piątek, 22 stycznia 2016

Paradoks stanu stężenia

Moje macierzyństwo przestało wreszcie przypominać wiotką, gorącą, świeżo wylaną w naczynie galaretę.

Stężało.

Usztywniło się.

Jestem matką.
Matką ze stali, nie z plasteliny, ciastoliny, narysowaną na kawałku zmiętej kartki  lub wydzierganą cienkim, drżącym szydełkiem.
Jestem matką z betonu i z dodatkowym zbrojeniem.

Czyliż matką z żelbetu.

[kevlarowe kamizelki kuloodoporne mogą się przy mnie ze wstydem schować do szafy]

Jestem matką z wszytą na lewej stronie metką: 100% matki, myć w 40°, nie prasować, nie chlorować, nie wirować, żywić, poić, czasem rzucić dobrym słowem i przytulać kiedy trzeba.

Kiedyś bardziej rozedrgana, częściej niepewna, eksperymentująca, gryząca paluchy z nerwów, bardziej ugodowa niż zatwardziała w imię „a co tam, niech im będzie”.

Dziś mocniejsza.
Żadne tam „a co tam, niech im będzie”, bo tu przecież o me dziecko idzie.
Z krwi. I kości. I z uczucia.

Asertywna.

[…szkoda mojego czasu na bzdety + ja pani o zdanie nie pytałam…]

Ale.

Jestem boleśnie świadoma istnienia w tym niezaprzeczalnego paradoksu.

Gdy rodzi się dziecko, rodzi się nowy świat.
Mogę rzec: wraz z narodzinami Duni zyskałam drugie życie, nowe moce, stałam się silniejsza.
W imię dobra mojego dziecka zdeterminowana, z jasno określonymi celami.

Nie-po-ko-na-na.

Ale…

… jednocześnie tyle we mnie kruchości.
Strachu.
Nieodporności.
Wielu rys w litej niby zbroi.

Ileż razy wymierzałam sobie plask w głupi pysk gdy dziecko me rzęziło przez sen, a ja łykałam kluchy i łzy w poczuciu bezsilności i frustracji.
Ileż razy trzęsłam się na szpitalnym korytarzu lodowatymi rękoma trzymając wypis i bojąc się w niego spojrzeć.
Ileż razy w znękanym złym losem dziecku z radiowego lub telewizyjnego reportażu widziałam .
I drżałam.
Ileż razy żałowałam, że nie mogę jej po prostu owinąć grubą warstwą folii bąbelkowej zabezpieczając ją przed stłuczeniem kruchej skorupki.

[o niebiosa, nie pozwólcie, by ją kiedykolwiek, cokolwiek…]

Ileż razy pomyślałam "nie dla mnie ten macierzyński maraton... jakie to trudne... ile hartu ducha wymaga..."



Jestem stężałym betonem, a jednocześnie miewam konsystencję nieznośnie trzęsącej się galarety.

freeimages.com


Jak to możliwe?

[i tak już zawsze..?]

14 komentarzy:

  1. Wszelkie moje osobiste doświadczenia oraz informacje uzyskane od mam z dłuższym stażem i bardziej zaprawionych w boju wskazują na to, że tak - tak już zawsze ;)Oby tylko ostateczny bilans był dobry - czyli z przewagą żelbetu nad galaretą, albo przynajmniej pół na pół (u mnie nadal te proporcje jakiś takie niewyważone).

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Odnoszę niejasne wrażenie, że proporcje skazane są wręcz na permanentną chwiejność i daremnie wyczekiwać jakiejkolwiek równowagi. Olaboga;)

      Usuń
  2. Generalnie to chyba jak juz dadzą popalić w wieku nastoletnim to się twardnieje ale to też nie reguła. Wiem coś o tym :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Taa... domyślam się, że za lat naście, jak mi dziecina pobryka nieco w ramach tzw. dojrzewania, wewnętrzną galaretę przytłoczy nowa dostawa świeżo wybełtanego betonu;)

      Usuń
  3. Jest pewnie wiele sytuacji i dziwnych stanów, które wywołuje macierzyństwo, a Ty stajesz im naprzeciw i pytasz samą siebie - jak to możliwe? Trudne to i piękne jednocześnie, prawda? I chyba tak już zawsze, choć wypowiem się za 40 lat (heh, daj Boże) - tylko mi przypomnij, bo w tym wieku to mogę mieć problemy z pamięcią;-)
    PS. Co wieczór przed zaśnięciem wypowiadam bezgłośnie to, co Ty małą czcionką - o niebiosa, nie pozwólcie... :-*

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi

    1. Masz rację! Opisany paradoks to niejedyny stan, co do którego w zadziwieniu zadaję sama sobie pytanie "jak to możliwe?". Coś mi się zdaje, że rodzicielstwo składa się wyłącznie z tego zadziwienia;)
      PS. Mam nadzieję, że niebiosa się spiszą. Jestem pewna, że bombardowane są tym, co małą czcionką przez wiele z nas.
      :*

      Usuń
  4. Obserwując moją rodzicielkę - zawsze, nie chcę Cię martwić, ale zawsze... I chyba wszystkie tak mamy, my mamy, a przynajmniej prawie wszystkie. Ale nie zamieniłabym. Ani tego żelbetu (jakie kły i pazury mi wyrastają gdy trza cuś załatwić żeby Klopsikowi było lepiej /łatwiej /bezpieczniej) ani tej galarety, kiedy na jednej dłoni zaciskają się te małe paluszki a druga gładzi brzucho i myślę czy to pupa czy kolanko?
    Buziaki

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zdecydowanie. Też nie zamieniłabym tej żelbetowo-galaretowatej konsystencji na nic innego. Kły i pazury, mówisz?;) Mam to samo! Jakby kto dobrze ucha nadstawił, usłyszałby też, że czasem powarkuję;)

      Usuń
  5. Jak Ty to pięknie ujęłaś. Mam tak samo, ale nie umialabym chyba znaleźć lepszego porównania niż ta galareta w betonie. I obawiam się, że tak już zawsze. I pytam- jak żyć?!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Isa, dobre pytanie skoro emocjonalna betoniarka gwarantowana pewnie do grobowej dechy.

      Idę do Ciebie, bo widzę, że wpis był parę dni temu.
      Cmok:*

      Usuń
  6. O to to... jakoś to tak falami te stany stężenia nadchodzą niestety. Obecnie u nas tydzień galarety :O

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Podejdź no, Bajko galaretowata, do płota. Przytulę.

      Usuń
  7. Zawsze,zawsze...
    Ech, przyznaję się także do galarety! :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Czyli żelatyna jest standardowym składnikiem macierzyństwa...;)

      Usuń