wtorek, 3 czerwca 2014

Powieść w odcinkach, czyli ciążowe abecadło (3)



S jak szczotka…

- O, kupiłaś szczotkę do czesania Kijanki..? – spytał O. z jak najbardziej poważną miną rzucając okiem na kolejny nowy nabytek z listy „zakupów niezbędnych”



…do mycia butelek

Miejmy nadzieję, że drogi ojciec w zaaferowaniu swą premierową rolą względem nowego członka rodziny nie pomyli czapki ze skarpetkami wciskając je dziecku na uszy, tudzież nie napoi potomka solą fizjologiczną, "bo te buteleczki takie maleńkie, myślałem, że to kompaktowe minidania dla noworodków".




T jak truskawki

- Jedz, pani kochana, jedz i niech na zdrowie wyjdzie. Długo pani jeszcze musisz tak chodzić? – wskazując brodą na mój brzuch i pakując dorodne owoce spytała targowiskowa handlarka.
- Jeszcze prawie trzy tygodnie…Przynajmniej teoretycznie... -odparłam wzdychając i marząc o tym, by kobiecina mnie pocieszyła, podniosła na duchu, że to już z górki, że ostatnie metry, że już widać światełko w tym czarnym tunelu…
- Uuu… to najgorsze, pani. Ni to leżeć, ni siedzieć, człowiek się umęczy, a wytrzymać trzeba.- kiwając głową moja empatyczna rozmówczyni ważyła owocowe dobra.

Ano, trzeba.
Całe szczęście, że jak człowiek wrąbie półtora kilo truskawek, to nie na nieposkromione łakomstwo lecz na ciążową zachciankę realizowaną w ramach się_samopocieszania zawsze zrzucić można.




U jak urodzić

Łatwo powiedzieć, trudniej wykonać.
Sama urodziłam się bez własnej o tym fakcie świadomości, ale przy wydawaniu na świat swojego dziecka przyjdzie mi za ten beztroski stan niewiedzy odpokutować świadomością spotęgowaną.

Jest coś niesamowitego w perspektywie konieczności dołożenia tej kropki w postaci porodu do „i”, na którą złożyła się ciąża.  
Jest w tym coś przerażającego, pełnego demonów, wyobrażeń drążących kratery w głowie, obezwładniającego w swej nieuchronności i z metalicznym posmakiem mdlącego strachu.
 
Jednocześnie niesamowitą i na razie wciąż jeszcze niepojętą jest dla mnie myśl, że oto przeobrażę się w matkę.

Nie tylko moje dziecko się wtedy narodzi.
Ja także – ponownie.





W jak wyprawka

Coś jak potwór o trzech szyjach i dwunastu głowach z jęzorami wystającymi z pysków. Nie wiadomo co dokładnie, w jakiej ilości, kiedy, żeby nie pędzić potem z językiem po pas. Czy nie będzie zbyt małe, za duże, a może wcale się nie przyda..? Głowa robi się kwadratowa, oczy przekrwione od bezustannego przetrząsania internetowych przewodników, podpowiadaczy i serwisów urodzajnych w porady, z portfela słychać jednostajne ciurkanie sączącego się uparcie strumienia gotówki, a do internetowego konta już nawet nie chce nas logować...
Aż wreszcie któregoś pięknego dnia siadamy z oślinionym ołówkiem w dłoni, wielką kartką z wyprawkową listą, patrzymy na odhaczone pozycje wachlując się ogołoconym portfelem i stwierdzamy, że wszystko - o dziwo - wreszcie mamy. Nasz dom wprawdzie wygląda jak hurtownia po świeżej dostawie towaru, ale zdążyliśmy!


I nawet nie do końca oszaleliśmy.
Chyba.



X jak chromosom X
Y jak chromosom Y
czyli „Czy oczekuje pani córki czy syna?”

Zaczyna się niewinnie.
Najczęściej od mikroskopijnej garderoby, którą jedni zaczynają kompletować od skromnych skarpetek, które dorosłemu zmieściłyby się na kciuku, inni zaś od razu ruszają armaty w postaci 6-częściowych odzieżowych kompletów. 
Zasada jest jedna: należy właściwie dobrać barwy. Kolorystyczne szaleństwo towarzyszy od pierwszych konfekcyjnych zakupów po kwestie wyboru łóżeczek, wanienek, komód, pościeli, wózków, pokrowców, farb do malowania ścian i kij wie jeszcze czego. 

Rozumiem, że te kolorystyczne wybory mogą stanowić dla kogoś kwestie godne uwagi.
Rozumiem, że decyzja co do tego, czy różowe czy niebieskie może naprawdę być decyzją istotną, estetycznie wpływającą na całokształt, może nawet jakoś tam powiązaną z płciowym światopoglądem.
Chciałabym jednak, by podobne zrozumienie, choćby minimalne, okazywano względem mnie – baby, której naprawdę jest wszystko jedno i jak kilo kitu na agrafce zwisa i powiewa, czy różowe, czy niebieskie.
Nie rozumiem też, dlaczego bezustannie muszę tłumaczyć się ludziom z tego, że kolorystyczne dywagacje nie znajdują się w pierwszej setce mej prywatnej listy kwestii istotnych.
Ani nawet w setce drugiej. 

- Poproszę o maść do niemowlęcej pupy – życzę sobie dopchawszy się wreszcie po czterdziestu minutach zapuszczania korzeni w kolejce do aptecznego kontuaru.
- Jeśli zdecyduje się pani na większą tubkę, mamy tu taki ciekawy zestaw „maść + kolorowy łańcuszek do smoczka”- informuje mnie farmaceutka.
- O ile faktycznie kupno tej większej tubki jest finansowo korzystne, poproszę tę większą, w zestawie -decyduję się po szybkim przeliczeniu, że rzecz się opłaca.
- A jaki kolor łańcuszka, bo są dwa do wyboru? – pada pytanie.
- Obojętne – odpowiadam jak zwykle, gdy jestem indagowana w sprawie czy „na różowo czy na niebiesko?”.

