Weekendowy reset po kolejnym tygodniu morderczych upałów i
licznych obowiązków. Od jednego i drugiego oboje czujemy się wyżęci niczym
ścierki do naczyń.
Wyjeżdżamy.
Przed nami 300 kilometrów z hakiem, ale za hakiem
perspektywa błogiego nicnierobienia, rwania malin z krzaczków i wymaczania Duni
w dmuchanym basenie do rozpuszczenia naskórka.
Po 200 kilometrach pokładowy komputer wywala alarmujące
komunikaty, na wyświetlaczu miga mnogość czerwonych ikonek, wskazówka
prędkościomierza leży zdechła na zerze choć auto grzeje po autostradzie.
Cuda,
panie, cuda.
Po kolejnych 5 kilometrach przestaje działać klimatyzacja. Ot, tak [pstryk].
O. skonsternowany nagłym zdziczeniem łagodnego dotąd pojazdu
ostatecznie decyduje się zjechać na najbliższą stację paliw. Wjeżdżamy na
potężny parking, O. gasi auto, wysiada i zagląda pod maskę.
Na oko wszystko jest w porządku. Płyn chłodzący jest, poziom
oleju w absolutnej normie.
Ki czort?
Wsiadamy do auta.
O. przekręca kluczyk. Wredne bydlę nie
chce odpalić.
Terkotanie zdechłego akumulatora.
Mogiła.
Koniec jazdy.
Opcje? Dociera do nas, że holowanie auta jest nieuniknione. Ale w którą stronę?
Tam, dokąd zmierzaliśmy mając do przejechania
jeszcze niewiele ponad sto kilometrów? Jest piątek pod wieczór. Następująca po
nim sobota w kalendarzu zaznaczona na czerwono, czyli wszyscy mechanicy
wszechświata zamiast tkwić w warsztatach, wysmażać się będą przy grillu. W
niedzielę tym bardziej nie znajdziemy nigdzie fachowej pomocy. W poniedziałek
bladym świtem O. powinien stawić się w pracy…
Totalny impas kwitnie bujnym kwieciem.
A do domu? To ponad dwieście kilometrów. Na lawecie. Z
pozłacaną stawką za każdy pojedynczy kilometr. I z koniecznością zorganizowania
osobnego transportu dla mnie i Duni.
Matkoboskoczęstochosko…
Aleś nas, losie wredny, zrobił na szaro, na cacy, na amen…
Cóż, kierunek: dom.
Dwie godziny czekania na lawetę przez O. Trzy i pół godziny czekania
na transport do domu przeze mnie i dziecinę.
Weekendowy wyjazd, który zakończył
się obficie osypanym polską walutą powrotem pojazdu na tarczy oraz naszym
zjechaniem do domu o pierwszej w nocy w charakterze psychicznych zwłok.
Po czymś takim człowiek chciałby się położyć i tak zostać co
najmniej do przyszłego roku.
…………………………………………………………………………………………………
A jednak położyć się nie możemy.
Gdyż albowiem w świetle nowego, zapewne jeszcze
piękniejszego dnia, trzeba zataszczyć Dunię naszą drogą przed oblicze pewnej
Ważnej Komisji.
Ważna Komisja wysyła Ważne Dokumenty, ma władzę, by wezwać
kornego obywatela w wyznaczonym czasie i miejscu oraz dysponuje Ważnymi
Członkami Komisji, którzy drapią się po głowach i robią zafrasowane miny.
Ważni Członkowie Komisji posiadają też trzecie oko. Nie wiem
dokładnie gdzie, ale na pewno je mają, bo wydają ważkie decyzje, od których
sporo zależy nie rzucając nawet widoczną parą oczu na petenta. Domyślam się
zatem, że mają gdzieś ukryte zapasowe, trzecie oko pracujące na podczerwień.
Dunię-petentkę obejrzano zatem tym trzecim, niewidzialnym okiem
nie podnosząc nawet głowy i nie odrywając dwojga widocznych oczu od sterty
Ważnych Dokumentów, machnięto nam dłonią, iż mogą już iść i jeszcze, że Ważny
Dokument Na Własność do odbioru za tydzień.
A potem się okazało, że nasze szczodre, opiekuńcze państwo,
ta cudna kraina mlekiem, miodem i empatią płynąca chce dać mamie Duni trochę
grosza, takie małe kieszonkowe.
Zawsze
lepsze niż nic, szczególnie gdy ma się w perspektywie mało urokliwą opcję niezarabiania. No bo mama Duni do pracy wrócić nie może. Najpierw to szczerze
nie chciała (i nadal nie chce), ale teraz to już po prostu nie może. I ta
niemoc jest od niej zupełnie ale to zupełnie niezależna.
Zatem.
Nadwiślański opiekuńczy kraj chciał Duńczynej mamie pomóc. Tak
przynajmniej deklarował w Innych Ważnych Dokumentach.
- Pani nie pracuje,
czy tak?
- Jeszcze jestem na
urlopie, ale zaraz potem idę na wychowawczy.
- Aaaa… to my pani
pomagać jednak nie będziemy mogli.
- Ale jak to? Przecież
nie mogę wrócić do pracy, muszę skorzystać z wychowawczego. Niepłatnego, jak
państwu wiadomo.
