środa, 11 września 2013

Bo są „lekarze” i lekarze – cz. 1


Mnie prowadził ten pierwszy. W tym miesiącu oglądał mnie z bliska po raz ostatni.
Basta.
Pożegnamy się  z nim bez żadnych czułości i żalu.
Dlaczego?

Był luty 2010 roku. Zapisałam się do przychodni i poszłam na wizytę. Nic rutynowego, wręcz przeciwnie, bardzo dokuczał mi ból jajników, porównywałam to do uczucia jakby mi ktoś wbijał widelec w podbrzusze i powoli obracał. Wciąż czułam się jakbym miała permanentny pms. Zebrałam się zatem w garść i poszłam do poleconego mi przez kogoś lekarza. Opisałam swoje dolegliwości, zapytana o stosowane pigułki usłyszałam „Kto pani to przepisał!?”, po czym… bez zlecenia żadnych badań hormonalnych, ot na oko, pi razy drzwi, dobrał mi nowe tabletki (tak, wtedy jeszcze stosowaliśmy antykoncepcję), a po szybkim badaniu na fotelu, podrapawszy się w czoło i wyartykułowaniu kilku „hmm…”, pan doktor stwierdził, że „to musi być jakaś infekcja, przepiszemy pani to i śmo”.
To i śmo okazało się zabójczym antybiotykiem, po którym wymiotowałam dalej niż widziałam, odchorowałam go potężnymi sensacjami żołądkowymi, a na deser dorobiłam się grzybicy. Pan lekarz zapomniał wspomnieć, że można by spróbować zapobiec przykrym konsekwencjom biorąc jakieś leki osłonowe. A ja, naiwna baba, która nigdy wcześniej na nic poza katarem nie cierpiałam i doktora Gugla też o nic nie wypytywałam, zwyczajnie nie wiedziałam, że można się tak pięknie załatwić.
Cóż.
Po jakimś miesiącu poszłam na wizytę kontrolną. Jeszcze dobrze nie siadłam, a już pan doktor wypisywał dokumentację, nawet nie podniósłszy głowy. Jak się czuję? Ano, tak i tak, średnio raczej niż rewelacyjnie. Jajniki nie pozwalają o sobie zapominać. Trochę jeszcze poopowiadałam w ramach zacieśniania więzi z moim lekarzem, coś tam sobie ów lekarz pooglądał na monitorze przeprowadziwszy mi usg („Jakiś polip mamy w macicy, czy co..? – mruczał pod nosem, ale na mruczeniu się skończyło i nie usłyszałam niczego konkretnego). „A jak te nowe pigułki? - spytał. „No, cienkie – odparłam – chciałabym je zmienić, widzę same wady ich stosowania”.
Pan doktor zakręcił swoim prywatnym kołem fortuny i tak oto padło na nowe smakołyki (tymi, zanim odkryłam, że też mocno średnio pasują mojemu organizmowi, odżywiałam się przez kolejne trzy miesiące). Z tej drugiej wizyty wyszłam z tezą, iż „wprawdzie symptomy na to jednoznacznie nie wskazują, ale być może ma pani endometriozę”. Pierwszy raz usłyszałam wtedy o podobnej chorobie, w naturalnym odruchu ciekawości spytałam, co to takiego. Pan doktor prychnął „Ja nie będę pani tego tłumaczył, proszę sobie o tym poczytać.

Aha... Urocze.

Z gabinetu wyszłam z przykazaniem,  że mam się zgłosić za kilka miesięcy. „Zobaczymy co się będzie działo po tabletkach x”
W tym czasie miałam też prowadzić specjalny kalendarzyk notując w nim szczegółowo rodzaj bólu, jaki odczuwałam dość często oraz jego intensywność i dni, w które mnie dopadał.
cdn.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz