe (arcy)dzieło małoletnia Autorka.
- A to tutaj? To mocno czerwone? - dociekam.
- To? To jest serce. - odpowiada mi artystka.
............................................................................................
- Ty, a widziałeś, że jestem anatomicznym dziwadłem? Serce mam NAD biustem! - zauważam.
[jako że moje dziecko nie omieszkało umieścić i tego anatomicznego szczegółu na swym dnio-matczynym arcydziele]. - No, chyba że to nie biust a jakaś - bo ja wiem? - apaszka..?...- dywaguję.
- Nie, nie - odpowiada ojciec artystki - dobrze widzisz, dziecko mnie informowało w trakcie odbębniania procesu twórczego, że najpierw odrysowuje ci biust, a dopiero potem leci reszta.
Co za szczęście, że Dunia nie widziała jeszcze "Lekcji anatomii doktora Tulpa"...
Nie daj bóg zechciałaby sporządzić autorską kopię tegoż.
.............................................................................................
- No dobra, a co ja tu w ogóle robię? - dopytuję niezmordowanie.
- Tańczysz. Mama tańczy. - odpowiada mi córka.
- Acha...- kiwam głową boleśnie świadoma swych tanecznych talentów.
[bowiem kij od mopa wygrałby ze mną na wyprzódki i męczy mnie myśl, iż oto wydałam na świat dziecko, które niespełna czteroletnim talentem zdolne jest oddać czerwoną kredką mą taneczną niezborność]
Do tego przeokrutnie usiłuję nie skupiać się na tych trzech (TRZECH!) lichych włosach wyrastających mi z czaszki.
- A to tutaj? To mocno czerwone? - dociekam.
- To? To jest serce. - odpowiada mi artystka.
............................................................................................
- Ty, a widziałeś, że jestem anatomicznym dziwadłem? Serce mam NAD biustem! - zauważam.
[jako że moje dziecko nie omieszkało umieścić i tego anatomicznego szczegółu na swym dnio-matczynym arcydziele]. - No, chyba że to nie biust a jakaś - bo ja wiem? - apaszka..?...- dywaguję.
- Nie, nie - odpowiada ojciec artystki - dobrze widzisz, dziecko mnie informowało w trakcie odbębniania procesu twórczego, że najpierw odrysowuje ci biust, a dopiero potem leci reszta.
Co za szczęście, że Dunia nie widziała jeszcze "Lekcji anatomii doktora Tulpa"...
Nie daj bóg zechciałaby sporządzić autorską kopię tegoż.
.............................................................................................
- No dobra, a co ja tu w ogóle robię? - dopytuję niezmordowanie.
- Tańczysz. Mama tańczy. - odpowiada mi córka.
- Acha...- kiwam głową boleśnie świadoma swych tanecznych talentów.
[bowiem kij od mopa wygrałby ze mną na wyprzódki i męczy mnie myśl, iż oto wydałam na świat dziecko, które niespełna czteroletnim talentem zdolne jest oddać czerwoną kredką mą taneczną niezborność]
Do tego przeokrutnie usiłuję nie skupiać się na tych trzech (TRZECH!) lichych włosach wyrastających mi z czaszki.
wtorek, 3 kwietnia 2018
Dr Jekyll & Miss Hyde
- Oj, mamuśu, mamuśu…
[cmok w
policzek, chwilę potem ciach, pierdzioszek w szyję], mój ty nochalku mały, ojej!, ale masz zimne
łapki… -szczebiocze Dunia, hojnie rozdając swoją dziecięcą, zmałpowaną od
dorosłych czułość, którą spokojnie moglibyśmy w kostkach po 250 g sprzedawać.
- Potszebuje się
p(rz)ytulić – oznajmia innym razem z buzią wygiętą w podkówkę, po czym
silnie przywiera mi do żeber. – Juuuż.
– stwierdza i ulega odklejeniu od mego ciała.