I – tradycyjnie – spotykam się z gęstym mruganiem rzęsami, spłoszonym spojrzeniem i niezrozumieniem wymalowanym na twarzy.

- To dla chłopca czy dla dziewczynki? – doprecyzowuje pytanie farmaceutka uznając, że ciężarna przed nią ma pewnie już tak ściśnięty mózg, że widać nie zrozumiała jej prostego pytania.

- Nie wiem. Zresztą – nieistotne. Proszę dać którykolwiek z tych łańcuszków – mówię.
- Aaaa…- kiwa głową pani za ladą – czyli to na prezent dla kogoś...
- Nie. Dla mojego osobistego dziecka – wyciskam informację zaczynając się powoli gotować, że lada moment przyjdzie mi chyba uzasadniać niechęć do podejmowania jednoznacznej decyzji w kwestii „na różowo czy na niebiesko?” na piśmie, z pieczęcią i znaczkiem skarbowym.

Wychodzę wreszcie z apteki z maścią i cholernym łańcuszkiem pod pachą.
Jak również ze stuprocentową pewnością, że do końca dnia na zapleczu apteki będzie się omawiać mój przypadek, jako baby-kuriozum oraz z postanowieniem, że jeszcze raz ktoś mnie spyta „to dla chłopca czy dla dziewczynki?” a przysięgam, że załatwię sobie pozwolenie na broń i tylko uzbrojona po zęby będę robić zakupy.





Z jak zgaga

Nowa znajoma, przedtem niemal nieznana, zupełnie obca baba. 
Nie lubię jej. 
Przyłazi bez zaproszenia, rozsiada się po pańsku w moim przełyku i  przekraczając wszelkie normy dobrego wychowania uszczęśliwia mnie swoimi wizytami przez długie, długie godziny. 

Z rzewnością wspominam incydent sprzed półtora roku, gdy uświadomiona przez O., że to dziwne uczucie w przełyku, to pewnie minizgaga i niechże wezmę sobie tabletkę na tę przypadłość, sięgnęłam do domowej apteczki, wyjęłam z blistra kanciastą pastylkę, łyknęłam(!) popiwszy dwiema szklankami wody i tym samym wywołałam atak wesołości u chłopa skarżąc się, że „wyprodukowali, idioci, takie wielkie te tabletki, że nie idzie ich połknąć bez wypicia całej wody z Wisły”.
Bo wówczas pojęcia nawet nie miałam czymże jest zgaga i jak się tę mendę neutralizuje.
Ech…




Ź jak źródłosłów

Ciąża, ciąży, ciążę, ciążą, ciąży, ciążo…ciężar, ciężko!...

Z upływem kolejnych miesięcy etymologia słowa ciąża zdaje się porażać swoją oczywistością i dosłownością. 
Przygniata wygięty w łuk kręgosłup, po stokroć przypomina o sile grawitacji,  przedmioty upuszczone na podłoże skazuje na wieczne ich tam pozostawienie,  tak jak przybranie pozycji w kucki zdaje się jednoznaczne z pozostaniem w tej pozycji aż do dnia porodu, bo jakże się niefortunna ciężarna akrobatka miałaby dźwignąć bez pomocy portowego żurawia…
Ciężko bywa także nadwyrężonemu przez brzemienny stan umysłowi, który miewa poważny problem z ogarnięciem banalnej rzeczywistości.
Jak choćby wtedy, gdy wychodzi się specjalnie do sklepu po wodę mineralną, a wraca z żółtym serem, papierem toaletowym, litrem mleka i kompletem ścierek.

Bez wody.
A jakże.




Ż jak życie

Jeszcze noszę je w sobie, jeszcze jest ode mnie zależne, powiązane z moim ciałem sznurem pępowiny. Już niebawem jednak stanie się osobnym bytem. 

Fascynujące.


- Na jutrzejsze przyjęcie na oddział spakuję chyba tylko kilka drobiazgów, tak jak robiłam przy dotychczasowych pobytach w szpitalu. Jak myślisz? – pytam O.
- Pewnie. Gdyby okazało się, że coś jest nie tak i trzeba przyspieszyć, albo zdecydują o cesarce, tę porodową dla ciebie i z rzeczami dla Kijanki dowiozę, jak tylko będzie potrzeba. – odpowiada O.
 - ...nie miałbym nic przeciwko temu, żebyśmy w najbliższy weekend byli już we troje... – dodaje po chwili.
- A co, nie możesz już się doczekać? – uśmiecham się.
- Chciałbym już tę naszą  Kijankę mieć przy sobie – przyznaje O.


A mnie się robią szklane oczy.














4 komentarze:

  1. Na kiedy masz termin? bo ja na 30 czerwiec, więc właśnie za jakieś 3 tygodnie..brrr
    Widzę mój mąż nie lepszy od Twojego-pytał, czy Sudocrem to do dziąseł;D Łóżeczko złożone,możesz rodzić!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Teoretycznie dziecina ma pojawić się z wielkim fasonem w Dniu Ojca. Czy faktycznie zechce lądować wtedy ojcu na klacie to się jeszcze okaże:)

      Sudocrem na dziąsła? A nuż by podziałał..?;)))

      Usuń
  2. Ech Leśna, cuuuudnie się Ciebie czyta! :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ech Juti... spłonęłam rumieńcem niczym hoża dziewoja :)

      Usuń