poniedziałek, 28 października 2013

...i zaniemówił


Decyzja podjęta: do pigułek, których łykanie musiałam zarzucić w okresie pooperacyjnym (gdy w podbrzuszu wywiercono mi fantazyjne laparoskopowe wywietrzniki) nie wracamy. 
Tym samym moja przemożna tęsknota za macierzyństwem, od wielu miesięcy zadręczający mnie instynkt i nadwrażliwość na widok par z dziećmi mogły wreszcie znaleźć ujście w rozpoczęciu starań o własne potomstwo. 

Sama świadomość tykającego jak bomba biologicznego zegara, bez obudzenia własnego instynktu i bez świadomości, że partner chce tego samego – sama świadomość swoich fizycznych ograniczeń i kurczących się szans nie wystarczyły.

Jednak wreszcie spełnił się ostatni warunek do tego, by podjąć decyzję - poczułam się psychicznie na to gotowa. 

O. w tych naszych pierwszych nieudanych miesiącach starań zdawał się być mało przejęty niepowodzeniami. Prezentował doprowadzający mnie chwilami do szału optymizm i wiarę, że „przecież i tak się w końcu uda.”
Dostawałam piany na ustach, gdy słyszałam:
-„Daj spokój, tyle kobiet rodzi teraz dzieci mając czterdziestkę. Późniejsze macierzyństwo jest teraz tak powszechne – nie możesz się zamartwiać, nie możesz tak bardzo patrzeć na swój wiek.”

Doprawdy? Z każdym kolejnym jałowym miesiącem ucieka mi cenny czas. Z każą kolejną nieudaną próbą umyka mi kolejna szansa. Mój limit się wyczerpuje. Czemu, do cholery, tego nie rozumiesz?!


Nie rozumiał.
O., kilka lat ode mnie młodszy, nieświadomy wielu biologicznych aspektów zachodzenia w ciążę po 35. roku życia, trochę naiwnie sobie wyobrażający, że wystarczą trzy-cztery miesiące bez antykoncepcji, żeby udało się zaskoczyć, zwyczajnie nie rozumiał. Musiało minąć wiele miesięcy, by jego hurraoptymizm ustąpił pola realizmowi. Musieliśmy się trochę natrudzić, by O. dostrzegł, że to nie jest takie proste. 

Przyszedł grudzień. 
W okolicy Świąt zaczęłam kiepsko się czuć. Nadwrażliwość na zapachy, nudności, zmęczenie. Czas miał pokazać, że mój organizm nasycił się po prostu łykanym regularnie od miesięcy duphastonem, a do tego przeczołgał mnie jakiś wredny wirus, ale wtedy jeszcze O. uważnie mnie obserwując stwierdził, że jak nic, udało nam się pewnie zaciążyć. Mimo negatywnych wyników testów (Pewnie jest jeszcze za wcześnie, żeby któryś z nich pokazał nam dwie kreski...) byliśmy niemal pewni, że na styczniowej wizycie u lekarza, ten potwierdzi po prostu nasze podejrzenia.
Nigdy nie zapomnę oczu O., gdy wyszłam z gabinetu i nie mogąc wykrztusić z siebie słowa, pokręciłam tylko głową na  znak, że tylko nam się wydawało, moje ciało z nas zakpiło i wygenerowało mało dowcipne dolegliwości z innych powodów niż ciąża.
Wtedy pierwszy raz dojrzałam w jego oczach rozczarowanie.

I od tamtej pory ogromnie dużo się zmieniło. 
Przestałam czuć się osamotniona w swoich tęsknotach i poczuciu zawodu. Do O. zaczęło wreszcie docierać, że mogę subiektywnie czuć się młodą duchem kobietą, ale moje ciało ma swoją metrykę i ograniczenia, co skutkuje dla nas obniżonymi szansami na doczekanie się własnego dziecka. 

Od tamtej pory czułam wreszcie, że nie tyle ja chcę zostać matką, co my oboje – rodzicami. 
Jednakowo silnie.

I to o tej wielomiesięcznej drodze do dojrzałości i autentycznego pragnienia posiadania dziecka pomyślałam, gdy Mela spytała w komentarzu pod poprzednim wpisem „a co na to On?”.

Będąc w związku, w którym partner zna na pamięć grafik wizyt u ginekologa, a dzień cyklu potrafi określić z nieznaczną jedynie pomocą kalendarza, nie da rady zaskoczyć radosnym „jestem w ciąży!” będąc w czwartym miesiącu i z albumem zdjęć z badań usg. Od początku przeżywanie (najpierw domniemanej, a później - jak się uda - potwierdzonej) ciąży przypada obojgu. I w sumie, myślę sobie, to fantastycznie. Wspólne pragnienie, by się udało, wspólne zaklinanie rzeczywistości, by to okazało się prawdą. Wspólne doświadczanie.

Mój pierwszy w życiu pozytywny test z dwiema kreskami, których wizję wielokrotnie dopieszczałam i pielęgnowałam w myślach, włożyłam w podłużne pudełeczko.
Był wieczór.
O. wszedł do domu wróciwszy z pracy.

- Jak ci minął dzień? – usłyszałam.
- W porządku. – odparłam zdawkowo  - Zdejmij kurtkę i usiądź.

O. spojrzał zdziwiony i chyba trochę zaniepokojony.

- Co to jest? – spytał, gdy położyłam mu na dłoni pudełeczko.
- Otwórz. – powiedziałam, nie będąc w stanie wydusić z siebie nic więcej.
- Cokolwiek to jest, na pewno to coś fajnego. – usłyszałam jeszcze, gdy zaczął podnosić wieko pudełka.