Zgrzana jej ciepłem, nadtopiona jej emocjonalnością
niechętnie wypuszczam swoją (niemal już) czterolatkę z objęć.
- Boli cie? Gdzie cie
boli? – docieka razu pewnego, gdy uchlastawszy się świeżo naostrzonym nożem
wyrysowuję sobie na kciuku krwawą krechę. –
Zaczekaj, zaraz przyniosę ci plastejek.
I leci do swego kufra z pierdyliardem dziecięcych
przydasiów, po czym ze zmarszczonym czołem, uważnie przytwierdza mi (najczęściej kompletnie wyimaginowany) plastejek we właściwym miejscu.
Krwawa krecha w trymiga goi się sama od rozrzewnienia, które
w tym momencie rzuca mi się na rozmiękłe serce.
Na pocukrowe womity, na pomiodną zgagę, na rozrzewnienie
zwojeń mózgowych tudzież rozmiękczenie mięśnia sercowego najlepsze antidotum
stanowi psychiczny przechył w drugi biegun.
Oto Miss Hyde w pełnej krasie.
Jak ta lala.
Oto, proszsz państwa, oto, droga publiczności, prawdziwa
odsłona rodzicielstwa.
Oto bowiem, dziecięca wersja klinicznej cyklofrenii,
czyli granat z impetem rzucony w rozgorzałe ognisko.
Odbezpieczonym granatem może być cokolwiek.
COKOLWIEK, droga Publiczności.
A bo nie ta pasta do zębów, nie ten dżem do kanapki, a bo „szeeew!!!!”
w naciąganej właśnie na odnóże nogawce rajstop, bądź też niemożność przypięcia klamerkami ukochanego
koca do rozwartego celem wysuszenia mokrego parasola [autentyk, psia mać]; a bo „swędzi mnie noga”,
tymczasem (durna) matka zapomniała balsamu, następnie (uparta) matka uporczywie
odmawia spełnienia żądania natarcia swędzących obszarów smalcem i łojem; a bo za późno zareagowałam, za mało mam rąk,
za wolno się woda gotuje, za szybko
umyka kot…
Odbezpieczony granat jest wszędzie.
Tkwi w lodówce, łazience, łóżku, na
kanapie, w samochodowym foteliku, rękawie kurtki, czapce naciąganej na uszy, gabinecie
lekarskim nawiedzanego przez nas znachora, szafce z ciuchami, pudełku z
kredkami, na talerzu z obiadem… [ale ja nie chciałam
cukinii!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!],
na klatce schodowej (te windy, do licha, naprawdę jeżdżą zbyt wolno), w urzędzie [ja juz sce iść!!!!!!], podczas kąpieli [za zimno!/za gorąco!], przy podwieczorku [ale ja ściałam dżem agrestowy a nie truskawkowy!]
No masz ci los...
Śmiem twierdzić, iż własne mieszkanie mogłabym śmiało
obwołać wojskowym poligonem.
Jeno hełmu i czołgu mi brak.
Tak oficjalnie.
Bo na mentalnym stanie zbrojeniowym to u nas i moździerze, i
armaty, i kałasze, i bomby wodorowe... Do wyboru, do koloru.
A potem,
potem, gdy stoję dysząc ciężko nad blatem kuchennym (wierzcie
mi, piżgnięcie ostro drzwiczkami od szafki i te wszystkie k@%$#^y rzucane pod
nosem ostro drenują z sił witalnych), słyszę z pokoju:
- Mamaaa…, maaaamaaaa…
- Co jest? –
rzucam krótko wciąż nabuzowana cyklofreniczną adrenaliną, tudzież kortyzolem pod nieboskłon.
- ...bo ja bym cie ściała
przep(r)osić. – oznajmia mi czerwonokulfoniasta ma córka.
Wówczas witki mi miękną.
I opadają z furkotem.
Do kolan.
Subskrybuj:
Posty (Atom)