poniedziałek, 24 kwietnia 2017

Na pysk

Jeśli akurat to nie ja jestem tego dnia pierwszym skowronem ze spuchniętymi od niewyspania powiekami, rankiem budzi mnie odgłos tłumionego ziewnięcia dobiegający z łóżeczka w kolorze wenge.
Następnie słyszę: „Pi, pi, pi, piiii…. Hepi, hepi, hepi, bej, bej…pi, pi, piii..”.
Na bank oznacza to, że Dunia przytomna, obudzona, a do tego dorwała już swego ukochanego psa i oto przemawia do niego w swoim Duńsko-psim narzeczu.

[pytanie techniczne: czy Wasza progenitura także stosuje swoistą prywatną nowomowę skierowaną ku swoim ukochanym zabawkom..?]

Moje empatyczne dziecko szepce i szemrze w pluszowe psie uszy owe „pi, pi, piii” tak długo, dopóki nie ujrzy pionizującego się matczynego odwłoku.

[śmiem podejrzewać, iż gdybym uparła się gnić do południa, dziecko me byłoby zdolne w ciszy i spokoju doczekać tejże pory, by dopiero wraz z biciem południowych dzwonów oświadczyć ludzkości, że: „pi, pi, piii….”….]

Raz tułów wyprostowawszy, nie ma już zmiłuj.

- A co będziemy teraz robić? – dopada mnie każdego dnia (KAŻDEGO!) otwarte na interesujące odpowiedzi pytanie z ust Małoletniej.

I owych odpowiedzi trzeba niezwłocznie udzielić.

Zatem, zgodnie z zapowiedziami.
Chadzamy na „pacejek”, tudzież do „biboteki”; do [ukochanej – z wzajemnością!] pani Kasi; innym razem do pani Grażyny i Wandy*; do piekarni ( dzień bobry, [mamuśu, mogę sama poprosić? – pyta mnie Dunia jak zwykle doczekując się kiwnięcia głową] poposze buki z petkami dyni – wygłasza życzenie Duńka pokazując na palcach, że mają być dwie „buki”, te z dyniowymi pestkami)

*Duńczyne terapeutki. Anioły, nie ludzie.


Przedtem, w międzyczasie lub też potem Dunia „czyta” [wielka namiętność, która niezwykle mnie cieszy], „rysuje” [ponawiam pienia zachwytu], koloruje, wylepia, ogarnia niuanse bardzo zaawansowanej motoryzacji i technologię budownictwa 

[mamuśu, to nie po prostu auto, to betoniarka! albo: …koparka nabiera łyżką ziemię, a spychacz ją potem równa” -  na litość boską, ta dziewczyna nie ma jeszcze trzech lat, a ogarnia już budowlane arkana lepiej niż niejeden tzw. specjalista;)]

ponadto: - pomaga przyrządzać domowy chleb sypiąc do miski wszelkie potrzebne składniki; sprząta, pomaga, zamiata, wymiata, ćwiczy, trenuje i doskonali.

Aż dziwne, że doba taka giętka, wygina się godzinami i wytrzymałością.

Towarzyszę jej we wszystkim, co powyżej, co pośrodku i w tym, o czym jeszcze tu nawet nie wspomniano.

Na koniec dnia,
po wielu, 
wielu godzinach pracy,
zabawy,
wysiłku,
śmiechu,
frustracji,
łaskotek,
zmęczenia,
rutyny,
nowości,
dialogów,
monologów,
płaczu,
ciszy,
nerwów,
spokoju,
przytulania,
całusów,
ucieczek na znak protestu,
rzucania przedmiotami,
memłania ukochanego kocyka,
na koniec tego wszystkiego

padam.
na
pysk.

Zaniedbuję przyjacielskie relacje;
tępo odczytuję spływającą korespondencję;
w każdy poniedziałek beznadziejnie obiecuję sobie, że „odpiszę najdalej do środy”;
bezskutecznie staram się pozbyć  bólu napiętych mięśni;
usiłuję przypomnieć sobie mój ostatni urlop sprzed czterech lat;
staram się przypomnieć sobie te niedziele, gdy w dzień taki, jak dziś,
gdy deszcz wściekle siekł za oknem i dewastował mi florę na balkonie,
zwykłam zwyczajnie zakopywać się pod kocem,
z kawałkami kiwi i jabłka na talerzyku obok,
i zalegiwałam tak sobie w ciepełku, w tej leniwej scenerii, bez konieczności zajęcia się dzieckiem, wyczyszczenia mu nosa, wyprasowania stosu świeżo wypranej garderoby, przygotowania mu kolacji, bez imperatywu umycia mu zębów i wysuszenia płowych włosów.

Padam na pysk.

Średnio co pół dnia.

Z podobną częstotliwością jednak
uświadamiam sobie,
że
owe padanie na pysk
zbiega mi się z  wykwitem uszczęśliwionego banana
na zmęczonej gębie.


Dmucham zmęczeniem w dmuchawce szczęścia,


ziewając przy tym i trąc oczy piekące ze zmęczenia.

Dobrego zmęczenia.