wtorek, 21 kwietnia 2015

(Nie)mowlę, powiadacie…?

Gada.
Gada jak najęta.
Tak jak w niektórych domach bezustannie w tle szemrze radio, tak w państwie Duńskim pod obraz przewidziano permanentny podkład muzyczny w wykonaniu dziesięciomiesięcznej artystki - specjalistki ds. udźwiękowienia.


Padło wreszcie pierwsze ma-ma.
!
Po językowych modyfikacjach przeróżnych ma-mam, am-am a nawet mniam(!), Duńczyny aparat mowy wyprodukował wreszcie wyczekiwaną niczym deszcz nad Saharą ma-mę.

Upajałam się tą ma-mą (kierowaną  - a jakże! - do kota, ściany, Stefana, smoczka, łyżki, bandy mew za oknem oraz listonosza, czyli wszystkich oprócz zastygłej od tygodni w pozie wyczekiwania matki) przez dni kilka, by następnie znowu zostać wypartą przez trajkotane w kółko ta-ta-ta-ta-ta.

Ot, matczyny lingwistyczny niebyt los.
……………………………………………………………………………………..

Co i raz słychać także gromkie Nie! (niezależnie od kontekstu) z wizualnym ozdobnikiem w postaci energicznego kręcenia łepetyną na boki.
Nie zdziwię się, gdy razu pewnego głowa odpadnie jej wreszcie od korpusu.

………………………………………………………………………………………

Gdy nie gada, molestuje Stefana.



Uczucie wybuchło z nagła porażając publiczność (oraz samego Stefana) intensywnością i ognistą temperaturą.
Dunia wciera się w jego futro i z lubością obściskuje syntetycznego oblubieńca.


Nie wiadomo jedynie, ile też biedny Stefan będzie jeszcze w stanie znieść.

……………………………………………………………………………………..

W rzadkich chwilach, gdy nie gada, ani nie maltretuje uczuciami Stefana-niebożę, produkuje grymas zwany w kręgach rodzicielskich „babuszką”.
Wypchnięta dolna warga, założona na górną, jako żywo czyni z niej miniaturę bezzębnej babci, która zapomniała zainstalować sobie sztuczną szczękę.


Pocieszne.


czwartek, 2 kwietnia 2015

Chillout

Zamykam drzwi.
Głęboki wdech.
Przede mną półtorej godziny bez dziecka.
Półtorej godziny bez przynieś-podaj-pozamiataj, podnieś z podłogi po raz osiemtysięcypięćsetdwudziestysiódmy, wytrzyj, zabierz zakazaną rzecz z łap, nakarm, przewiń…

Idę smagana padającym prosto w oczy deszczem i chłostana huraganowymi podmuchami. 
Jak to często na polskich trotuarach bywa, moczę co i raz nogi w niewinnie wyglądających kałużach, które okazują się być wypełnionymi wodą zdradliwymi kraterami.

Docieram na miejsce.

Sucho.
Ciepło.
Jasno.

Zostaję zaproszona do środka.
Zapadam się w wygodnym, miękkim fotelu.
Zaraz zajmą się mną troskliwe ręce.
W tle pobrzmiewa muzyka.
Przyjemne dźwięki wpadają mi przez ucho i wibrują w głowie.
A w tej wyświetlają się projekcje piaszczystych, rozgrzanych słońcem plaż, połyskującej seledynowo przejrzystej wody, lekko falujących na wietrze palmowych liści.


Po chwili przenoszę się myślami w górskie plenery. Rozglądam się i widzę, jak wokół mnie płyną chmury raz po raz odsłaniając ostre szpikulce tatrzańskich szczytów.

Och, jak boooosko…
Jak leniwie…
Żadnych pieluch, kaszki, pluszowych zwierząt, wózków do pchania, zakupów do zrobienia, stosów ubrań do wyprasowania, garów do pomycia...

Półleżę bezkarnie rozmyślając o niebieskich migdałach.
Delikatne dłonie dotykają teraz moich policzków.


Od-po-czy-wam…
.
.
.
.
.
.

W końcu wizyta dobiega końca.

Podnoszę się z fotela, ubieram i wychodzę.
Za sobą zostawiam drzwi z napisem „Gabinet dentystyczny”.

SPA dla matki.
Jak bum cyk cyk!