A w zasadzie nie bułka lecz ciastko. Duńskie. Ziaren zaś
sześć.
Do pestek dyni Duni tajemny piekarz musiał był kiedyś
dorzucić cichcem garść ziaren uporu. Do tego sypnąć jeszcze wiór(k)ami hardości.
Dekoracja w postaci kwaskowatego cytrynowego
lukru bywa że spłynie nim człowiek zdąży ów specjał choćby liznąć, acz zdarza
się, że słodkimi okruchami upaprze się fartuch i oblepi paluchy.
Słodko-gorzki ten mój sześcioletni wypiek na szczuplutkich długich
nożynach, z blond warkoczem furkoczącym na wietrze i językiem mielącym miliardy
słów dziennie.
Słodko-gorzki, ale… mój jeden jedyny. Niepowtarzalny.
Niejeden ząb już złamałam na tym twardawym na brzegach
ciastku, ale nadzienie wciąż pachnie oszałamiająco.
Na sześciolecie, tak jak dwa lata temu, znów faszerujemy
płuca jodem i chrzęścimy nadbałtyckim piaskiem.
Mewy krzyczą, fale huczą, w dłoni ściskam spoconą łapkę
sześciolatki, gdy ta z malinowymi rumieńcami na policzkach wyznaje mi prosto, poruszająco „kocham cię, mamo”.
I patrzy tymi poważnymi czarnymi ślepiami wprost w moje.
Mówić nie mogę, ziarenka utknęły mi w gardle.