- Wiemy, rozumiemy,
ale pomóc nie możemy. Chyba że rozwiązałaby pani umowę o pracę.
- ??? Muszę złożyć
wypowiedzenie i zagrozić stabilizacji w swojej rodzinie, by państwo zechciało
użyczyć mi opiekuńczego ramienia?!
- Takie jest prawo…
Takie.
Jest.
Prawo.
…………………………………………………………………………………………………
Szpital dziecięcy.
Odstawiamy Duńkę na oględziny.
Zdrowa matka, zdrowy ojciec, zdrowe dziecko.
Zagadka: które z nich jako pierwsze rozłożyło się w objęciach zdobycznego, poszpitalnego, wypasionego rotawirusa?
I kto był następny zaraz potem..?
…………………………………………………………………………………………………
Buzi, kochani.
Nudnego lata.
W razie czego mam na zbyciu pakiet rozmaitych atrakcji.
Rozmaitych.
No to piękny weekend mieliście. :( Współczuję.
OdpowiedzUsuńA państwo to państwo, jakoś mnie nie dziwi, że nic nie dadzą. :(((
O tak, pięknie było. Ekscytująco bym rzekła.
UsuńNa państwo zaś też zawsze można liczyć jeśli chodzi o zrobienie człowieka w bambuko.
Cholera, biorąc pod uwagę treść, to ilustracja boleśnie adekwatna.
OdpowiedzUsuńPod tą przykrywką czarnego humoru, dużo trosk i zmartwień dostrzegam :( Czy któraś z tych atrakcji jest choć trochę fajna?
Ściskam Sister i zdrowia, zdrowia Wam życzę!
Isa, coś mi się zdaje, że współczynnik atrakcyjności wspomnianych atrakcji leży gdzieś w okolicy skrzyżowania współrzędnych.
UsuńUścisków pożądam jak kania dżdżu (notabene nieco dżdżu też by się przydało w tę tropikalną, upiorną suszę...) zatem przyjmuję ochoczo.
Cholerny samochód, cholerne państwo... Leśna przytulam Cię mocno, zdrowia i cierpliwości, musi się skończyć ta czarna passa! No musi!
OdpowiedzUsuńNo może coś się wreszcie odkręci na lepsze, jakiś choć jeden supeł da się rozplątać. Nadzieja dycha.
UsuńPoddaję się przytuleniu. Bardzo chętnie.
:*
Ej no :(
OdpowiedzUsuńSię dzieje nieładnie.
Maila piszę.
No właśnie, Juti. I do kogo z reklamacją, no do kogo..?
UsuńMaila zaraz przeczytam.
Zdrówka!
OdpowiedzUsuń:*
Przyjmę chętnie na kilogramy i zmagazynuję w piwnicy. Mam nadzieję, że urlop udany, Śliwko kochana.
Usuń:*
Bywa, nie?
OdpowiedzUsuńTo ja tez z przytulancami lece do Was!! O, prosze bardzo - raz, dwa, trzy... pietnascie! Mam nadzieje, ze choc troszke Wam lepiej!:-***
OdpowiedzUsuńPomogło! Pomogło!:):*
UsuńHistoria z samochodem przyprawia mnie o gęsią skórkę, gdy pomyślę sobie, że miałabym taką z Czupurkami... Dzielna jesteś!
OdpowiedzUsuńTak sobie pomyślałam, że może chodzi o żlobek? A raczej jego brak?
W każdym razie mam nadzieję, że atrakcje się u Was już uspokoiły.
Ech, Promeso... tkwiłam na tym cholernym parkingu tyle godzin i zastanawiałam się, ile to razy w życiu przyjdzie mi jeszcze szlifować w sobie tę "dzielność" uśmiechając się do dziecka i udając, że trafiła się superatrakcja. Oby tylko nie za często;)
UsuńŻłobek nas w tej chwili zbytnio nie zaprząta. Duńka stoi grzecznie w kolejce, może w okolicach listopada coś się wykluje. Jeśli ją tam poślę to tylko po to, by miała kontakt z innymi dziećmi. Pod tym względem z dwójką Czupurów jesteś mocno wygrana. U nas jeno kot robi za towarzystwo;)
Trzymaj się! Świnie w tej komisji!!!!! Jakbyście mało na talerzu mieli....że tak kalką pojadę...
OdpowiedzUsuńNa talerzu sporo, fakt, ale oddając sprawiedliwość - komisje wszelkich maści nic do powiedzenia nie mają wobec przepisów, Melciu. Zatem nie będę się wytrząsać nad komisją, a jedynie nad bezduszną legislaturą.
UsuńDurne przepisy w tym kraju zmuszają do podejmowania durnych decyzji. Ja muszę taką podjąć. Cóż, takie życie.
Leśna, dawno nie zaglądałam, a tu takie nieciekawe wieści.
OdpowiedzUsuńOpis komisji pasuje mi orzekania o niepełnosprawności. Coś się złego dzieje z Duńką?
Również przytulam i mam nadzieję, że wrzesień był przyjaźniejszy.
Wężon, wrzesień zapchany obowiązkami, ale przynajmniej wolny od wirusów narowistych pojazdów i wożenia się lawetami. Choćby z tego powodu można by krzesać hołubce radości.
UsuńUściski:)