poniedziałek, 19 czerwca 2023

Dziewięć światów

 

- Nie ma mowy! Nie będę mieć żadnych dzieci. Koniec, kropka.

 

30 lat temu jako zaawansowana nastolatka miałam bardzo sprecyzowaną wizję swojej przyszłości.

Co za szczęście, że mi przeszło. Żaden koniec, żadna kropka.

Trochę ponad dekadę temu moje niegdyś nastoletnie zacietrzewienie niebezpiecznie pośmiardywało już wykrakiwaniem sobie rzeczywistości wbrew ewidentnej zmianie osobistego nastawienia w temacie życiowego planu ulepienia podstawowej komórki społecznej, dzięki bobu [jak mawiała niegdyś malutka Dunia] rzeczywistość po wielokrotnie pokazywanym mi środkowym palcu w pewnym momencie postanowiła jednak łaskawie ów palec schować na chwilę za plecami.

Jak raz się rozszalał huragan Dunia, tak szaleje tak już dziewięć długich lat.

Czasem mi czapkę ze łba zerwie, tak wicher dmie. Czasem oczy łzawią, tak wściekle tłucze mi w twarz deszczowym grochem.

A czasem cisza nastaje, słońce skórę posmyra, lekka bryza popieści.

Nudy nie ma.

Nigdy wcześniej nie przypuszczałam, że tak wiele można się nauczyć od paroletniego Człowieka. I wciąż liczyć na więcej.

Dziewięcioletnia Dunia jest jak kufer bez dna. Co ręką sięgnę, zawsze coś tam znajdę.

Kamyki w bucie uwierające, słodkie okruchy po pączkach, kolorowe balony, z których nieco uszło powietrze, kleiste strzępki waty cukrowej, zatłuszczony papier po plackach kartoflanych, połamany parasol, buty pełne piachu, kalosze z zaschniętym błotem, koszulki z plamami po paście do zębów, handmade cottonballsy z rajstop ze srebrną nicią, kolorowa papuga, zezowaty kot, pastelowe cienie do powiek, kocyś, półki pełne książek, kabaretki, aparaty, opóźniony autobus, kapcie, których w kółko się zapomina, jajka na twardo, placki po węgiersku, serek z miodem i sushi.

Koniecznie z wasabi.

Wielki to kufer doprawdy, do tego pełen przedziwnych czasem fantów.

Na miarę dziewięciu lat.

Dziewięciu, kurdebalans, światów.




niedziela, 19 czerwca 2022

Kamieni osiem

 

Niedziela to była. Piętnastego.

Wtedy.

O. kończył oglądanie wyścigu, ja się uprzejmie dostosowałam i na KTG wyruszyłam w pojedynkę.

Acz w tandemie. Druga połowa dziewięciomiesięcznego tandemu uczepiona była do mego kręgosłupa na taśmę klejącą. I do pęcherza też  let us not forget.

KTG – na kategoryczne życzenie położnej – podsypywałam węglowodanami, w postaci Haribo macht Kinder froh … jako  że próżno było doczekać  się zgodnej współpracy ze strony obywatelki uczepionej mych trzewi.

Po kolejnych trzech dniach jasnym się stało, że rzeczona obywatelka postanowiła trzymać się nawet rzepami mego kręgosłupa i bynajmniej nie zamierza umowy o wynajem wymawiać.

Tak jej wygodnie tam było.

W sumie, nie dziwię się. Też bym opony paliła i blokady ustawiała w ramach protestu przed zbyt wczesnym wydobyciem…

Ale że wkrótce różne fochy, muchy w nosie, globusy i inne histerie wyczyniać poczęła, to ja ją wówczas wzięłam, konsekwencją postanowiwszy się wykazać , po całkiem przyjemnym poczęciu na świat wydałam.

Przy wydatnym wysiłku znachorów, co się wzięli i uparli. I w sumie – high time, panowie.

Na świat(!)

I na tym, proszę ja was, świecie, osiem lat już urzęduje, blondyna moja, od kręgosłupa niegdyś odklejona.

…………………………………………………….

A teraz…

… warstwa kleju coraz lepiej odchodzi.

W końcu, po ośmiu latach ma prawo.  Już czas.

Tylko coś mnie w oku piecze. Pewnie piach się dostał…

Kurczę…

W międzyczasie dwa przedszkola nam się przydarzyły.

Dwa miasta do oswajania.

Dwa mieszkania.

Dwa podwórka.

Dwa zestawy terapeutów.

Dwie kolekcje psiapsiółek.

Pandemia, sremia, srykcje, restrykcje…

Sporo, jak na ośmioletnią młodą damę…

Nie sądzicie..?

 

Niemniej.

Osiem.

Za nami.

 

Świecie,

 co trzymasz w zanadrzu..?


sobota, 19 czerwca 2021

Siedem supłów

 

(„Nie przez przypadek poród nazywa się u nas rozwiązaniem, bo na całym świecie uważa się go za zakończenie powiązania matki z dzieckiem” [Polityka nr 23 (3315) 1.06. – 8.-06.2021])

Zakończenie, powiadacie…

Śmiem twierdzić, że po całym tym rozwiązywaniu nastąpiło u nas zawiązanie tak mocne, że nożyc krawieckich , skalpeli chirurgicznych i maczet nie starczy, by cięcia dokonać.

Lata temu żwawo chodziłam, proszę ja was, do luksusów nawykła (święty spokój, cisza, porządek…), później toczyłam coraz to bardziej obła, mikroskopijne ciuszki piorąc, prasując, miłośnie ręką wygładzając niczym żelazkiem.

A jeszcze potem nie spałam. W życiu bym nie pomyślała, że można tak długo nie spać, nie jeść, myć się po łebkach a jednak… przeżyć (!)

A jeszcze potem i potem i potem to już nawet o tych luksusach zapomniałam (święty spokój, cisza, porządek…), i spałam wyrywkowo i w kółko piłam zimną kawę.

O obiedzie (na raty) nie wspominając.

Aż tu nagle rzeczywistość skręciła z autostrady zależności totalnej i wbiła się w lokalne szańce powoli zdobywanej samodzielności.

Wstaje bowiem toto samo, odlewa się bynajmniej nie w pieluchy, za mlekiem z butli nie wyje, książki samo czyta nie łamżąc niegdysiejszym „titamy..?” , z koleżanką z parteru godzinami całymi w zamkniętym pokoju bawić się będzie, kanapkę sobie zrobi, na podwórkowym pezecie samodzielnie się wybuja nie wymagając asysty. Mogę wówczas, jak kiedyś, dekady temu, moja własna matka, przez balkon się wychylić i gębę rozewrzeć: „Duuunia!, do domu!!!!”

I Dunia wraca.

Taka już duża. Taka samosia. Taka coraz bardziej i bardziej dojrzała.

A jednak,

taka (siedmioletnim) supłem ze mną splątana.

Niech wraca.

Niech zawsze do mnie wraca.






piątek, 30 października 2020

Żeż kurrr… jak ja mam dość!

 

To było (i wciąż jest) moje miejsce. To było (i wciąż jest) miejsce wszystkich tych, którzy tu w dowolnym momencie zabłądzili/skręcili bądź też wdepnęli z intencją wdepnięcia, wpisywali się ku potomności, wspierali, negowali, mieli zdania zbieżne bądź odmienne.

Tutaj zawsze byłam i jestem u siebie.

Wtedy, gdy byłam nie-intencjonalnie-bezdzietną- trzydziestką-plus a także wtedy, gdy zostałam intencjonalnie-dzietną-niemal-czterdziestką.

Dlatego też, z tej racji poczucia, iż że jak by nie patrzeć – mój jest ten kawałek podłogi – obok rocznicowych [jak się zdaje]  jedynie urodzinowych Duńczynych wrzutek, zamierzam wystawić niniejszym miskę i ulać wprost do niej żółcią zbierającą się we mnie od lat.

Mam ci ja bowiem dość. DOŚĆ! Po sam czub kokardy.

Mam dość czynienia z tego kraju homo- i ksenofobicznego rezerwatu na tle współczesnej  Europy.

Mam dokładnie po czubek nosa słuchania obetonowanych mentalnie wyznawców KK uzurpujących sobie prawo do urządzania  mi tu wedle swojej wiary krainy dogmatami i wierzeniami urodzajnej.