I… zrobiło się cicho.

Przez kilka najdłuższych w świecie sekund O. patrzył w osłupieniu na test na dnie pudełka. Potem na mnie. I znów na test.

- Jest pozytywny. – powiedziałam zupełnie niepotrzebnie, bo O. doskonale sam to widział.

Nic nie powiedział, ani słowa. Ale w żelaznym uścisku, w którym za chwilę mnie zamknął, niemal zgruchotał mi kości.


I od tamtego dnia gruchocze mi je regularnie dzień w dzień;)


.............................................................................................................................................

P.S. Wszystkim odwiedzającym mnie babeczkom ogromne dzięki za pełne życzliwości słowa! Trzymanie kciuków nadal bardzo potrzebne, bo węże w głowie wiją się i syczą.  


14 komentarzy:

  1. Właściwie mogłabym się (prawie) podpisać pod tym postem, ponieważ mój mężczyzna w bardzo podobny sposób dojrzewał do wielkiej chęci, tęsknoty, potrzeby zostania ojcem: od bagatelizowania/nie zauważania problemu, poprzez chwilę refleksji i zrozumienie, że problem istnieje, aż po pełne wsparcie, przeżywanie i współodczuwanie tego całego procesu.
    Tyle, że ja nadal czekam na nasz moment z podłużnym pudełeczkiem...
    Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
  2. No i gratuluję oczywiście!!! Już się pogubiłam w gratulacjach, bo ostatnio ciąża za ciążą na niepłodnym blogowisku :-) W dodatku Tobie się udało naturalnie... Rany julek!!! Ile się staraliście?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Piętnaście miesięcy. Udało się w szesnastym. Może wobec plagi niepłodności i (często) wieloletnich jałowych starań to nie jest oszałamiająco dużo, ale mnie już bliżej do czterdziestki i szanse miałam mocno średnie. Wiem, to truizm, ale naprawdę nie można tracić nadziei. Mimo że czasem człowiek czuje się istnym zakładnikiem tej zołzy...
      Życzę Ci spełnienia Twojego Marzenia:)

      Usuń
  3. Ujarzmij węże i spokojnie czekaj na wizytę u lekarza. Trzymam kciuki.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Co jak co, ale Wężon prawiąca o ujarzmianiu węży to doprawdy właściwy wężon na właściwym miejscu;)
      Podsypałam śliskim gadom trochę żelatyny (Haribo - mniam), nałożyłam sobie embargo na internetowe "mądrości" i świat znów chwilowo jawi mi się słodko i różowo. Szczególnie gdy rozciąga się kopyta pod ciepłym kocem.

      Usuń
  4. Dzięki, Stara, za ten post. Cieszę się z Wami! Fajnie tak podglądać Wasze życie. Trzymam kciuki, żeby Maleństwo się zdrowo rozwijało i nie doskwierało Mamie w ciąży. Uścisków moc.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. :D :*
      Przyda się, przyda - i te uściski i te kciuki jednakowo. Na razie najbardziej ochoczo młodocianą kijankę wysiaduje... kot;) Nie uleżę nawet dwóch minut, żeby futrzasta kwoka nie przylazła mościć sobie legowiska na mych powłokach brzusznych. Czuję się jak żywy materac pod zwierza;)

      Usuń
    2. Fajoska wizja!

      A teraz pojedziemy Teściową / Mamą / Ciocią - tylko rób sobie regularnie badania na toksoplazmozę :)

      Oddana Ci wiernie - Melcia :D

      Usuń
  5. Trzymam mocno! Będzie dobrze a Ty się oszczędzaj.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ależ oszczędzam się, a jakże;) Kumuluję energię, oddycham miarowo i myślę, że jak tak dalej pójdzie będę mogła pretendować do miana Leśnej Królowej Nierobów;)

      Usuń
  6. Czułaś kiedyś, że Go zawodzisz?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Próbom zajścia w ciążę najpierw towarzyszył dreszcz oczekiwania i wielka nadzieja. Po kilku miesiącach nadziei zaczął towarzyszyć strach, że to może potrwać dłużej niż bylibyśmy na to psychicznie przygotowani. Po kolejnych miesiącach ów strach zaczął podszeptywać, że TO może nam się nigdy nie udać. Czy czułam, że zawodzę? Tak. Może zabrzmi to nieco patetycznie, ale w moim odczuciu moje ciało było jak piach, a nie żyzna ziemia. Niepłodność powoli lecz skutecznie wypalała piętno na moim poczuciu kobiecości. Miałam irracjonalne poczucie niedostatku, deficytu jakiejś cząstki mnie jako kobiety, którą natura przecież w pierwotnym założeniu uczyniła zdolną do wydania na świat dziecka. Zważ jednak na to, że sama diagnozuję to jako „irracjonalne”. Nie powinnyśmy czuć się ani mniej kobiece, ani niepełnowartościowe z powodu niepłodności – urodzenie dziecka nie jest przecież tym, co determinuje nas jako stuprocentowe kobiety... I w najgorszych czasach doskonale o tym wiedziałam, czułam się bezgranicznie kochana i akceptowana, zapewniana o tym, że nawet jeśli nigdy w ciążę nie zajdę, żadnych uczuć między nami to nie zmieni, a jednak i tak wpadłam w pułapkę błędnego koła myśli „kolejny raz zawiodłam”.

      Usuń
    2. Mądrze rzeczesz!

      PS. Moje ulubione zdanie: "Zważ jednak na to, że sama diagnozuję to jako "irracjonalne".

      MNIODZIO

      Usuń
    3. Fajnie, że tu trafiłam:)

      Usuń