Dość serdecznie mam upolityczniania wszelkich instytucji i urzędów. Dość mam, PRL-em, który aż nadto dobrze pamiętam śmierdzącego, centralnego sterowania wszystkim i wszystkimi. Mam po kokardę wszechobecnej hipokryzji, nepotyzmu, ignorancji, i ułudnej wiary w to, że wszystek lud tej polskiej ziemi każdą kalumnię, każde łgarstwo, każdą manipulację łyknie niczym pelikan, jeśli tylko opakuje mu się ów towar w odpowiednio skrzący złotem celofan i oprawi ów proces bogobojnym patriotycznym pieniem.

Mam dość tego (nie)rządu, który połamał mi rodzinę.

Który sprawił, że w końcu jasnym się stało, iż jedyne, o czym z rodzonym ojcem w wieku-jak-by-nie-było-senioralnym bez obaw o rękoczyny i rzucanie bluzgów o czym-pogawędzić-by-tu-można,  to o pogodzie jedynie.

Który zmusił mnie do upokarzającej batalii przed sądem, przed stawaniem przed świętymi biegłymi, wszystko po to, by udowodnić, że to niebywałe dobrodziejstwo w postaci możliwości pobierania tzw. świadczenia na dziecko z orzeczeniem o niepełnosprawności , i tak wiązać się będzie z nakazem życia w biedzie, zakazem dorobienia i załatania dziur wszelkich w domowym budżecie.

Mam dość (nie)rządu, który  wbrew obowiązującemu prawu, niezgodnie z prawem powszechnym, w garniturach, pod krawatami i z kwadratowymi hasłami haftowanymi na gębach musztruje mnie w kwestii popylania gdzie bądź w anty-covidowych maseczkach, fundując przy tym ogrom prawnych bubli, niedoróbek i festiwalu niekonsekwencji. W odwłoku mając szeroko pojętą służbę zdrowia.

Wreszcie, mam dość atrapy urzędu dotąd zwanego Trybunałem.

Urzędu, który pod przewodnictwem niejakiej Julii, bynajmniej nie tej od Capulettich, niespełna tydzień temu postanowił zajrzeć w gacie współobywatelkom i i po owym zajrzeniu w bieliznę zdecydować o umeblowaniu im życia tudzież urządzaniu  ich prywatnego sumienia.

Ja się nigdy w politykę bawić nie zamierzałam, ale – niestety – polityka właśnie z buta i prosto w mordę łupiąc wdarła mi się w prywatne progi.

We własne gacie zaglądać będę jedynie ja. Tak tylko zapowiadam.

Od razu też uprzedzam.

Żadne trybunały, żadni starsi panowie z sierścią na pagonach, żadni smutni panowie w czarnych sukienkach nie będą ani mnie, ani mojej córki, ani jej przyszłych dzieci  pouczać, jak ma żyć, tym bardziej jakich życiowych wyborów mam(y)/mają dokonywać.

A tych – praw, znaczy się – odebrać sobie nie pozwolimy.

 

Poszli won.



piątek, 19 czerwca 2020

Bułka wieloziarnista


A w zasadzie nie bułka lecz ciastko. Duńskie. Ziaren zaś sześć.

Do pestek dyni Duni tajemny piekarz musiał był kiedyś dorzucić cichcem garść ziaren uporu. Do tego sypnąć jeszcze wiór(k)ami hardości.  
Dekoracja w postaci kwaskowatego cytrynowego lukru bywa że spłynie nim człowiek zdąży ów specjał choćby liznąć, acz zdarza się, że słodkimi okruchami upaprze się fartuch i oblepi paluchy.

Słodko-gorzki ten mój sześcioletni wypiek na szczuplutkich długich nożynach, z blond warkoczem furkoczącym na wietrze i językiem mielącym miliardy słów dziennie.
Słodko-gorzki, ale… mój jeden jedyny. Niepowtarzalny.
Niejeden ząb już złamałam na tym twardawym na brzegach ciastku, ale nadzienie wciąż pachnie oszałamiająco.

Na sześciolecie, tak jak dwa lata temu, znów faszerujemy płuca jodem i chrzęścimy nadbałtyckim piaskiem.


Mewy krzyczą, fale huczą, w dłoni ściskam spoconą łapkę sześciolatki, gdy ta z malinowymi rumieńcami na policzkach wyznaje mi prosto, poruszająco „kocham cię, mamo”.
I patrzy tymi poważnymi czarnymi ślepiami wprost w moje.
Mówić nie mogę, ziarenka utknęły mi w gardle.

Dokładnie sześć.